piątek, 25 sierpnia 2017

„Dead Rising: Watchtower” (2015)

Niezależni dziennikarze, Chase Carter i jego przyjaciółka Jordan, przebywają w mieście East Mission w stanie Oregon. Ich celem jest stworzenie materiału o zarazie zamieniającej ludzi w zombie, którą udało się opanować dzięki specyfikowi o nazwie Zombrex. Regularne przyjmowanie leku wstrzymuje przemianę w żywego trupa, a większość zarażonych korzysta ze specjalnych stref, w których aplikuje się im Zombrex. Po przeprowadzeniu krótkiego wywiadu z niejaką Crystal, młodą kobietą przebywającą na terenie rzeczonej strefy, Chase wchodzi do namiotu, w którym podaje się specyfik. Nagle, pomimo przyjęcia Zombrexu zarażeni zamieniają się w żywe trupy. Wybucha panika, zdrowi osobnicy starają się umknąć hordzie zombie łaknących ich mięsa. Jordan udaje się wyjechać z miasta, ale Chase nie ma tyle szczęścia. East Mission zostaje zamknięte. Granice miasta są strzeżone przez uzbrojonych strażników, którzy strzelają do każdego starającego się przedostać poza jego granice. Chase łączy siły z waleczną Crystal i Maggie, kobietą, która była zmuszona zabić swoją zarażoną córeczkę. Będą oni musieli znaleźć sposób na wydostanie się z opanowanego przez żywe trupy miasta zanim ten teren zostanie zbombardowany przez wojsko.

„Dead Rising: Watchtower” to amerykański zombie movie w reżyserii Zacha Lipovsky'ego, twórcy między innymi „Diabła tasmańskiego” (2013) i „Leprechaun: Origins”, oparty na serii gier komputerowych o tym samym tytule. Scenariusz opracował Tim Carter, który jest również współtwórcą scenariusza drugiej odsłony filmu zatytułowanej „Dead Rising: Endgame” w reżyserii Pata Williamsa. Sequel ukazał się w 2016 roku. Mówi się, że „Dead Rising: Watchtower” celował głównie w miłośników gier „Dead Rising”, ponieważ w filmie zawarto sporo nawiązań do rzeczonej serii. Przekonałam się jednak, że nieznajomość gier wcale nie jest okolicznością wykluczającą z grona potencjalnych odbiorców „Dead Rising: Watchtower”. Odnalezienie jakichkolwiek powiązań było dla mnie nieosiągalne, ale żebym pogubiła się w „zawirowaniach” fabularnych? Nie, myślę, że nadążałam za akcją, co wziąwszy pod uwagę jej doprawdy prostą konstrukcję wielką sztuką nie było.

Nie lubię współczesnych zombie movies. Chociaż nie. Powinnam raczej napisać, że nie lubię akcyjniaków z żywymi trupami w rolach agresorów, od których w dzisiejszych czasach aż się roi. Bardziej kameralnych i zarazem klimatycznych zombie movies powstaje nieporównanie mniej, a że wolę właśnie takie podejście do tego nurtu, najczęściej nie udaje mi się wytrwać do końca wybranej nowszej produkcji o żywych trupach bądź jakiejś innej zarazie, bo wiele z tych ostatnich opiera się na podobnych albo takich samych motywach. „Dead Rising: Watchtower” to kolejny obraz, do którego zasiadłam z przeczuciem graniczącym z pewnością, że nie dane mi będzie zobaczyć napisów końcowych, że pogapię się w ekran najwyżej przez pół godziny, po czym skapituluję i sięgnę po pilota, aby skrócić swoje męki poprzez zmianę kanału. Jakież więc było moje zdziwienie, gdy dotarło do mnie, że tym razem dam radę wytrzymać do końca, że zobaczę finał tej historii, którego ogólnych zarysów i tak od dłuższego czasu się domyślałam, ale co tam – ważne, że i tak chciało mi się to oglądać. Nie musiałam się zanadto wysilać, aby pojąć, dlaczego akurat ten horror akcji z żywymi trupami nie napełnia mnie nieodpartym pragnieniem przerwania seansu. Otóż, „Dead Rising: Watchtower” to obraz, który efekciarskie potyczki niezarażonych z zombiakami traktuje dosyć marginalnie. Owszem, takowych starć trochę się pojawia, ale nie odnosiłam wrażenia, że odgrywają one rolę pierwszoplanową. Męczy mnie oglądanie niekończących się pojedynków protagonistów z żywymi trupami, w tworzeniu których na domiar złego posiłkuje się komputerem, dlatego też dynamiczne utarczki bohaterów „Dead Rising: Watchtower” z mięsożernymi stworami traktowałam jak nieprzyjemne przerywniki, sekwencje, które musiałam po prostu przetrzymać, aby móc wrócić do śledzenia bardziej preferowanych przeze mnie wątków. Nie żeby te ostatnie wprawiały mnie w czysty zachwyt, bo aż taką ich entuzjastką nie jestem, a i wykonanie pozostawiało dużo do życzenia, ale przynajmniej mnie nie nudziły. Czego niestety nie mogę powiedzieć o walkach z hordami zombie – poza doprawdy zabawnym momentem z ręką oderwaną jednemu z agresorów wykorzystywaną w charakterze pałki i całym starciem (łącznie z finałem) z klaunem-zombie. Jedna ze scen przypomniała mi nawet Asha Williamsa, bohatera między innymi trzech części „Martwego zła”. Przez narzędzie, którym to wówczas Chase Carter rozkawałkowywał zombiaków, pomimo ewidentnych różnic pomiędzy nimi. Przez wzgląd na to ostatnie nie wydaje mi się więc, żeby twórcy omawianego obrazu czerpali inspirację z „Martwego zła”, niemniej ja i tak podczas owej scenki pomyślałam o tym arcydziele horroru.

W roli głównej wystąpił Jesse Metcalfe, przystojniak, któremu aktorstwo wychodzi raczej średnio, a partnerowały mu całkiem przekonująca Keegan Connor Tracy, bardzo dobra Meghan Ory, której powierzono naprawdę ciekawą postać i nieoceniona Virginia Madsen, którą to już zawsze będę kojarzyć przede wszystkim z „Candymanem'” Bernarda Rose'a. Waleczna Crystal (Meghan Ory) w mojej ocenie była najlepiej skonstruowaną postacią. Była najbardziej charyzmatyczną dostarczycielką czystej rozrywki – twardą, nieprzejednaną, samowystarczalną wojowniczką, którą dodatkowo uatrakcyjniała dosyć pomysłowa właściwość. Maggie (Virginia Madsen) z jej syndromem wyparcia, kobieta która w samoobronie zabiła swoją zarażoną córeczkę, zachowująca się tak, jakby mała wciąż żyła i czekała na nią poza granicami East Mission, również znacznie ubarwiała najszerzej portretowaną gromadkę niedobitków. Chase Carter był głównym bohaterem, ale w zestawieniu z kobietami, również z Jordan (Keegan Connor Tracy), z którą z wyłączeniem wstępu kontaktował się wyłącznie za pośrednictwem telefonu, w moich oczach wypadł może nie blado, ale zdecydowanie mniej zajmująco. Mężczyzna regularnie referował telewidzom przez telefon ich przeżycia – realizował się w roli korespondenta, w studiu natomiast w tym samym czasie siedziała zaznajomiona z nim prowadząca programu, rozmawiająca ze sławnym gościem. Tymże był ewidentnie „grający jej na nerwach” Frank West, mężczyzna, który wsławił się tym, że niegdyś wyszedł cało z sytuacji zbliżonej do tej, w której aktualnie znajdują się Chase i towarzyszące mu dwie kobiety. Teraz West udziela rad telewidzom nie omieszkając, co chwilę raczyć ich brutalnymi, odbierającymi nadzieję prawdami. W akcję filmu wpleciono kilka krótkich sekwencji ze studia, z których to najdobitniej przebijają akcenty komediowe, ale na szczęście nie ma w nich groteskowych przejaskrawień, tak bardzo irytującej mnie nachalności - topornego zjawiska dosyć powszechnego we wszelkiej maści komediach (horrorach komediowych również). Przechodząc jednak do wątku, któremu, jak jasno dałam do zrozumienia wcześniej, zawdzięczam dotrwanie do końca seansu to składa się on z kilku składników, obracających się wokół żywych trupów, ale nie w formie koncentracji na efekciarskich walkach z hordami antropofagicznych bestii. Swoją drogą charakteryzacja zombie okazała się mocno rozczarowująca, bo poza demonicznymi oczami, zakrwawionymi twarzami i charakterystycznym, niemrawym chodem (aczkolwiek momentami dają radę biec, z czego zadowolona nie byłam, bo wolę klasyczne ruchy zombiaków) właściwie nic nie odróżnia ich od zwyczajnych śmiertelników. Pomijam tutaj tych zarażonych osobników, którzy zostali pozbawieni różnych części ciał i wyróżnionego już klauna, bo ujęć tychże nie było na tyle dużo, żeby odsunąć ode mnie wrażenie denerwującego wycofania ze strony charakteryzatorów. W każdym razie motyw specyfiku, który powstrzymuje przemianę w zombie, nagły zanik tej jego właściwości i dążenie bohaterów filmu do odkrycia powodów takiego stanu rzeczy, relacje Jordan z żołnierzami i naukowcami, grupka niedobitków, którym tak bardzo podoba się nowy, anarchiczny porządek w East Mission, że wydaje się, iż są gotowi zrobić wszystko, aby zachować istniejący stan rzeczy i oczywiście widmo bombardowań wiszące nad ludźmi uwięzionymi w opanowanym przez zombie mieście – wszystko to złożyło się na fabułę, którą przyswajało mi się całkowicie bezboleśnie. Bez zachwytów, bo stylistyce bliżej było do filmu akcji niźli bardziej preferowanego przeze mnie mocno klimatycznego, czy odstręczająco makabrycznego horroru, a i na rozwiązanie całej tej, niewyszukanej, acz w miarę zajmującej zagadki, stosunkowo szybko wpadłam, ale skłamałabym gdybym powiedziała, że śledząc owe wątki choćby przez ułamek sekundy się męczyłam, bo co jak co, ale cierpień mi one nie dostarczyły.
 
Dostałam oto prostą, niewymagającą myślenia rozrywkę, której z całą pewnością nie można uznać za pozycję obowiązkową dla każdego miłośnika kina grozy. Ale też nie uważam, żeby zasługiwała ona na najzjadliwszą krytykę, na przylepienie jej łatki kompletnego gniota, bo w w obecnych czasach powstaje dużo nieporównanie słabszych, mniej wciągających, bardziej denerwujących tworów od niniejszego przedsięwzięcia Zacha Lipovsky'ego. Tym, którzy mają akurat ochotę na klimatyczny bądź realistycznie krwawy obraz radzę „udać się pod inny adres”, ale jak ktoś ma chęć na akcyjkę z żywymi trupami to „Dead Rising: Watchtower” ma szansę okazać się całkiem trafnym wyborem. Fani tego typu filmów w pierwszej kolejności powinni więc zaryzykować seans, ale niewykluczone że osoby, które nie przepadają za taką stylistyką również znajdą tutaj coś, na czym będą mogli zawiesić oko. Wiem, bo wpisują się właśnie do tej drugiej grupy – ludzi niechętnie podchodzących do współczesnych, dynamicznych horrorów o żywych trupach dziesiątkujących ludzkość, a mimo to całkiem nieźle się bawiłam. Nie były to przeżycia niezapomniane, nie otrzymałam nic, czym mogłabym się zachwycać, ale jako taka jednorazowa rozrywka ze środkowej półki „Dead Rising: Watchtower” w moim przypadku się sprawdził. A to już coś, bo zasiadałam przed ekranem pełna najczarniejszych myśli.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz