czwartek, 3 sierpnia 2017

„Tonight She Comes” (2016)

Listonosz James wyrusza do domu położonego w zacisznej, leśnej okolicy, aby dostarczyć list zaadresowany do mieszkającej tam młodej kobiety, Kristy. Towarzyszy mu jego przyjaciel Pete, który decyduje się zaczekać na niego kawałek od miejsca docelowego, przy szosie, skąd James ma go odebrać w drodze powrotnej. Pod widniejącym na kopercie adresem młody listonosz nikogo nie zastaje, nie wie jednak, że cały czas jest przez kogoś bacznie obserwowany. Niedługo potem w tych okolicach pojawiają się przyjaciółki Kristy, Ashley i Lyndsey, które zapraszają Jamesa na zakrapiane alkoholem posiedzenie pod gołym niebem. Tymczasem zniecierpliwiony Pete rusza na poszukiwanie swojego przyjaciela. W lesie znajduje nagie ciało młodej kobiety. Jest przekonany, że ma do czynienia z trupem, ale wkrótce okazuje się, że nieznajoma żyje i bynajmniej nie jest przyjaźnie nastawiona do otoczenia.

„Tonight She Comes” to drugi pełnometrażowy film Matta Stuertza, po horrorze science fiction „RWD” z 2015 roku. Ponadto stworzył on jeden segment wchodzący w skład antologii „World of Death” i nakręcił jeden short – we wszystkich przypadkach opracowując również scenariusze, choć nie zawsze w pojedynkę. „Tonight She Comes” jak na tę chwilę oficjalnie jest sklasyfikowany jako horror, ale nie zdziwiłabym się gdyby w niedalekiej przyszłości to doprecyzowano, bo nie trzeba być Sherlockiem Holmesem, żeby odnaleźć w nim liczne akcenty komediowe. Wszystko wskazuje na to, że Matt Stuertz od początku miał zamiar skonfrontować widzów z cudaczną produkcją, że jego koncepcja zakładała zmiksowanie horroru z czarną komedią, że ta druga płaszczyzna nie była jedynie „wypadkiem przy pracy”.

„Tonight She Comes” zaczyna się jak typowy slasher – kolejna rąbanka z młodymi ludźmi w rolach przyszłych ofiar mordercy, grasującego na zalesionym terenie. Należy wspomnieć, że całkiem klimatyczna, jak na standardy współczesnych slasherów. Taka obietnica spoziera ze wstępnych kadrów emanujących zarówno naturalnym pięknem, jak i nieznaną groźbą podsycaną ewidentną izolacją protagonistów. Lasy, małe jeziorko, dom wyglądający na chwilowo opuszczony i jakaś postać obserwująca z ukrycia młodego listonosza, Jamesa, starającego się dostarczyć list niejakiej Kristy. Zdjęcia co prawda mogłyby zostać nieco „przybrudzone”, bo takie silne skontrastowanie nijak nie mogło spotęgować wrogości bijącej ze scenerii, ale sam wybór miejsca akcji i trzymający w napięciu przebieg obserwacji Jamesa z ukrycia każą odbiorcy przygotować się na całkiem klimatyczną rąbankę, rodzaj kina, którego obecnie jest jak na lekarstwo. Ale szybko staje się jasne, że Mattowi Stuertzowi takie podejście do kina grozy w ogóle nie odpowiadało. Wyglądało to tak, jakby kierowało nim pragnienie odróżnienia się od niezliczonych umiarkowanie krwawych horrorów, że mam do czynienia z kolejnym reżyserem, który woli kombinować zamiast skupiać się na wydobywaniu potencjału tkwiącego w znanych motywach. Stuertz sięga po często wykorzystywane w tym gatunku wątki, to nie ulega wątpliwości, ale zamiast wyciągać z nich to, co dla wielbicieli rąbanek najlepsze, celowo je wypacza i to w sposób, który dla wielu oglądających pewnie okaże się zwyczajnie niezjadliwy. Po całkiem klimatycznym, choć niepozbawionym nieśmiałych akcentów komediowych, wstępie, twórcy „Tonight She Comes” serwują widzom „kubeł zimnej wody” w postaci raptownej zmiany tonu. Lekko dowcipne, całkiem nastrojowe kino prawdopodobnie będące preludium do pospolitego slashera zamienia się w zwykłą farsę – pełną agresywnego czarnego humoru, przejaskrawioną walkę o życie z... zakrwawioną, nagą, apatyczną kobietą, która wygląda jak Kristy, przyjaciółka dwóch protagonistek filmu. Absurd zaczyna gonić absurd i doprawdy ciężko dopatrzeć się w tym jakiejś większej logiki, ale muszę się przyznać, że humor Stuertza miejscami pokrywał się z moim własnym. Dzięki czemu nie musiałam walczyć z sennością, wiem jednak, że część widzów była do tego zmuszona. Jeden z najzabawniejszych dla mnie momentów pojawia się wówczas, gdy zakrwawiona kobieta wyglądająca jak Kristy po raz pierwszy wyrasta tuż przed Jamesem, Ashley i Lyndsey. Zamiast uciekać z krzykiem młody mężczyzna skupia się na podziwianiu jej ciała, a jedna z kobiet zauważa, że z Kristy jest coś nie tak. Spostrzegawczość godna najwyższego uznania, nie ma co... Sekwencji, które wywołały uśmiech na mojej twarzy było dużo więcej. Choćby chora, acz pasująca do współczesnych trendów reakcja Pete'a na makabryczne znalezisko w lesie w postaci, jak wszystko na to wskazuje, martwej kobiety (zamiast czym prędzej wezwać pomoc przystępuje do robienia jej zdjęć) i większość scen z udziałem Felicity, tak dziwacznej i nieprzewidywalnej osóbki, że wprost nie mogłam nadziwić się wyobraźni Stuertza (sam pisał scenariusz). Głupkowatej wyobraźni, ale to tylko szczegół. Dla długoletnich wielbicieli slasherów (choć swoją drogą „Tonight She Comes” nie wpasowuje się idealnie w ten podgatunek) szybko stanie się jasne, że materiałem na final girl jest Ashley (wykreowana przez Larissę White, w przerysowany sposób dostosowany do groteskowego kształtu tej produkcji, co zresztą można odnieść do niemalże wszystkich pozostałych członków obsady) – młoda kobieta okazuje się mieć większe cojones niż towarzyszący jej mężczyzna. W chwilach zagrożenia i największej niepewności to właśnie na niej polega James, ją pyta o zdanie i liczy na jej siłę oraz zręczność, których swoją drogą walecznej kobiecie nie brakuje.

Akcja „Tonight She Comes” jest w pewnym stopniu poszatkowana. Nie dość, że co jakiś czas pojawia się biały napis na czarnym tle informujący o porze dnia i nocy to na dodatek raczy się nas kilkoma raptownymi skokami pomiędzy bohaterami i jednym dłuższym przeskokiem w czasie. To ostatnie ma miejsce tuż po dojściu Jamesa do wniosku, że on i towarzyszące mu kobiety powinni rozpocząć poszukiwania ich znajomych. Których nie zobaczymy, bo chwilę po rzuceniu tej propozycji następuje przeskok w czasie, który to niejednego widza może doprowadzić do mylnego przeświadczenia, że protagoniści w ogóle nie przejęli się przedłużającą się nieobecnością Kristy i Pete'a. No cóż, przejęli się na tyle, żeby ich szukać, ale gdy nie przyniosło to pożądanego rezultatu wcale nie rozpaczali i nie wpadali w jakąś dużą panikę. To tylko jedna z licznych niezbyt zrozumiałych reakcji protagonistów. Matt Stuertz postanowił bowiem uwypuklić wszystkie nielogiczności w zachowaniach pozytywnych postaci, tak jakby obśmiewał tę konkretną składową wydaje się, że większości slasherów, posuwając to do takiego ekstremum, że doprawdy nie sposób utożsamić się z którąkolwiek z nich. I odbierać tej produkcji na poważnie, na czym zresztą moim zdaniem twórcom wcale nie zależało. Co wcale nie oznacza, że takie podejście do protagonistów nie utrudniało odbioru fabuły. Ta nabiera tempa tuż po zamordowaniu jednej z młodych kobiet, po krótkiej sekwencji ze śpiworem, która przywiodła mi na myśl Jasona Voorheesa i chyba tak miało być – mam wrażenie, że Stuertz pokusił się tutaj o coś w rodzaju hołdu dla tego slasherowego mordercy. A chwilę później zaserwował nam kolejny raptowny przeskok, tym razem nie w tonacji tylko w tematyce. Gdy na pierwszy plan wysuwa się cudaczna Felicity, w którą w doprawdy zabawny sposób wcieliła się Jenna McDonald, fabuła nabiera jeszcze bardziej kuriozalnych kształtów. Scenarzysta pokrótce objaśnia nam naturę zakrwawionej kobiety grasującej na tym prywatnym terenie, po czym przechodzi do... czegoś wielce obrzydliwego, ale nie poprzez atakowanie nas realistycznymi scenkami mordów tylko za sprawą krwi menstruacyjnej (pomysł z tamponem okazał się nawet lepszy od szlachtowania swojego własnego brzucha w prologu). Pozytywnie oceniam również ścieżkę dźwiękową skomponowaną przez Polaka, Wojciecha Golczewskiego i jej obróbkę – zwłaszcza stopniowe pogłaśnianie dudniących tonów. Szkoda tylko, że forma nie była bardziej przystępna. Naprawdę ubolewam nad tym, że Matt Stuertz porwał się na taki techniczny i tekstowy eksperyment, bo podejrzewam, że gdyby podszedł do tej koncepcji w tradycyjny, poważniejszy sposób dostałabym kawałek całkiem emocjonującego, umiarkowanie krwawego kina grozy. Zamiast się śmiać może wpatrywałabym się wówczas w ekran z narastającym napięciem i zdecydowanie większym niesmakiem na widok co poniektórych makabrycznych ustępów. Innymi słowy wolałabym reagować na „Tonight She Comes” zupełnie inaczej, a nade wszystko chciałabym móc bardziej zaangażować się w tę historię, bo całkowicie w nią wchłonąć nijak nie potrafiłam.

Czytałam zarówno mocno entuzjastyczne opinie na temat „Tonight She Comes” Matta Stuertza, jak i wydaje się, że liczniejsze recenzje dowodzące, że to najprawdziwszy gniot, kinematograficzna pomyłka, od której należy trzymać się z daleka. Ja tymczasem plasuję się gdzieś pośrodku. Dla mnie ani nie jest to dobre kino, ani porażająco złe. Jeśli podejść do niego, jak do horroru komediowego i oczywiście pod warunkiem, że jest się obdarzonym podobnym poczuciem humoru co Matt Stuertz to można całkiem znośnie spędzić kawałek wieczora, ale nawet z takim nastawieniem w pełni satysfakcjonującego obrazu absolutnie wszystkim potencjalnym odbiorcom „Tonight She Comes” radzę się nie spodziewać. Co najwyżej kuriozalnej średniawki. Choć, jak widać na przykładzie paru opinii zamieszczonych w Sieci, istnieją osoby wprost zachwycone tym konkretnym dokonaniem Matta Stuertza.

2 komentarze:

  1. Absolutnie się z tobą zgadzam! Nie wyglądam (uroda niewinnej blondynki), ale jestem fanką horrorów wszelakich i wiem, co to znaczy prawdziwy gniot. TSC, tak jak powiedziałaś, plasuje się gdzieś po środku - zarys fabuły, oklepany, dobre ujęcia, krwawy jak na slasher w typie gore przystało. Ani wybitny, ani zły - ot, do obejrzenia, aby odhaczyć na liście, a jednocześnie zabić nudę wieczorem. Ale plakat, ten pierwszy, jest super. Wymowny i taki retro:) Pozdrawiam,
    Blonde Kitsune

    OdpowiedzUsuń