wtorek, 15 sierpnia 2017

Jorn Lier Horst „Felicia zaginęła”

Recenzja przedpremierowa

Podczas prac budowlanych zostaje odnaleziony szkielet kobiety, spoczywający w szafce umieszczonej kilka metrów pod ziemią. Komisarz William Wisting i jego zespół szybko dowiadują się, że ofiara nazywała się Felicia Natholm i zaginęła przed blisko dwudziestoma pięcioma laty. Za parę dni sprawa się przedawni, śledczy muszą więc działać szybko, aby morderca młodej kobiety mógł zostać postawiony przed sądem. Niedługo po odnalezieniu szkieletu Felicii, Wisting dostaje zgłoszenie o zaginięciu innej młodej kobiety, Andrei Amalie Lund. Komisarz bierze pod uwagę możliwość, że obie te sprawy są ze sobą połączone. Jego przełożona powątpiewa w takie założenie, wymagając od Wistinga i jego zespołu potraktowania priorytetowo niedawnego zaginięcia Lund. Komisarz policji z gminy Larvik stara się jednak równocześnie zgłębić tajniki sprawy sprzed dwudziestu pięciu laty. Dowiedzieć się dlaczego samotną matkę spotkał tak okrutny los i przede wszystkim kto ponosi winę za jej morderstwo.

„Felicia zaginęła” to druga, po „Kluczowym świadku”, powieść o Williamie Wistingu, fikcyjnym komisarzu policji, dowodzącym Wydziałem Śledczym w Larvik, pióra norweskiego pisarza Jorna Liera Horsta. Premierowe wydanie ukazało się w 2005 roku, spotykając się z ciepłym przyjęciem miłośników kryminałów – zbierając jeszcze więcej pozytywnych recenzji niż jego debiutanckie dziełko, oparty na faktach „Kluczowy świadek”. W Polsce jak dotąd ukazało się osiem (wliczając omawianą) powieści o Williamie Wistingu, głównie tych późniejszych tomów wchodzących w skład rzeczonej serii, ale wydawnictwo Smak Słowa w 2017 roku „cofnęło się do początków”. Po pierwszej części, przyszła pora na drugą, omawianą „Felicia zaginęła”, a jeszcze na ten rok zapowiedziano odsłonę trzecią, która jeśli wierzyć zapowiedziom będzie rozpowszechniana pod tytułem „Gdy sztorm nadchodzi”.

Pierwsza część kryminalnej literackiej serii o komisarzu Williamie Wistingu mogła wyrobić w jej odbiorcach (jak się z czasem okazało błędne) przekonanie, że Jorn Lier Horst nie potrafi, albo nie chce tworzyć zawiłych intryg, optując raczej za nazwijmy ją „starą szkołą kryminału”. Mając w pamięci późniejsze tomy wchodzące w skład tego poczytnego cyklu wiedziałam, że „Kluczowy świadek” nie unaocznił tkwiącego w Horście zamiłowania do komplikacji. Wiedziałam wówczas że jest on zdolny do kreślenia piętrowych dochodzeń, nie wiedziałam tylko kiedy nastąpi przeskok w bardziej rozbudowane śledztwo. Jak się okazało bardzo szybko, bo opublikowana rok po „Kluczowym świadku” druga odsłona serii o Williamie Wistingu zaoferowała mi dużo bardziej skomplikowaną intrygę kryminalną, choć nie bardziej niż w przypadku kilku późniejszych tomów („Psy gończe” w moim osobistym rankingu nadal na szczycie). W „Felicia zaginęła” Jorn Lier Horst zdecydował się na dobrze znany wielbicielom kryminałów, niezmiennie frapujący zabieg rozgałęzienia śledztwa, tj. zawiązania kilku wątków, które z czasem mogą połączyć się w jedną całość, ale wcale nie muszą. Fani kryminałów w takich wypadkach na ogół starają się odnaleźć jakieś punktu wspólne, niejako mimowolnie przyjmując za pewnik to, że wszystkie pozornie niezwiązane ze sobą sprawy są ze sobą ściśle powiązane. Horst nie stara się przed dłuższy czas ukrywać wszystkich punktów wspólnych przed czytelnikiem, kilka stosunkowo szybko przed nim obnażając w formie powiązań pomiędzy ofiarami. Ale nie zdradzając, czy każda z trzech poszkodowanych osób padła ofiarą tego samego sprawcy. Jeśli przyjmiemy, że tak być musiało to szybko zderzymy się z metaforycznym murem, w postaci zapytania o motyw. Bo w tym przypadku znalezienie odpowiedzi na pytanie „dlaczego?” będzie nastręczało czytelnikowi największych trudności – większych nawet niż przeniknięcie tożsamości sprawcy. Choć z drugiej strony to ostatnie przez wielu odbiorców „Felicia zaginęła” może nie zostać rozpracowane w całości, co wnioskuję w oparciu o zasadność moich własnych domysłów, które okazały się jedynie w części pokrywać ze stanem faktycznym. A więc zarzucić omawianej lekturze maksymalnej przewidywalności w żadnym wypadku nie mogę i nie tylko z powodu kilku niespodzianek wrzuconych przez Horsta w końcowe partie powieści. W toku śledztwa wychodzi bowiem na jaw tyle zdumiewających faktów, że grzechem byłoby ocenianie elementu zaskoczenia jedynie przez pryzmat końcówki. Ilekroć miałam poczucie zbliżania się do jakieś ważkiej informacji, która najprawdopodobniej pchnie śledztwo prowadzone przez komisarza Williama Wistinga do przodu, Horst ni z tego, ni z owego przechodził do konfrontacji z tropem, którego charakter chwilę wcześniej starałam się rozpracować. Po czym bez zbędnej zwłoki dawał mi jasno do zrozumienia, że odpowiedź na jedno z pytań, która to parę stron wcześniej wydawała się być kluczem do rozwiązania zagadki, tak naprawdę nie ma większego znaczenia dla sprawy. Sam Wisting w takich momentach ma wrażenie, że po zrobieniu jednego kroku w przód, on i jego zespół zaraz potem cofają się o dwa kroki. W domyśle wiedząc jeszcze mniej niż tuż przed rozpracowaniem jakiegoś obiecującego śladu. W każdym razie w trakcie dochodzenia Horst nie dał mi szans na samodzielne dojście do owych problematycznych tropów – zanim zdążyłam sobie wszystko poukładać, autor, jakby doskonale wiedząc w jakim kierunku zmierzam, uprzedzał moje myśli niespodziewanie podsuwając tak uporczywie poszukiwaną przeze mnie odpowiedź na nurtujący mnie problem. Ale najbardziej męczył mnie wspomniany motyw, bezpośrednia przyczyna „całego tego zamieszania”, którego Horst w żadnym razie nie zamierzał szybko ujawniać, czym w zdecydowanie największym stopniu wzmagał moją ciekawość.

Kolejnym superlatywem „Felicia zaginęła” jest obracanie się śledczych w kręgu rodzinnym, przyglądanie się bliskim Andrei Amalie Lund, wśród których znajdują się jednostki zdające się coś ukrywać. Sugestia zahaczenia o motyw mrocznych tajemnic rodzinnych jest aż nadto czytelna, ale Horst nie zamierza ułatwiać nikomu zadania podsuwając klarowny, dosyć wąski krąg podejrzanych. Rozciąga go na osoby zaprzyjaźnione z bliskimi Lund i z nią samą, jednostki ledwie zaznajomione z nimi i na przestępczość zorganizowaną. Ten ostatni człon został sportretowany najbardziej pobieżnie, co akurat niezmiernie mnie uradowało, bo nigdy nie przepadałam za tematyką mafijną, ale to nie zmieniało faktu, że wydawał się pozostawać w jakimś związku z dochodzeniem prowadzonym przez komisarza Williama Wistinga. Śledztwo w przeważającej mierze skupia się na Andrei Amalie Lund, młodej kobiecie, która po kłótni ze swoim narzeczonym wyszła z domu i nigdy do niego nie wróciła. Ale zahacza również o sprawę Felicii Natholm, której szkielet został odnaleziony tuż przed zaginięciem Lund w szafce spoczywającej kilka metrów pod ziemią. Za parę dni minie dwadzieścia pięć lat od jej zaginięcia, a więc zgodnie z ówczesnym norweskim prawem sprawa ulegnie przedawnieniu – winnego morderstwa Natholm nie będzie można postawić przed sądem. Wykorzystanie tego kontrowersyjnego przepisu w fabule powieści przynosi dwojakie korzyści: daje czytelnikowi możliwość osądu tej praktyki, otwiera dodatkowe pole do dyskusji nad „Felicia zaginęła” i podkręca napięcie dzięki nieustającej świadomości, że w tym przypadku pośpiech ze strony śledczych jest kluczowy. Jeśli bowiem spóźnią się choćby o godzinę sprawiedliwości najprawdopodobniej nie stanie się zadość (o ile ktoś uważa karę więzienia za sprawiedliwą w przypadku morderstwa z domniemaną premedytacją). Warstwę kryminalną Jorn Lier Horst przeplata ze zdecydowanie uboższą płaszczyzną obyczajową, koncentrującą się na prywatnym życiu komisarza Williama Wistinga, w czym nie odnajduje się już tak dobrze, jak we wspomnianej dominującej stylistyce. Właściwie to życie małżeńskie głównego bohatera, łącznie z późniejszymi rozterkami komisarza związanymi z jego żoną w moich oczach stanowiły coś na kształt nieprzyjemnych przerywników, przestojów, które zmuszały mnie do, na szczęście chwilowego, zbaczania z jakże emocjonującego toru, przemierzanego przez śledczych, starających się rozwiązać jakże intrygującą zagadkę kryminalną. Złożoną z trzech wyraźnie nakreślonych wątków i jednego bardziej enigmatycznego, choć równie tajemniczego, który może się wydawać kompletnie nieistotny, ale równie dobrze można podejrzewać, że z czasem nabierze głębszego znaczenia i właśnie z takim nastawieniem śledzić jego ogólnikowo wyłuszczany rozwój. Na koniec taka adnotacja do fanów serii o Williamie Wistingu: córka głównego bohatera, Line, nie pojawiła się jeszcze w mieście. Przeprowadza kilka krótkich konwersacji z ojcem przez telefon, ale nie odgrywają one żadnej roli w toczącym się śledztwie, co oznacza, że na świetny duet Wistingów trzeba jeszcze trochę poczekać. Co przyjęłam z ubolewaniem, bo bez Line pierwszoplanowy bohater serii wydaje mi się... bo ja wiem... niepełny?

Dobry kryminał. Wiem, oszczędne w słowach to podsumowanie, ale gwarantuję, że w pełni oddaje ono moje nastawienie do „Felicia zaginęła”. Właśnie takie przeświadczenie towarzyszyło mi w trakcie trwania lektury i z taką konkluzją Jorn Lier Horst pozostawił mnie po sfinalizowaniu swojej opowieści. Sam w sobie interesujący pomysł na fabułę zyskuje na atrakcyjności dzięki przykuwającej uwagę konstrukcji, która wymaga od czytelnika podzielności uwagi, przemierzania kilku różnych ścieżek i „patrzenia pod nogi”, bo w końcu gdzieś tam może leżeć coś, co połączy wszystkie wątki w jedną, spójną całość. Ale wcale nie musi, co czyni owe poszukiwania jeszcze bardziej interesującymi. Polecam nie tylko osobom zaznajomionym z innymi powieściami wchodzącymi w skład serii o komisarzu Williamie Wistingu, ale w ogóle wszystkim miłośnikom literackich kryminałów.

Za książkę bardzo dziękuję wydawnictwu

1 komentarz:

  1. Nie ogarniam tych zawirowań w kolejności wydawania u nas tej serii :/ Ale dobrze, że książki Horsta wychodzą, bo to niezłe kryminały, ten pewnie też przeczytam.

    OdpowiedzUsuń