Rodzeństwo, Alissa i Jeff, zabierają swoje sympatie, Mandy i Matta, oraz
bliskiego przyjaciela, Seana, do lasu, do którego w dzieciństwie często udawali
się z rodzicami. Kiedy dojeżdżają na miejsce zostawiają samochód przed
szlabanem blokującym drogę i pieszo ruszają w głąb głuszy. Gdy zapada zmrok ich
oczom ukazuje się agresywne zmutowane zwierzę, które zapędza ich do stojącej w
środku lasu drewnianej chatki. W środku zastają dwóch mężczyzn i kobietę,
którzy już od dłuższego czasu walczą o życie z łaknącym ludzkiego mięsa
potworem.
Brett Simmons swoimi „Husk” i „Małpią łapą” dał widzom jasno do
zrozumienia, że jego domeną jest kino klasy B – tanie, wtórne, niewymagające
myślenia rąbanki, które może i ogląda się stosunkowo bezboleśnie, ale też nie
mają w sobie nic, co na dłużej pozostałoby w pamięci widzów. W swoim najnowszym
przedsięwzięciu zdecydował się na konwencję animal
attack’ów, równocześnie próbując (bez powodzenia) wtłoczyć ją w survival’owy klimat. W efekcie wyszła z
tego swego rodzaju „wydmuszka”, w której nie sposób odnaleźć czegoś, na czym
jakikolwiek odbiorca mógłby na dłużej skupić uwagę.
Konwencjonalna fabuła „Animal” może i nie raziłaby tak bardzo, gdyby twórcy
natchnęli ją choćby minimalną dawką napięcia, którego nie ma tutaj wcale. A to
dziwne, bo już wybór miejsca akcji, gęstego lasu, w innych tego typu filmach
determinował atmosferę wyalienowania. Choć Simmons nie dysponował dużym
budżetem postarał się o w miarę profesjonalną pracę kamery, która początkowo
mocno skupiała się na zachwycających zdjęciach Natury. Byłam przekonana, że owe
zabiegi są wypadkową przyszłej, pełnej napięcia emocjonalnego, survival’owej przeprawy protagonistów,
ale choć twórcy bardzo się starali niestety nie byli w stanie choćby o milimetr
podnieść poziomu adrenaliny w mojej krwi. Kiedy moim oczom ukazała się
zmutowana sylwetka przerośniętego zwierzęcia, którego lwią część twarzy
zajmowała pełna wielkich zębisk paszcza liczyłam na być może nie niezapomnianą,
ale przynajmniej przyzwoitą rozrywkę. W końcu moje obawy się nie ziściły –
Simmons nie postawił na żałosne CGI a la Telewizja Puls tylko przekonujący
kostium. Współcześni twórcy animal attack’ów
(moim zdaniem niesłusznie) praktycznie całkowicie odeszli już od przekonujących
wizualnie kostiumów na rzecz śmiesznych efektów komputerowych, więc przynajmniej
w tej materii Simmons wykazał się wyczuciem realizmu. Zaskoczył też nieprzewidywalną
kolejnością eliminacji poszczególnych bohaterów, którzy po wpadnięciu w łapy
naszego potworka byli patroszeni w krwawych, acz sztucznych ujęciach. Ale na
tym niespodzianki się kończyły – wszystko inne jest tak niesamowicie nudne i
przewidywalne, że aż chwilami ciężko wytrzymać. Grupa walczących o życie,
barykadujących się w drewnianej chatce osobników, której charakterologie mocno
czerpią z innych tego typu rąbanek. Silna, zrównoważona Alissa, w zamyśle wymalowana
ślicznotka (tylko w zamyśle, bo wybór nieurodziwej aktorki raczej przeczy tej
insynuacji scenarzystów), altruistyczny twardziel, zniewieściały dowcipniś i
wreszcie samolubny macho, który jest gotowy poświęcić każdego, aby przeżyć. Nie
dość, że cała ta „wesoła gromadka” nie grzeszy ani jedną innowacyjną cechą to
jeszcze odtwórcom ich ról daleko do choćby częściowego profesjonalizmu aktorskiego.
Drugą połowę filmu można podsumować kilkoma słowami: barykadowanie się w drewnianej
chatce – próby ucieczki – walki ze zmutowanym zwierzęciem i… wymuszone rozterki
egzystencjalne. Wprawni w survivalach
reżyserzy wszystkie obyczajowe wstawki wtłaczają w pierwszą, wprowadzającą
część filmu, natomiast w chwilach szczytowej akcji decydują się jedynie na
krótkie opłakiwanie ofiar przez pozostałych przy życiu protagonistów. Simmons
postawił na zawsze denerwujące mnie w tego typu obrazach zwolnienia akcji zaraz
po kulminacjach tylko po to, aby bohaterowie mogli się nam zwierzyć. A to jedna
jest w ciąży, a to drugi był biseksualistą – w zamyśle miało to urozmaicić
prościutką fabułę, ale tylko w zamyśle, bo w efekcie wpędziło mnie w jeszcze
większą senność połączoną z irytacją. Kiedy już przebrniemy przez tę mocno
monotonną walkę z przerośniętym zwierzęciem przyjdzie pora na ostatni akt,
który zaskakuje osobą final girl, ale
tylko tym – pozostałe „rewelacje” rozszyfrowałam już w trakcie pierwszej połowy
seansu, zresztą podobnie jak jakieś dziewięćdziesiąt procent całej tej liniowej
fabuły.
„Animal” może dostarczyć całkiem niezłej rozrywki osobom piwkującym w
większym gronie znajomych, bo jedynie zamroczony umysł oprze się bijącej z
ekranu wszechobecnej nudzie. Simmons niestety nie potrafił w interesujący sposób
podać znanego schematu i chyba głównie to jest przysłowiowym „gwoździem do
trumny” tego dziełka, bo realizacja jak na niskobudżetówkę "nie pachnie" jakąś
porażającą taniochą.
Nie wiem, raczej nie oglądnę. A jest recenzje filmu "Laleczka Chucky" ?
OdpowiedzUsuń"Laleczki Chucky" jeszcze nie recenzowałam.
UsuńA mogłabyś? Proszę!
UsuńW wolnej chwili coś spłodzę;)
UsuńMi się nawet podobał ale pewnie ze względu tylko na dwie aktorki które lubię Elizabeth i Keke, szczególnie Elizabeth, bo niestety owy potworek poraża sztucznością, od początku liczyłem żeby Mandy przeżyła, ale nie spodziewałem się że Allisa zginie bo była główną bohaterką, no i kolejność uśmiercania też mnie trochę zaskoczyła, jednak tylko obecność Elizabeth Gillies głównie spowodował że film mi sie spodobał, bo w porównaniu z innymi tego typu "horrorami" to ten stoi naprawdę nisko.
OdpowiedzUsuń