Hollywood.
Cierpiący na klaustrofobię Jake Scully jest nisko opłacanym
aktorem, grywającym w filmach klasy B. Aktualnie pracuje na planie
taniego horroru, gdzie wciela się w rolę wampira. Kiedy pewnego
dnia wraca wcześnie do domu zastaje swoją dziewczynę w łóżku z
innym mężczyzną. Ta sytuacja zmusza go do szukania nowego lokum.
Traf chce, że nowo poznany Sam Bouchard, zajmujący się domem
swojego znajomego, musi wyjechać na parę tygodni. Proponuje więc
Jake'owi lokum do czasu swojego powrotu, w zamian oczekując jedynie
podlewania roślin. Przed wyjazdem Sam oprowadza Jake'a po
futurystycznym, bogato urządzonym domu, pokazując mu między innymi
teleskop, przez który można podejrzeć piękną sąsiadkę, Glorię
Revelle, która co wieczór „daje pokaz” tańca erotycznego w
swojej sypialni. Po wyjeździe Sama Scully zauważa, że nie jest
jedynym mężczyzną podglądającym Glorię, że przygląda się jej
również mężczyzna przypominający Indianina. Nazajutrz zauważa,
że nieznajomy ją śledzi, więc bez zastanowienia również rusza
jej śladem. Jake stara się zapewnić ochronę, jak mu się wydaje
niczego nieświadomej sąsiadce, którą jest wielce zafascynowany.
Pytanie, czy odbiorcy będą tak samo zafascynowani podglądactwem, jak Jake Scully, czy tak samo jak on „uzależnią” się od widoku roznegliżowanej sąsiadki, która co wieczór daje nieświadomy pokaz tańca erotycznego i będą wyczekiwać chwili, w której znowu spojrzy na jej nagie ciało, czy raczej potępią takie zachowanie. Pokaz jest nieświadomy, bo wszystko wskazuje na to, że żona majętnego, agresywnego człowieka, Gloria Revelle, idealnie wykreowana przez Deborah Shelton, nie zdaje sobie sprawy, że ktoś się jej przygląda (motyw znany z „Okna na podwórze”, choć nieco zmodyfikowany). A podglądaczy jest dwóch – jeden z nich Jack Scully zauważa bowiem, że Glorię obserwuje również mężczyzna przypominający Indianina, który nie zamierza ograniczyć swoich kontaktów z nią jedynie do podglądania. Od tego momentu akcja nabiera tempa i to w kilku różnych kierunkach. Z jednej strony dostajemy ujęcia świadczące o rosnącej niezdrowej obsesji Scully'ego na punkcie sąsiadki, a z drugiej silnie trzymające w napięciu sekwencje podążania tajemniczego mężczyzny śladami Glorii, któremu z kolei bacznie przygląda się główny bohater „Świadka mimo woli”, tak dalece niewprawny w sztuce śledzenia, że aż dziw, iż Gloria nie zdała sobie sprawy z jego obecności dużo wcześniej. W każdym razie w końcu zauważyła Jake'a, ale zanim ten zdołał jej wszystko wyjaśnić, wkroczył mężczyzna przypominający Indianina, wyrywając kobiecie torebkę. Pościg w wykonaniu Jake'a, sfinalizowany klaustrofobiczną sekwencją w tunelu to pokaz prawdziwie mistrzowskiego wyczucia dramatyzmu De Palmy i niezwykłej wprawy w tworzeniu naprawdę przytłaczającej aury, zbudowanej głównie za sprawą prostego triku z przybliżającym się i oddalającym obrazem, sprawiającym wrażenie, jakby ściany miały za chwilę zmiażdżyć zlanego potem głównego bohatera. W tym ustępie odrobinę zraziło mnie jedynie nienaturalne wpadnięcie Glorii w ramiona Jake'a tuż po tym jak napastnik oddalił się ze swoim łupem. Nie sądzę, żeby w rzeczywistości tak wytworna kobieta tak szybko przylgnęła do nieznajomego mężczyzny, nawet jeśli stanąłby w jej obronie. Wydaje mi się, że De Palma tym ustępem próbował wykrzesać lekko oniryczny klimat, czy też wygenerować swego rodzaju marzycielską atmosferę, gdyż „wirująca, całująca się para” sprawia wrażenie żywcem wyjętej z jakiejś fantazji. Niedługo po tym wydarzeniu, mniej więcej po upływie połowy filmu dochodzimy do najbardziej charakterystycznej sceny, w której wcześniej doskonale wyczuwalne napięcia osiąga punkt kulminacyjny. Moment szczytowej grozy poprzedza pojawienie się w domu Glorii tajemniczego Indianina, którego Jake zauważa podczas zwyczajowego podglądania kobiety przez teleskop. Od tego momentu następuje niezwykle długi spektakl niebotycznie emocjonujących wydarzeń, obfitujący w dosłownie wbijające w fotel ujęcia duszenia Glorii, powolnego zbliżania się do niej z dużym wiertłem w ręku i szaleńczego „wyścigu z czasem” w wykonaniu Jake'a. Widziałam już na ekranie niejedną sekwencję brutalnego ataku na niewinną ofiarę, ale to co pokazał De Palma w „Świadku mimo woli” autentycznie mną sponiewierało. Wpatrywałam się w ekran szeroko otwartymi oczyma z silnie zaciśniętymi pięściami i błagałam w myślach scenarzystów, żeby kobiecie udało się ujść z życiem, żeby Jake zdążył wybawić ją z opresji. Bo do tego czasu zdążyłam już zapałać dużą sympatią do Glorii, bo De Palma sprawił, że naprawdę zależało mi na jej bezpieczeństwie i byłam wręcz oburzona zachowaniem głównego bohatera, tym, że nie raczył wcześniej zawiadomić policji. Trwałam więc w stanie nieznośnego napięcia (nie pamiętam filmu, w którym pojawiłaby się scena ataku, która tak silnie by na mnie podziałała), zanosząc modły do twórców, aby nie wykazywali się bezwzględnością i pozwolili Glorii przeżyć (choć na ogół wolę bezkompromisowość, co powinno najdobitniej świadczyć o tym, jak bardzo polubiłam tymczasową sąsiadkę Jake'a) i przeklinając w duchu głównego bohatera za wcześniejszą bierność, za chęć ukrycia swoich niechlubnych praktyk, kosztem bezpieczeństwa niewinnej kobiety. Ale równocześnie dopingowałam mu podczas biegu w kierunku znajdującej się w wielkim niebezpieczeństwie kobiety, głośno zachęcałam go do podkręcenia tempa. To był naprawdę niesamowity ciąg niezwykle emocjonujących wydarzeń, co zdarza się tak rzadko w kinematografii, że grzechem byłoby tego nie zobaczyć, więc jak ktoś nie widział „Świadka mimo woli” to choćby ze względu na tę jedną sekwencję radzę czym prędzej się z tą produkcją zapoznać. A przecież plusów jest więcej. Poza tymi wzmiankowanymi wyżej i pojawiającymi się w pierwszej partii filmu warto nadmienić, że wydarzenia mające miejsce po ataku na Glorię obfitują w jeszcze więcej superlatywów, z Melanie Griffith na czele, nominowaną za tę rolę do Złotego Globu, która poza wszystkim innym (zapadającą w pamięć kreacją, trzymającą w napięciu końcówką z jej udziałem i krztyną niewymuszonych humorystycznych akcentów pojawiających się za sprawą jej postaci) wypowiada niezwykle błyskotliwą kwestię na temat nekrofilów, dając widzom do zrozumienia, że jest ekspertką w tym temacie, bo obejrzała film dokumentalny o tego rodzaju dewiantach. Innymi słowy De Palma w ten subtelny sposób mówi nam, że doszliśmy do punktu, w którym wiedzę czerpie się przede wszystkim z filmów. W domyśle większą wiarę pokładamy w kreowane na ekranie postacie i wydarzenia, aniżeli w suche fakty – a przynajmniej ja tak zinterpretowałam wyznanie Holly Body, partnerującej Scully'emu w dalszych partiach filmu. Na miejscu scenarzystów popracowałbym dłużej nad finałem, nie warstwą techniczną, bo ta wypada niezwykle emocjonująco tylko nad płaszczyzną tekstową, bo odpowiedź na najważniejsze pytanie postawione w scenariuszu łatwo znaleźć już na początku „Świadka mimo woli”. Naprawdę nie trzeba być „orłem”, żeby przedwcześnie rozszyfrować jeden z końcowych zwrotów akcji, choć przyznam się, że drugi twist mocno mnie zaskoczył. Na koniec, i o tym też warto wspomnieć, De Palma przygotował scenę pod prysznicem, która miała unaocznić widzom jeden ze sposobów „oszukiwania” widza przez branżę filmową, dać mu do zrozumienia, że nie należy ślepo pokładać wiary w to co widzimy na ekranie. Ostatnia sekwencja wydaje się więc być finalizacją wcześniejszej znamiennej kwestii Holly Body, będącej przytykiem w stronę „łatwowiernych” widzów.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz