sobota, 5 sierpnia 2017

„El guardian invisible” (2017)

Inspektor policji z Pampeluny, Amaia Salazar, z polecenia swojego przełożonego zaczyna kierować sprawą morderstw nastoletnich dziewcząt popełnionych przez tego samego niezidentyfikowanego sprawcę w kilkutygodniowym odstępie. Obie ofiary pochodziły z Elizondo, rodzinnego miasta Amaii, dlatego policjantka jest zmuszona tam poprowadzić śledztwo. Niedługo po jej przyjeździe do Elizondo morderca, któremu media nadały przydomek Basajaun, w nawiązaniu do mitologii baskijskiej, znowu atakuje. Wszystko wskazuje na to, że sprawca ukrywa się w tym niewielkim mieście, ale śledczy nie znajdują nic, co obciążałoby jedną konkretną osobę. Wysoka aktywność seryjnego mordercy zmusza ich do wzmożonego wysiłku, ale mozolne przedzieranie się przez dowody przez dłuższy czas nie przynosi pożądanych rezultatów. Na domiar złego inspektor Amaię Salazar co jakiś czas nawiedzają traumatyczne wspomnienia z dzieciństwa i zostaje zmuszona do kontaktów z siostrą Florą, z którą jest skonfliktowana. Druga siostra Amaii i ciotka, która wychowała tę drugą nie mają jej za złe wyjazdu z Elizondo, ale Flora nie potrafi jej wybaczyć porzucenia rodzinnej piekarni i chorej matki.

Hiszpańsko-niemiecki thriller „El guardian invisible” w reżyserii Fernando Gonzaleza Moliny powstał na podstawie powieści hiszpańskiej pisarki Dolores Redondo, stanowiącej pierwszą część trylogii o Amaii Salazar, w Polsce wydaną pod tytułem „Niewidzialny strażnik”. Za scenariusz filmu odpowiada Luiso Bordejo, wcześniej pracujący nad między innymi takimi produkcjami, jak „Świąteczna opowieść”, „[Rec]”, „[Rec] 3: Geneza” i „Granice bólu”. A szacowany budżet „El guardian invisible” wyniósł pięć milionów euro.

Nader rzadko udaje mi się natrafić na jakiś współczesny thriller o seryjnym mordercy, który nie wywoływałby we mnie przygnębienia, a czasami nawet czystej wściekłości na widok oprawy wizualnej. Moim zdaniem najlepszą dekadą dla tego typu obrazów były lata 90-te XX wieku. Nie oznacza to, że wcześniej i trochę później nie kręcono znakomitych dreszczowców o seryjnych mordercach, ale wydaje mi się, że we wskazanym okresie najtrudniej jest odnaleźć obraz, który cierpiałby na poważny deficyt mrocznego klimatu i należytego napięcia. Tymczasem z powstałych w ostatnich latach thrillerów o seryjnych mordercach ciężko jest wyłowić taki, który może się poszczycić złowrogą atmosferą, z którego nie przebijałyby „tony plastiku”. Jeśli spojrzeć na to od tej strony „El guardian invisible” jawi się niczym ewenement – coś na kształt cudu w morzu współczesnej tandety (pod kątem klimatu). Odpowiedzialny za zdjęcia Flavio Martinez Labiano w pełni zasłużył sobie na kilka prestiżowych nagród, bo dosłownie wszystkie kadry są autentycznie przesycone nieokiełznaną groźbą. Ciemna kolorystyka, posępne naturalne krajobrazy, pastwiska i lasy, nierzadko oblewane rzęsistym deszczem i wyraźne emanacje mitologiczne, tajemniczość, która wcale nie skupia się głównie na zagadkowej tożsamości seryjnego mordercy. W scenariuszu zawarto kilka subtelnych odniesień do mitologii baskijskiej, które Labiano wyolbrzymił swoim doskonałym wkładem, tak dalece, że wprost nie można się oprzeć pragnieniu poszukiwania powiązań pomiędzy płaszczyzną mityczną i kryminalną, podejmowaniu prób odnajdywania sensu, racjonalizowania czegoś irracjonalnego. Scenarzysta sugeruje niezwykłe pochodzenie seryjnego mordercy, daje nam do zrozumienia, że korzenie jego istnienia mogą znajdować się w uniwersum mitologii Basków, sygnalizując również bytowanie czegoś innego, być może obdarzonego opiekuńczą naturą w okolicznych lasach, prezentujących się tak, jakby żywcem wyjęto je z jakiegoś utworu dark fantasy. I właśnie ten drugi kierunek wskazany przez Bordejo, osnuwany nieznośną wręcz atmosferą tajemniczości przez ekipę techniczną pod wodzą uzdolnionego reżysera Fernando Gonzaleza Moliny, najsilniej podsycał moją ciekawość. Drugim mocno intrygującym wątkiem poruszonym w „El guardian invisible” jest traumatyczna przeszłość głównej bohaterki, Amaii Salazar, wiarygodnie wykreowanej przez Martę Eturę. Twórcy zaznajamiają nas z jej szczegółami stopniowo, za pośrednictwem wstawek retrospektywnych, ale już podczas pierwszej powinniśmy nabrać przekonania, że z matką małej wówczas Amaii było coś nie tak. Z czasem dowiemy się przez jakie niewyobrażalne piekło przeszła niewinna dziewczynka, jakie cierpienia musiała znosić i jak to odbiło się na jej dorosłym życiu. Przede wszystkim na kontaktach ze starszą siostrą, Florą, ale również na aktualnym samopoczuciu, po przyjeździe do Elizondo zostaje bowiem zmuszona do bolesnej konfrontacji z demonami przeszłości. Powiem szczerze, że pokrótce przybliżone wyżej wątki zainteresowały mnie nieporównanie bardziej niż płaszczyzna kryminalna, tj. przebieg śledztwa kierowanego przez główną bohaterkę filmu dotyczącego seryjnego mordercy nastoletnich dziewcząt mieszkających w Elizondo. Jego wizytówka, czyli pozostawianie zwłok na zalesionych terenach po uprzednim rozebraniu, obmyciu, ułożeniu rąk w wiele mówiącej pozycji oraz wygoleniu łona, na którym następnie kładzie ciasteczko porusza wyobraźnię głównie dlatego, że wydaje się to być częścią jakiegoś mistycznego rytuału, być może nawiązującego do mitologii baskijskiej. Z drugiej jednak strony może być jedynie wynikiem makabrycznej kreatywności sprawcy, wymyślną formą chwilowego rozładowania jego destrukcyjnych zapędów, procederem, który daje mu tak upragnione katharsis (na chwilę) – tego przez długi czas nie będziemy w stanie zgłębić, przez co modus operandi mordercy tylko zyska na intrygującej tajemniczości.

Moim zdaniem największym błędem twórców „El guardian invisible” było rozwlekanie aspektów kryminalnych, które co prawda zostały utrzymane w bardzo mrocznym klimacie (tworzonym z obrazów i dźwięków, bo nie należy przecież zapominać o niezwykle nastrojowych kompozycjach Fernando Velazqueza), ale w porównaniu do rodzinnego życia głównej bohaterki i ukłonów w stronę mitologii baskijskiej (w przeważającej większości wyłącznie atmosferycznych) wypadały może nie płasko, ale na pewno dużo mniej widowiskowo. Jeśli zabrać wyżej wspomniane dwie płaszczyzny zostaje pospolite dochodzenie śladami seryjnego mordercy, standardowe przedzieranie się przedstawicieli hiszpańskich organów ścigania przez niezliczone dowody, przesłuchania osób, które mogą, ale wcale nie muszą być zamieszane w tę sprawę, badania miejsc zbrodni, przeglądania akt z innych spraw i doniesień prasowych etc. A to wszystko uparcie podąża po przetartym torze, ściśle trzyma się doskonale znanej fanom tego typu thrillerów konwencji. Co samo w sobie nie uważam za wadę, ale w zestawieniu z paroma ponadczasowymi dreszczowcami o seryjnych mordercach wątek śledztwa w „El guardian invisible” wydaje się być mało wyrazisty, tak jakby twórcy zapomnieli o nadaniu mu odpowiedniego tonu, o jaskrawym zaznaczaniu jego centralnego przecież miejsca w scenariuszu. Miałam nieodparte wrażenie, że dochodzenie, chociaż najszerzej omówione przez twórców niezmiennie usuwało się na dalszy plan, było przykrywane innymi, powiązanymi z tymże, motywami, że te poboczne wątki były nośnikiem największego napięcia. Przez co wbrew sobie na szczegóły dochodzenia Amaii Salazar niejednokrotnie patrzyłam z narastającym zniecierpliwieniem, oczekując szybszego przejścia do jej życia rodzinnego lub kolejnego tekstowego nawiązania do mitologii baskijskiej. Znudzona nie byłam, ale emocje jakich dostarczyło mi to konkretne śledztwo do najsilniejszych na pewno nie należały. A gdyby nie doskonała oprawa audiowizualna moje reakcje pewnie byłyby o wiele bardziej krytyczne. Myślę, że „El guardian invisible” zyskałby na okrojeniu, tj. skróceniu sekwencji skupiających się na śledztwie kierowanym przez główną bohaterkę (film trwa trochę ponad dwie godziny), bo nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że wiele z nich niepotrzebnie porozciągano w czasie i to w sposób, który zamiast wzmagać swego rodzaju intymność, wzmacniać więź pomiędzy mną i pozytywnymi bohaterami tej produkcji, wybijał mnie z rytmu, zmuszał do obcowania z mało emocjonującymi dłuższymi ustępami. Ale tożsamości sprawcy nie udało mi się rozszyfrować – nie jest to niemożliwe, ale też owe wyzwanie do najłatwiejszych nie należy, dlatego mogę oddać twórcom biegłość w zaciemnianiu tego aspektu „El guardian invisible”. Ale z drugiej strony nie mogę stwierdzić, że to rozwiązanie wywarło na mnie piorunujący efekt, że kolokwialnie mówiąc „opadła mi szczęka” i dotyczy to zarówno personaliów sprawcy, jak i motywów, którymi się kierował.

W mojej ocenie „El guardian invisible” wyróżnia się na tle współczesnych thrillerów doprawdy mroczną, praktycznie przesyconą mityczną tajemniczością i rozbuchaną złowieszczością atmosferą, tak zjawiskową oprawą audiowizualną, że wprost nie można oderwać od niej oczu. Nawet w chwilach, w których scenariusz nieco kuleje, gdy raczy się nas mało widowiskowymi detalami z dochodzenia prowadzonego przez główną bohaterkę filmu, ze śledztwa, które pewnie byłoby męczące, gdyby nie odniesienia do mitologii baskijskiej i jakże ponurej przeszłości pierwszoplanowej postaci. Ale na szczęście mało widowiskowa warstwa stricte kryminalna została urozmaicona wielce interesującymi wątkami pobocznymi i uatrakcyjniona wspomnianym już mrocznym klimatem. Dlatego mimo wszystko nie mam oporów przed poleceniem tej produkcji każdemu długoletniemu miłośnikowi thrillerów o seryjnych mordercach.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz