niedziela, 23 maja 2021

„Obsesja” (1976)

 

Rok 1959. Żona Elizabeth i dziewięcioletnia córka Amy dewelopera budowlanego z Nowego Orleanu, Michaela Courtlanda zostają porwane dla okupu. Podczas akcji policyjnej mającej na celu odbicie bliskich Michaela dochodzi do wypadku, w którym Elizabeth i Amy tracą życie. 
Rok 1975. Michael Courtland i jego partner w interesach, Robert Lasalle, udają się do Florencji. W tym samym kościele, w którym Michael przed laty poznał Elizabeth, mężczyzna spotyka kobietę łudząco do niej podobną, która przedstawia mu się jako Sandra Portinari.

Zrealizowany za niecałe półtora miliona dolarów thriller psychologiczny z silnie rozwiniętą warstwą melodramatyczną, określany również jako obraz neo-noir, zainspirowany „Zawrotem głowy” Alfreda Hitchcocka, film innego mistrza suspensu, Briana De Palmy, twórcy między innymi „Sióstr” (1972), „Carrie” (1976), „W przebraniu mordercy” (1980), „Wybuchu” (1981), „Człowieka z blizną” (1983), „Świadka mimo woli” (1984) i „Ofiar wojny” (1989). Scenariusz „Obsesji” (oryg. „Obsession”) napisał Paul Schrader w oparciu o historię, którą wymyślił razem z Brianem De Palmą. A potem narodził się konflikt. De Palma uznał, że tekst przedstawiony mu przez Schradera jest za długi i nazbyt skomplikowany, z czym zgodził się Bernard Herrmann, niedościgniony kompozytor muzyki filmowej, który zmarł tuż po dostarczeniu ścieżki dźwiękowej do „Obsesji”. Sam uznał ją za najlepszą w swojej karierze, a przypomnijmy, że mówimy o człowieku, który stworzył niezapomnianą oprawę muzyczną do „Psychozy” Alfreda Hitchcocka. Paul Schrader przez lata chował urazę do De Palmy za zmiany jakie wprowadził w tekst, który ponoć uważał za swoje arcydzieło (wstępnie zatytułowane „Déjà Vu”). Po przeróbce scenariusza przestał interesować się tym projektem. Film przyniósł nieoczekiwany sukces kasowy, ale reakcje ówczesnych krytyków były różne – pod tym kątem „Obsesja” zyskiwała wraz z upływem lat. Niemniej produkcja dostała kilka prestiżowych wyróżnień, między innymi nominację do Oscara dla Bernarda Herrmanna (pośmiertnie) w kategorii „najlepsza muzyka oryginalna” i nominację do Złotego Zwoju (Saturn) w kategorii... „najlepszy horror”.

Cliff Robertson w roli człowieka szaleńczo zakochanego w swojej zmarłej żonie. Wieść niesie, że Brian De Palma żałował obsadzenia tego aktora, bo trudno mu się z nim pracowało. Natomiast najbardziej zadowolony był z Geneviève Bujold - podwójna(?) rola Elizabeth Courtland i Sandry Portinari. Szesnaście lat po śmierci swojej życiowej wybranki Elizabeth i ich jedynego dziecka, dziewięcioletniej Amy, biznesmen Michael Courtland nadal żyje w przekonaniu, że to on odpowiada za ich śmierć. Uważa, że gdyby w tamtym czasie podjął inną decyzję, wszystko ułożyłoby się inaczej. Nie doszłoby do największej tragedii w jego życiu. Tragedii, która mocno go odmieniła. Z brylującego w towarzystwie człowieka sukcesu, Michael zamienił się w człowieka wiecznie zamyślonego, wycofanego i niezbyt zainteresowanego rozwojem firmy, którą prowadzi do spółki z Robertem Lasalle (w tej roli John Lithgow). Pierwszy „akt” „Obsesji” Briana De Palmy rozgrywa się pod koniec lat 50-tych XX wieku i skupia na wydarzeniu, które tak bardzo odmieniło naszego bohatera. Najpierw dostajemy przesłodzone obrazki (i takąż muzykę) z życia Courtlandów. Wielka miłość. Dwa „gołąbki”, które świata poza sobą nie widzą. No, nie licząc ich jedynego dziecka, uroczej dziewczynki o imieniu Amy. Ta sielanka nie trwa długo, nie dla widzów, bo oto na horyzoncie pojawiają się pazerni mężczyźni. Włamują się do domu Courtlandów i porywają bliskich Michaela. Dla okupu, który wyceniają na pół miliona dolarów. Nasz bohater ma więc dwa wyjścia – spełnić żądanie porywaczy ufając, że dotrzymają słowa i puszczą wolno Elizabeth i Amy, kiedy tylko dostaną pieniądze albo pójść za radą policjanta prowadzącego śledztwo mającego doświadczenie w podobnych sprawach, które nauczyło go, że próba odbicia zakładników jest bezpieczniejszą opcją od wnoszenia okupy. Michael dokonuje wyboru i traci wszystko. Przegrywa szczęśliwe życie u boku ukochanych osób. Wmawia sobie, że gdyby wybrał tę drugą opcję, Elizabeth i Amy wyszłyby z tego cało. Żyje więc z poczuciem, że to on ich zabił. A potem nieoczekiwanie los się do niego uśmiecha. Michael dostaje drugą szansę na dobre życie. Kiedy poznaje kobietę wyglądającą jak jego tragicznie zmarła przed kilkunastoma laty żona, która jakoby jest rodowitą Włoszką i nazywa się Sandra Portinari. Jakoby, bo równie dobrze Michael może mieć przyjemność ze swoją rzekomo zmarłą żoną. Sandra to Elizabeth? Takie pytanie ma zadawać sobie odbiorca omawianego filmu w jego środkowej partii. To tajemnica, na której buduje się ta miłosna opowieść. Bo na dobrą sprawę, w „Obsesji” ujawnia się romantyczne oblicze Briana De Palmy. Romans w ponurej Florencji. Dosyć intrygujący kontrast – podglądamy najpewniej najszczęśliwsze chwile w życiu głównego bohatera filmu od śmierci jego żony i córeczki, którym akompaniują cukierkowe kompozycje Bernarda Herrmanna, ale zdjęcia, za które odpowiadał Vilmos Zsigmond, stoją w niejakiej sprzeczności z miłosnym uniesieniem Michaela Courtlanda. Z tekstu wynika, że jego życie znowu nabrało kolorów, ale sfera wizualna - aura pogodowa, kolorystyka zdjęć - pokazuje coś zupełnie innego. Szaro, ponuro, mgliście, nawet trochę brudno, zamiast słonecznie i kolorowo, bo jak by nie patrzeć najczęściej w takim klimacie oddaje się na ekranie miłosne chwile przeżywane przez bohaterów. Co prawda dzisiaj tego rodzaju wątki utrzymuje się w dużo jaskrawszych, zdecydowanie żywszych, nie tak przytłumionych barwach jak w latach 70-tych, ale aż tak posępnie, jak w „Obsesji” to nawet wtedy raczej rzadko bywało. Bo ten romans może być niebezpieczny. Na co wskazuje choćby sam tytuł owego widowiska.

Ciekawostka. „Obsesja” w reżyserii Briana De Palmy odniosła komercyjny sukces – może nie ogromny, ale wpływy z biletów były wyższe od spodziewanych – jednakże opinie krytyków były podzielone. Z biegiem lat sytuacja tak jakby się odwróciła. Odbiór się polepszył, ale grono odbiorców mocno się skurczyło. Powiedziałabym, że „Obsesja” to jeden z zapomnianych filmów Briana De Palmy. Nie całkowicie, ale w jego wcześniejszej, XX-wiecznej, filmografii są pozycje, które cieszą się praktycznie niesłabnącą popularnością, obecnie szczycą się zdecydowanie większą oglądalnością niż omawiany produkt, który swoje powstanie zawdzięcza „Zawrotowi głowy” Alfreda Hitchcocka. Brian De Palma nie bez kozery jest nazywany następcą Alfreda Hitchcocka. Podobny styl, ale i podobne historie. Nie wszystkie, ale dość, by zasłużyć sobie na miano przerabiacza filmów Hitchcocka. Nie tyle kopisty, ile po prostu budowniczego nowych historii opartych na motywach twórczości niekwestionowanego mistrza suspensu. Silnie inspirowanych wybranymi dokonaniami Alfreda Hitchcocka. „Nowy Zawrót głowy”, hołd, wariacja na temat, czy po prostu historia powstała z inspiracji tamtym kultowym obrazem. Jak zwał, tak zwał. Tak czy inaczej brzmi podobnie. Nie mylić jednak z „identycznie” - kto miał już przyjemność z De Palmowskimi podejściami do ponadczasowych dzieł Hitchcocka, ten wie, że trzeba się przygotować nie tyle na kopie, ile „nowe na starym”. Nowy budynek na starym fundamencie. Inną opowieść wzniesioną na Hitchcockowskim szkielecie. Opowieść, która, prawdę mówiąc, trochę mnie zawiodła. Po jednym z moich ulubionych reżyserów spodziewałam się... powiedzmy, że czegoś innego. Więcej thrillera w thrillerze. Mniej słodkości, więcej dramaturgii. Niektórzy mogą powiedzieć, że „Zawrót głowy” też taki był, ale tam „romantyczny duch” jakoś bardziej mi smakował. Po dynamicznej, acz średnio trzymającej w napięciu pierwszej partii „Obsesji”, akcja straszliwie zwalnia. No dobrze, może nie od razu, bo zastanawiające podobieństwo Sandry Portinari do zmarłej przed szesnastoma laty żony Michaela Courtlanda, Elizabeth, chwilę podtrzymywało moje zainteresowanie. Powiedzmy, że ten tajemniczy składnik niósł tę opowieść na samym początku owej zaskakującej znajomości biznesmena z Nowego Orleanu z kobietą, która może, ale nie musi być rodowitą Włoszką. W każdym razie ona utrzymuje, że urodziła się i wychowała we Florencji – może kłamać, może sama od jakiegoś czasu żyje w tym błędnym przekonaniu, ale równie dobrze taka może być prawda. Michael nie kwestionuje jej tożsamości – przynajmniej nie wprost – ale też nie można powiedzieć, że natychmiast, od pierwszego wejrzenia, zakochuje się w Sandrze. Obiekt jego miłość od dawna jest tylko jeden i to w zasadzie się nie zmienia. Sandra staje się dla Michaela swego rodzaju substytutem Elizabeth. Nic nie wskazuje na to, by, przynajmniej na początku tej znajomości, nasz bohater dopuszczał do siebie możliwość, że Sandra to Elizabeth, ale to nie zmienia faktu, że patrząc na nią widzi swoją żoną. Rozum mówi jedno, a serce co innego. Percepcja sercowa, a nie rozumowa:) Podczas gdy Michael przeżywa „nową-starą” miłość, widz ma roztrząsać w myślach owo niepokojące podobieństwo Sandry do Elizabeth. Michael nie zawraca sobie tym głowy, ale nie mam wątpliwości, że twórcy „Obsesji” chcieli, by publiczność przede wszystkim tym się zajmowała w środkowej części filmu. I jeszcze tytułowym stanem ducha czołowego bohatera. Obsesją, która zaznacza się raczej nieśmiało, niezbyt wyraziście, UWAGA SPOILER i która może być zaraźliwa (Sandra). Skoro już w spoilerze jestem to wspomnę, że kierownictwo wytwórni Columbia Pictures, pod skrzydła której trafiła omawiana produkcja, też wprowadziło trochę zmian w ten produkt. A były one podyktowane chęcią uniknięcia zbyt dużych kontrowersji. Mówiąc bez ogródek: postarali się, by motyw kazirodztwa nie wybrzmiewał tak głośno – zamiana wspólnego życia Michaela i Sandry w Nowym Orleanie (ślub, który w domyśle został skonsumowany) na takowe marzenie senne mężczyzny KONIEC SPOILERA. Ostatni „akt” „Obsesji” może zaskoczyć – i to więcej niż raz – ale ta dosyć złożona prawda może też objawić się widzowi wcześniej, niż to zaplanowano, że już wcześniej poukłada sobie w głowie te puzzelki. Na wypadek, gdyby kogoś to interesowało: ja nie przewidziałam tylko jednego i to w dodatku największego fabularnego rozwiązania. Może dlatego, że moje zainteresowanie tą historią niedługo po przybyciu Michaela do Florencji (czyli otwarciu drugiego „rozdziału”) mocno osłabło. Właściwie to z niecierpliwością wypatrywałam końca tego obficie polukrowanego widowiska. Przez tekst, bo już z oprawy wizualnej i po części dźwiękowej – mowa o mroczniejszych, utrzymanych w bardziej złowieszczej, groźniejszej tonacji utworach Bernarda Herrmanna skomponowanych na potrzeby „Obsesji” - czerpałam jakąś pociechę. Podsumowując: pierwszy akt może być, trzeci jeszcze lepszy, ale środkowa partia omawianego obrazu Briana De Palmy, nieźle mnie wymęczyła, niemiłosiernie się dłużyła.

Polecać czy nie? Na pewno nie zalecałabym „Obsesji” na pierwszy piknik z Brianem De Palmą. Zakładając, że znalazłby się ktoś, kto uwzględniałby tę produkcję na początek swojej przygody z twórczością tego mistrza suspensu. Natomiast osoby, które trochę od De Palmy już sobie wzięli, którzy nie tylko znają, ale i doceniają jego stylowość, chyba można zaryzykować seans z tym „pomnikiem” dla „Zawrotu głowy” Alfreda Hitchcocka. Moim zdaniem mógłby być dużo lepszy - powiedziałabym wręcz, że „Zawrót głowy” zasłużył sobie na solidniejszy hołd – ale dało się obejrzeć. Tragedii nie było. Było... tak sobie.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz