poniedziałek, 7 listopada 2016

„Świadek mimo woli” (1984)

Hollywood. Cierpiący na klaustrofobię Jake Scully jest nisko opłacanym aktorem, grywającym w filmach klasy B. Aktualnie pracuje na planie taniego horroru, gdzie wciela się w rolę wampira. Kiedy pewnego dnia wraca wcześnie do domu zastaje swoją dziewczynę w łóżku z innym mężczyzną. Ta sytuacja zmusza go do szukania nowego lokum. Traf chce, że nowo poznany Sam Bouchard, zajmujący się domem swojego znajomego, musi wyjechać na parę tygodni. Proponuje więc Jake'owi lokum do czasu swojego powrotu, w zamian oczekując jedynie podlewania roślin. Przed wyjazdem Sam oprowadza Jake'a po futurystycznym, bogato urządzonym domu, pokazując mu między innymi teleskop, przez który można podejrzeć piękną sąsiadkę, Glorię Revelle, która co wieczór „daje pokaz” tańca erotycznego w swojej sypialni. Po wyjeździe Sama Scully zauważa, że nie jest jedynym mężczyzną podglądającym Glorię, że przygląda się jej również mężczyzna przypominający Indianina. Nazajutrz zauważa, że nieznajomy ją śledzi, więc bez zastanowienia również rusza jej śladem. Jake stara się zapewnić ochronę, jak mu się wydaje niczego nieświadomej sąsiadce, którą jest wielce zafascynowany.

„Świadek mimo woli” w reżyserii niedoścignionego Briana De Palmy, na kanwie scenariusza spisanego wespół z Robertem J. Avrechem po wejściu na duże ekrany w Stanach Zjednoczonych wywołał niemałe kontrowersje. Wiele widzów uważało, że obraz jest przeładowany niesmaczną erotyką i przemocą (co uważam za stwierdzenie przesadne), pojawiły się nawet opinie, że z obrazu bije mizoginizm, o który posądzono oczywiście reżysera. Nominacja Briana De Palmy do Złotej Maliny była ukoronowaniem ówczesnej krytyki, wymierzonej w „Świadka mimo woli”, choć gwoli sprawiedliwości znaleźli się również odbiorcy, którzy stawali w obronie tego dokonania De Palmy. Jednak potrzeba było lat, aby produkcja wkupiła się w łaski szerokiej opinii publicznej, żeby przestano postrzegać ją jedynie w kategoriach bezsensownego spektaklu przemocy i seksu. Dzisiaj zrealizowany za dziesięć milionów dolarów „Świadek mimo woli” w wielu kręgach cieszy się statusem thrillera kultowego, a recenzenci z lubością chwalą jego realizacyjny i fabularny potencjał.

„Świadek mimo woli” to swoiste połączenie „Okna na podwórze” i „Zawrotu głowy” Alfreda Hitchcocka, rzecz jasna wzbogacone o nowe wątki. Brian De Palma słynie z silnych inspiracji dziełami nieodżałowanego mistrza suspensu - przez wielu widzów uważany jest wręcz za godnego następcę Hitchcocka, pod czym bez zmrużenia oka się podpisuję. Podczas, gdy w „Zawrocie głowy” mieliśmy bohatera cierpiącego na akrofobię, w „Świadku mimo woli” dostajemy mężczyznę borykającego się z klaustrofobią, która to znacznie utrudnia mu pracę. Bo w końcu aktor aktualnie pracujący nad rolą wampira sypiającego w ciasnej trumnie, którego paraliżuje strach ilekroć spocznie w swoim upiornym legowisku dla reżysera jest kompletnie nieprzydatny. Nie dziwi więc, że nasz bohater, Jake Scully (w którego w znakomitym stylu wcielił się Craig Wasson), wkrótce zostaje zwolniony, a jego miejsce zajmuje bardziej wydajny pracownik. W końcu Hollywood nie jest miejscem na jakiekolwiek sentymenty, tutaj liczy się przede wszystkim zysk, a więc i minimalizacja kosztów jest nieodzowna. Reżyser podrzędnego horroru o wampirze nie może sobie pozwolić na czekanie, aż odtwórca tytułowej roli dojdzie do siebie, bo i po co, skoro aktorów pokroju Jake'a Scully'ego jest na pęczki. Na przykładzie zawodowych perypetii głównego bohatera „Świadka mimo woli” scenarzystom, Brianowi De Palmie i Robertowi J. Avrechowi udało się w przystępny, nieprzedobrzony sposób pokazać bezwzględność filmowego światka - zdołali unaocznić widzom, jak trudne jest pozyskanie i utrzymanie roli nawet w kiczowatym horrorze i jak łatwo można z dnia na dzień wypaść z tej branży. Nie przez wrodzone okrucieństwo producentów tudzież reżyserów tylko przez konieczność szybkiego sfinalizowania projektu i przeogromną konkurencję. Twórcy jednak nie sprowadzają całego filmu do trzeźwego osądu jednego z przykrych aspektów życia w światku filmowym, nieporównanie więcej uwagi poświęcając obsesji głównego bohatera - jego głębokiej fascynacji tymczasową sąsiadką, Glorią Revelle, która jak można się tego spodziewać będzie miała opłakane skutki. Czyli podobnie, jak w „Zawrocie głowy” Alfreda Hitchcocka, aczkolwiek należy nadmienić, że wpływ pięknej kobiety na Jake'a Scully'ego wydaje się dużo większy. W latach 80-tych pojawiły się głosy krytyków wskazujące na mizoginizm De Palmy, a ściślej nienawiść do kobiet przebijającą z tego konkretnego obrazu. Do wykrystalizowania się takich opinii zapewne przyczyniło się kilka wstawek o zabarwieniu erotycznym, które sprowadzały kobiety do rozpustnych jednostek, gotowych sprzedawać własne ciała byle tylko zaistnieć w branży i wejść w posiadanie dużej gotówki. Mizoginia w pojęciu co poniektórych widzów mogła przebijać również ze sceny stanowiącej apogeum napięcia, tj. ataku na tymczasową sąsiadkę Jake'a Scully'ego w jej własnym domu i nie tylko z powodu brutalnego potraktowania kobiety, ale również poprzez symbolikę tej konkretnej sekwencji. Otóż, mogę sobie wyobrazić, że w wiertle dzierżonym przez napastnika dopatrywano się symbolu fallusa, jednakże nie wykluczam, że aż tak daleko w interpretacjach nie wybiegano. Chociaż nie kwestionuję obecności w „Świadku mimo woli” postaci kobiecej, która specjalizuje się w branży porno, choć nie neguję wydźwięku erotycznego silnie wyczuwalnego w wielu sekwencjach z udziałem niektórych kobiet to nie odniosłam wrażenia, żeby film niósł jakiś mizoginistyczny podtekst. Nie zauważyłam niechęci twórców do kobiecych postaci, nie miałam poczucia demonizowania ich sylwetek, czy beznamiętnego obchodzenia się z nimi, albo wręcz czerpania radości z ich okrutnego traktowania. Już raczej odnosiłam wrażenie, że scenarzyści zaakcentowali wady czołowej męskiej postaci, Jake'a Scully'ego (brak większych oporów przed podglądaniem kobiety, stopniowe poddawanie się zboczeniu), że w przeciwieństwie do wzbudzających sympatię sylwetek płci żeńskiej cechował się swoistą ambiwalencją. Na początku niejeden widz najprawdopodobniej będzie mu współczuł. Wszak Brian De Palma z dużą, acz niemelodramatyczną wrażliwością pokazał obraz człowieka znajdującego się na rozstaju. Posiłkując się melancholijną ścieżką dźwiękową niezastąpionego Pino Donaggio i operując silnie skontrastowanymi zdjęciami oddanymi w pastelowych, acz przemyślnie lekko przybrudzonych barwach, twórcy przybliżyli nam historię człowieka, który z dnia na dzień traci niemalże wszystko: dziewczynę, mieszkanie i angaż. Zyskuje jednak nowego przyjaciela, który „wyciąga do niego pomocną dłoń”, oferując tymczasowe lokum w okazałym domu. Pomysłowa konstrukcja, na której usytuowane jest nowe lokum Jake'a Scully'ego sprawia wrażenie, jakby przeniesiono ją z jakiegoś obrazu science fiction, a bogaty wystrój, w którym widać wyłącznie „męską rękę” z pewnością wprawi w czysty zachwyt niejednego widza.

Pytanie, czy odbiorcy będą tak samo zafascynowani podglądactwem, jak Jake Scully, czy tak samo jak on „uzależnią” się od widoku roznegliżowanej sąsiadki, która co wieczór daje nieświadomy pokaz tańca erotycznego i będą wyczekiwać chwili, w której znowu spojrzy na jej nagie ciało, czy raczej potępią takie zachowanie. Pokaz jest nieświadomy, bo wszystko wskazuje na to, że żona majętnego, agresywnego człowieka, Gloria Revelle, idealnie wykreowana przez Deborah Shelton, nie zdaje sobie sprawy, że ktoś się jej przygląda (motyw znany z „Okna na podwórze”, choć nieco zmodyfikowany). A podglądaczy jest dwóch – jeden z nich Jack Scully zauważa bowiem, że Glorię obserwuje również mężczyzna przypominający Indianina, który nie zamierza ograniczyć swoich kontaktów z nią jedynie do podglądania. Od tego momentu akcja nabiera tempa i to w kilku różnych kierunkach. Z jednej strony dostajemy ujęcia świadczące o rosnącej niezdrowej obsesji Scully'ego na punkcie sąsiadki, a z drugiej silnie trzymające w napięciu sekwencje podążania tajemniczego mężczyzny śladami Glorii, któremu z kolei bacznie przygląda się główny bohater „Świadka mimo woli”, tak dalece niewprawny w sztuce śledzenia, że aż dziw, iż Gloria nie zdała sobie sprawy z jego obecności dużo wcześniej. W każdym razie w końcu zauważyła Jake'a, ale zanim ten zdołał jej wszystko wyjaśnić, wkroczył mężczyzna przypominający Indianina, wyrywając kobiecie torebkę. Pościg w wykonaniu Jake'a, sfinalizowany klaustrofobiczną sekwencją w tunelu to pokaz prawdziwie mistrzowskiego wyczucia dramatyzmu De Palmy i niezwykłej wprawy w tworzeniu naprawdę przytłaczającej aury, zbudowanej głównie za sprawą prostego triku z przybliżającym się i oddalającym obrazem, sprawiającym wrażenie, jakby ściany miały za chwilę zmiażdżyć zlanego potem głównego bohatera. W tym ustępie odrobinę zraziło mnie jedynie nienaturalne wpadnięcie Glorii w ramiona Jake'a tuż po tym jak napastnik oddalił się ze swoim łupem. Nie sądzę, żeby w rzeczywistości tak wytworna kobieta tak szybko przylgnęła do nieznajomego mężczyzny, nawet jeśli stanąłby w jej obronie. Wydaje mi się, że De Palma tym ustępem próbował wykrzesać lekko oniryczny klimat, czy też wygenerować swego rodzaju marzycielską atmosferę, gdyż „wirująca, całująca się para” sprawia wrażenie żywcem wyjętej z jakiejś fantazji. Niedługo po tym wydarzeniu, mniej więcej po upływie połowy filmu dochodzimy do najbardziej charakterystycznej sceny, w której wcześniej doskonale wyczuwalne napięcia osiąga punkt kulminacyjny. Moment szczytowej grozy poprzedza pojawienie się w domu Glorii tajemniczego Indianina, którego Jake zauważa podczas zwyczajowego podglądania kobiety przez teleskop. Od tego momentu następuje niezwykle długi spektakl niebotycznie emocjonujących wydarzeń, obfitujący w dosłownie wbijające w fotel ujęcia duszenia Glorii, powolnego zbliżania się do niej z dużym wiertłem w ręku i szaleńczego „wyścigu z czasem” w wykonaniu Jake'a. Widziałam już na ekranie niejedną sekwencję brutalnego ataku na niewinną ofiarę, ale to co pokazał De Palma w „Świadku mimo woli” autentycznie mną sponiewierało. Wpatrywałam się w ekran szeroko otwartymi oczyma z silnie zaciśniętymi pięściami i błagałam w myślach scenarzystów, żeby kobiecie udało się ujść z życiem, żeby Jake zdążył wybawić ją z opresji. Bo do tego czasu zdążyłam już zapałać dużą sympatią do Glorii, bo De Palma sprawił, że naprawdę zależało mi na jej bezpieczeństwie i byłam wręcz oburzona zachowaniem głównego bohatera, tym, że nie raczył wcześniej zawiadomić policji. Trwałam więc w stanie nieznośnego napięcia (nie pamiętam filmu, w którym pojawiłaby się scena ataku, która tak silnie by na mnie podziałała), zanosząc modły do twórców, aby nie wykazywali się bezwzględnością i pozwolili Glorii przeżyć (choć na ogół wolę bezkompromisowość, co powinno najdobitniej świadczyć o tym, jak bardzo polubiłam tymczasową sąsiadkę Jake'a) i przeklinając w duchu głównego bohatera za wcześniejszą bierność, za chęć ukrycia swoich niechlubnych praktyk, kosztem bezpieczeństwa niewinnej kobiety. Ale równocześnie dopingowałam mu podczas biegu w kierunku znajdującej się w wielkim niebezpieczeństwie kobiety, głośno zachęcałam go do podkręcenia tempa. To był naprawdę niesamowity ciąg niezwykle emocjonujących wydarzeń, co zdarza się tak rzadko w kinematografii, że grzechem byłoby tego nie zobaczyć, więc jak ktoś nie widział „Świadka mimo woli” to choćby ze względu na tę jedną sekwencję radzę czym prędzej się z tą produkcją zapoznać. A przecież plusów jest więcej. Poza tymi wzmiankowanymi wyżej i pojawiającymi się w pierwszej partii filmu warto nadmienić, że wydarzenia mające miejsce po ataku na Glorię obfitują w jeszcze więcej superlatywów, z Melanie Griffith na czele, nominowaną za tę rolę do Złotego Globu, która poza wszystkim innym (zapadającą w pamięć kreacją, trzymającą w napięciu końcówką z jej udziałem i krztyną niewymuszonych humorystycznych akcentów pojawiających się za sprawą jej postaci) wypowiada niezwykle błyskotliwą kwestię na temat nekrofilów, dając widzom do zrozumienia, że jest ekspertką w tym temacie, bo obejrzała film dokumentalny o tego rodzaju dewiantach. Innymi słowy De Palma w ten subtelny sposób mówi nam, że doszliśmy do punktu, w którym wiedzę czerpie się przede wszystkim z filmów. W domyśle większą wiarę pokładamy w kreowane na ekranie postacie i wydarzenia, aniżeli w suche fakty – a przynajmniej ja tak zinterpretowałam wyznanie Holly Body, partnerującej Scully'emu w dalszych partiach filmu. Na miejscu scenarzystów popracowałbym dłużej nad finałem, nie warstwą techniczną, bo ta wypada niezwykle emocjonująco tylko nad płaszczyzną tekstową, bo odpowiedź na najważniejsze pytanie postawione w scenariuszu łatwo znaleźć już na początku „Świadka mimo woli”. Naprawdę nie trzeba być „orłem”, żeby przedwcześnie rozszyfrować jeden z końcowych zwrotów akcji, choć przyznam się, że drugi twist mocno mnie zaskoczył. Na koniec, i o tym też warto wspomnieć, De Palma przygotował scenę pod prysznicem, która miała unaocznić widzom jeden ze sposobów „oszukiwania” widza przez branżę filmową, dać mu do zrozumienia, że nie należy ślepo pokładać wiary w to co widzimy na ekranie. Ostatnia sekwencja wydaje się więc być finalizacją wcześniejszej znamiennej kwestii Holly Body, będącej przytykiem w stronę „łatwowiernych” widzów.

„Świadek mimo woli” to moim zdaniem jedno z najlepszych dokonań Briana De Palmy, oczywiście spośród tych, które dotychczas dane mi było zobaczyć. Chociaż film trwał niemalże dwie godziny żałowałam, że nie wydłużono go o co najmniej drugie tyle, bo oglądając go dosłownie zapomniałam o otaczającym mnie świecie. Byłam tylko ja, ogarnięty obsesją Jake Scully, wzbudzająca ogromną sympatię Gloria Revelle i wyzwolona (aż za bardzo), bezpruderyjna Holly Body. I oczywiście czysty geniusz Briana De Palmy, który emanuje z dosłownie każdego ujęcia „Świadka mimo woli”, zamieniając ten nieskomplikowany thriller w niezwykle emocjonujące, zapadające w pamięć widowisko, które w moim odczuciu całkowicie zasłużyło sobie na status filmu kultowego.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz