Pierwotnie
wydawane w latach 1984-1985 „Księgi krwi” to sześć krótkich
zbiorów opowiadań autorstwa angielskiego pisarza, reżysera,
scenarzysty i ilustratora, Clive'a Barkera. Polskie wydania ukazały
się w pierwszej połowie lat 90-tych XX wieku – trzy pierwsze
części wypuściło wydawnictwo Phantom Press (każda pod tytułem
„Księga krwi”, liczba pojedyncza), a kolejne trzy wydawnictwo
Rebis (jako „Księgi krwi”). Choć rzeczona sześciotomowa
publikacja przez wielu wielbicieli literatury Barkera jest uważana
za jego opus magnum w Polsce jak na razie nie doczekała się
kolejnych wydań. Najlepsza byłaby edycja zbiorcza (wszystkie sześć
tomów w jednej książce), ale nic nie wskazuje na to, żeby w
najbliższym czasie miano obdarować polskich czytelników nowymi
wydaniami „Ksiąg krwi”. Ani pojedynczymi, ani publikacją
zbiorczą. Clive Barker wyznał, że do stworzenia tego działka
zachęciła go antologia, „Dark Forces”, w skład której wchodzą
opowiadania z gatunku horroru pióra różnych pisarzy i której
premierowe wydanie ukazało się w Stanach Zjednoczonych w 1980 roku.
Projekt Barkera zatrząsł sceną literackiej grozy - sam Stephen
King po przeczytaniu pierwszego tomu stwierdził, że Anglik jest
przyszłością horroru... a jego słowa poniekąd okazały się
prorocze.
„Księgi
krwi 5” zawierają w sobie cztery opowiadania autorstwa Clive'a
Barkera. Zbiorek otwiera tekst, który został (w rozbudowanej
formie) przeniesiony na ekran w 1992 roku przez Bernarda Rose'a.
Doskonały slasher pt. „Candyman” jest adaptacją
opowiadania „Zakazany”, które nie wytrzymuje
porównania z filmem, ale zestawiając je z innymi historiami
wchodzącymi w skład „Ksiąg krwi” (znanymi mi, bo wszystkich
jeszcze nie przeczytałam – zapoznałam się ponadto z tomami:
pierwszym, drugim i trzecim) doszłam do wniosku, że wpisuje się
ono w poczet tych, które bez wątpienia uświetniają cały projekt.
Główną bohaterką jest Helen Buchanem, pisząca pracę
zatytułowaną „Graffiti wyrazem miejskiej rozpaczy”. Aby zebrać
potrzebne materiały wybiera się do zaniedbanej dzielnicy, w której
jak wkrótce się dowiaduje kwitnie przestępczość. Dochodzą ją
nawet słuchy o bestialskich morderstwach popełnionych w tej
okolicy. Na ścianie w jednym z opuszczonych mieszkań Helen znajduje
malunek twarzy mężczyzny, która robi niepokojące wrażenie, a na
przeciwległej ścianie napis: „Słodycze dla Cukiereczka!”.
Osoby, którym film nie jest obcy od początku będą świadomi
istnienia mężczyzny z hakiem, będą wiedzieli, że opowieści,
które niedługo potem dojdą uszu Helen nie są produktem wyobraźni
zastraszonych mieszkańców podejrzanej dzielnicy lubujących się w
rozsiewaniu plotek. Nie zderzą się jednak z historią mordercy,
którego można przywołać poprzez pięciokrotne wypowiedzenie jego
przydomka do lustra, nie skonfrontują się z przeżyciami kobiety
wrabianej w zbrodnie przez nadnaturalnego zabójcę z hakiem tylko z
krótkim amatorskim śledztwem, które prostą drogą prowadzi do
konfrontacji z oprawcą. Opowiadanie nie ujawnia tyle o Candymanie,
co film Bernarda Rose'a – jak się bowiem okazuje, reżyser i
scenarzysta filmowej wersji znacznie rozbudował tę postać. Fabułę
zresztą również, ale choć chciałoby się dłużej poczytać o
tym ponadczasowym fikcyjnym mordercy nie można Clive'owi Barkerowi
odmówić zdolności budowania szybko zagęszczającego się klimatu
grozy. Podszytej złowróżbną tajemniczością, ściskającej krtań
aury zbliżającego się okrucieństwa, w postaci mordercy z hakiem w
miejscu dłoni, żerującego w brudnej dzielnicy miasta. Co ciekawe
największa groza nie emanuje z ostatnich kart tej opowieści, ze
spotkania z agresorem i następującego chwilę po nim finału, tylko
z wcześniejszej opowieści o morderstwie dokonanym w publicznej
toalecie i późniejszego oglądania przez Helen tego feralnego
budynku. W tych miejscach Barker daje zdecydowanie największy popis
wirtuozerii – wie, które sznurki pociągnąć, żeby dosłownie
przydusić widza atmosferą grozy... i robi to.
„Nie
chciała mieć nic wspólnego z tymi gapiami żądnymi sensacji,
kolejnego tematu do plotek. Nie należała do nich i nigdy nie będzie
należeć. Miała ochotę uderzyć w każdą z tych zaciekawionych
twarzy, by ich właściciele odzyskali wrażliwość, zapytać:
„Chcecie poznać ból i cierpienie? Dlaczego? Dlaczego?” (mnie
też zastanawia to ściąganie tłumów w miejsca jakichś tragedii.
Tym bardziej więc uradowało mnie muśnięcie tego zjawiska przez
Barkera, po raz enty udowadniającego, że jest uważnym obserwatorem
i analitykiem niechwalebnych ludzkich zachowań, które jak sam
zauważa na szczęście nie dotyczą wszystkich).
Wydaje
mi się, choć mogę się mylić, że „Madonnę” ,
drugie opowiadanie zamieszczone w omawianym zbiorku, zainspirowała
twórczość H.P. Lovecrafta. A ściślej, że Clive Barker czerpał
natchnienie z Mitologii Cthulhu, założeń której nie kopiował w
bezmyślny, odarty z indywidualizmu sposób, dzięki czemu powstała
zapadająca w pamięć mieszanka dwóch konwencji – wodolubne
monstra z domieszką typowego dla Barkera ekstremum. A to wszystko
osadzone w wielkomiejskich realiach, w niefunkcjonującym już krytym
basenie. Budynku niegdyś dobrze prosperującym jako pływalnia, a
obecnie jeśli plan głównego bohatera opowiadania, Jerry'ego
Coloqhouna się ziści, mającego pełnić zupełnie inną funkcję.
To ma być legalny interes, ale żeby mógł się powieść Jerry
musi zawiązać współpracę z lokalnym gangsterem, ponieważ tylko
on jest gotowy zainwestować w to przedsięwzięcie. Podczas
pierwszej wędrówki w towarzystwie Jerry'ego po mrocznych,
zaniedbanych pomieszczeniach niegdysiejszego basenu rzeczony gangster
dostrzega na oko nastoletnią nagą kobietę, która chwilę potem
znika. Rozochocony wraca tam w nocy i przystępuje do poszukiwań
młodej piękności. W końcu ją znajduje, ale dziewczyna ma
towarzystwo i to bynajmniej nie takie, które ludzki rozum z
łatwością może objąć. Szczegóły koszmaru przeżytego w
feralnym budynku szybko zacierają się w pamięci gangstera, ale
ogólny zarys pamięta i szybko dochodzi do wniosku, że owe
przerażające przeżycia zgotował mu Jerry. Clive Barker bez
wdawania się w detale, ale i tak w pobudzający wyobraźnię sposób,
na kartach „Madonny” odmalował makabryczne scenki silnie
osadzone w tradycji body horroru, pamiętając o spowiciu
całości gęstą atmosferą nadnaturalnego zagrożenia, przesyconego
nieustającym zwiastunem jakiegoś ohydztwa. Czym zapewnił temu
opowiadaniu pierwsze miejsce w moim osobistym rankingu tekstów
wchodzących w skład „Ksiąg krwi 5”.
W
mojej ocenie najsłabiej prezentuje się trzecie opowiadanie
zamieszczone w omawianym zbiorku zatytułowane „Dzieci
krzyku”. Akcja tej opowieści rozgrywa się na malowniczej
wyspie, która to dla głównej bohaterki, Vanessy Jape, miała być
oazą spokoju, tymczasowym azylem, miejscem, w którym nieniepokojona
przez nikogo spędzi wakacje. Zamiast tego kobieta stała się
więźniem grupy mężczyzn zajmujących prywatny teren w głębi
wyspy. Oprócz niej w odgrodzonym od reszty świata budynku
przetrzymuje się kilku mężczyzn w podeszłym wieku, którzy przez
strażników są traktowani nieporównanie gorzej niż ona. Długo
trzeba będzie czekać na wyjaśnienie, w jakim celu ci wszyscy
ludzie są przetrzymywani w tym zacisznym miejscu, a kiedy już to
nastąpi trudno będzie oprzeć się przeświadczeniu, że Clive'owi
Barkerowi brakło dobrego pomysłu na pociągnięcie tego tematu.
Wyglądało to tak, jakby koniecznie chciał umieścić akcję na
wyspie, nie dbając o to, że nie wymyślił interesującego wątku,
którego rozwój mógłby zaprezentować w tej jakże chwytliwej
scenerii. Coś z tego wykrzesać próbował – obracał się wokół
dwóch możliwych interpretacji, starając się zdezorientować
czytelnika i podsycić jego ciekawość (w moim przypadku
bezskutecznie), w końcu skłaniając się w stronę tej bardziej
wydumanej. W zespoleniu z wcześniej ujawnionymi informacjami to
wyjaśnienie tworzy logiczniejszy obraz niż miałoby to miejsce w
przypadku obrania przez autora tej drugiej ścieżki
interpretacyjnej, ale to nie zmienia faktu, że można było postawić
na mniejsze kombinacje. Temat niezwiązany z żadną z wcześniej
poczynionych sugestii. Najlepiej taki, w którym czuło by się ducha
Clive'a Barkera, coś obrzydliwego albo chociaż zakleszczającego
wszystkie zmysły czytelnikach w objęciach atmosfery zepsucia bądź
klimatu rozpanoszenia nadnaturalnego zła. Tego w „Dzieciach nocy”
nie znalazłam, ale oryginalnego spojrzenia na popularny motyw
odmówić temu opowiadaniu nie mogę – znajdziemy tutaj silny
powiew świeżości, ale tylko dlatego, że mało kto odważyłby się
na przelanie takiej durnoty na papier, w dodatku w tak
nieskoordynowany sposób.
Ostatnie
opowiadanie zamieszczone w „Księgach krwi 5” nosi tytuł „W
ciele” i rozgrywa się w więzieniu Pentonville. Do celi
zajmowanej przez cieszącego się estymą wśród współwięźniów
Clevelanda Smitha zostaje dokooptowany młody mężczyzna, William
Tait,, nad którym Cleve na polecenie naczelnika roztacza opiekę. To
jest stara się chronić go przed innymi osadzonymi i zaznajomić z
panującymi tu zwyczajami. Z czasem główny bohater uświadamia
sobie, że ma dużo sympatii do swojego współlokatora, że traktuje
go jak przyjaciela. Tait zdaje się odwzajemniać te uczucia, ale jak
z czasem uświadamia sobie Cleve nie ufa mu na tyle, żeby powierzyć
mu swoje tajemnice. A bez wątpienia je ma. Wiele wskazuje na to, że
Tait wdraża w życie jakiś demoniczny plan, mający związek z jego
niegdyś straconym dziadkiem za zamordowanie żony i dzieci, z
wyjątkiem córki (matki Taita). Dobrze opracowany plan, w którym
Clive Barker zawarł wizję krainy, do której trafiają grzesznicy
po śmierci i ciekawy, miejscami zahaczający o stylistykę body
horroru sposób przenikania się dwóch światów: cielesnego i
duchowego. Egzystencji doczesnej i pozagrobowej w zimnych więziennych
murach, które to najsilniej przyczyniają się do tworzenia mocno
klaustrofobicznego klimatu – niewielka cela, którą nocą nawiedza
coś strasznego, chwilami wręcz odpychającego. Na miejscu Barkera
trochę dłużej popracowałabym nad końcówką, bo unaocznia się w
niej niezrozumiały pośpiech, jakby pragnienie jak najszybszego
dotarcia do mety, bez dbałości o odpowiednią atmosferę i
wciągającą narrację. Epilog miał przede wszystkim informować, a
nie w pełni angażować, co sprawiło, że z całkowitą
obojętnością przyjęłam los, jaki autor zgotował jednemu z
bohaterów „W ciele”. A jest to tego rodzaju pomysł, który
owszem pewnie i tak by nikogo nie zaskoczył, ale powinien emanować
całą gamą nieprzyjemnych emocji, ogłuszać odbiorcę nie
elementem zaskoczenia, ale najczystszym tragizmem, wynikającym
również z postawy pewnego delikwenta.
„Księgi
krwi” Clive'a Barkera przez wielu uważane są za swego rodzaju
kamień milowy w historii literatury grozy – zróżnicowane
tematycznie i stylistycznie, makabryczne i nastrojowe teksty,
niektóre poprzenoszone na ekran, inne mogące jeszcze na nim
zawitać, bo wydają się stanowić niemalże gotowe materiały na
scenariusze. A jeszcze inne jak dla mnie będące unaocznieniem
drastycznego spadku formy tego pisarza, prezentujące się tak
kiepsko, że wydaje się, iż Barker pisał je w chwilach wielkiej
słabości. Ale te wpadki nie przesądzają o wartości całokształtu,
nie deklasują całego projektu, który w Polsce naprawdę jak
najszybciej powinien zostać wznowiony, bo nieznający języków
obcych wielbiciele literatury grozy w obecnej sytuacji muszą się
nieco natrudzić (i pewnie wykosztować), aby zebrać wszystkie stare
wydania Phantom Press i Rebis. Co jest doprawdy okrutnym zaniedbaniem
ze strony polskich wydawców.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz