czwartek, 10 sierpnia 2017

Sarah Lotz „Dzień czwarty”

Noworoczny rejs wycieczkowcem o nazwie „Piękny Marzyciel” czwartego dnia zostaje zakłócony. Statek ma awarię, w wyniku której zaczyna dryfować po Oceanie Atlantyckim, a załoga traci łączność ze światem zewnętrznym. Na domiar złego na pokładzie wybucha epidemia norowirusa, a jeden z pasażerów jest seryjnym gwałcicielem odpowiadającym za śmierć młodej kobiety. Warunki panujące na statku szybko się pogarszają, a wszystko wskazuje na to, że pomoc nigdy nie przybędzie. Część pasażerów i członków załogi gromadzi się wokół medium Celine del Ray, która zachowuje się w nietypowy dla siebie sposób. Jej asystentka, Madeleine Gardner, tymczasem łączy siły z nemezis swojej pracodawczyni, blogerem Xavierem Smithem. Kobieta coraz bardziej upewnia się w przekonaniu, że z jej szefową coś jest mocno nie tak, nie wie tylko jaki cel przyświeca tej „nowej Celine”. Czy jej pracodawczyni jest jeszcze człowiekiem, czy może jakimś innym bytem, starającym się nakłonić ludzi do wykonywania jej rozkazów? Czy jej przewodnictwo przyniesie im ratunek, czy raczej doprowadzi wszystkich do zguby?

Mieszkająca w Kapsztadzie powieściopisarka i scenarzystka, Sarah Lotz, światową sławę zdobyła po publikacji mrocznego thrillera z elementami horroru zatytułowanego „Troje”, pierwotnie wydanego w 2014 roku. Ma jednak na koncie również inne pozycje literackie – część napisanych w pojedynkę, kilka do spółki z innymi autorami i publikowanymi pod różnymi pseudonimami. Uznanie z jakim spotkało się „Troje” prawdopodobnie stanowiło największą zachętę dla Lotz do stworzenia jej sequela, zachęciło ją do (pozornego bądź faktycznego) rozciągnięcia owej koncepcji na kolejny tom. Nie dotyczyło to formy, bo „Dzień czwarty” nie eksperymentuje z narracją w takim stopniu, jak jego poprzedniczka, powieść „Troje”. Autorka obiera tutaj zupełnie inną perspektywę, pełną mniej lub bardziej subtelnych nawiązań do „Troje”, które z czasem doprowadzą zaznajomionego z rzeczoną książką odbiorcę do poruszonego wcześniej motywu, albo skonfrontują go z zupełnie inną problematyką, której wcale nie należy interpretować przez pryzmat części pierwszej.

Eksperymentalna forma i niebywale tajemnicza fabuła, zmuszająca czytelnika do przemierzania wielu ścieżek interpretacyjnych celem dojścia do jądra prezentowanej opowieści to elementy, które chyba najbardziej przyczyniły się do sukcesu „Troje” Sarah Lotz. W „Dniu czwartym” autorka mocno powściągnęła to pierwsze, czym znacznie ułatwiła odbiór całości. Z drugiej jednak strony pozbawiła owe dziełko świeżości na miarę głośnego „Troje”, równocześnie pozwalając odbiorcy na bardziej wygodnickie podejście do lektury. W tym przypadku również konieczne będzie obieranie różnych kierunków interpretacyjnych, patrzenie na poszczególne wątki pod najróżniejszymi kątami, szukanie odpowiedzi na zadane, jakże pobudzające wyobraźnię, pytania, w przeróżnych punktach. Korzeni których możemy upatrywać w tradycji kinematografii i literatury grozy, ale wcale nie jest powiedziane, że przyjęcie takiego drogowskazu doprowadzi nas do obranego celu. Jednakże w porównaniu do zadania, jakie Sarah Lotz postawiła przed nami na kartach „Troje”, to tutaj wydaje się być o niebo mniej wymagające. Nie chcę przez to powiedzieć, że dotarcie do istoty całej intrygi nie nastręczy odbiorcy żadnych trudności, że ani razu nie da się wyprowadzić w pole, że nie zagubi się w błędnych domysłach i fałszywych przekonaniach, bo podejrzewam, że sytuacja będzie zgoła odwrotna. Wydaje mi się jednak, że przyswojenie wszystkiego będzie dla czytelnika łatwiejsze. A atmosfera tajemniczości nie będzie atakowała go z równą siłą, nie będzie tak namacalna jak w „Troje”. Co nie znaczy, że w ogóle jej nie znajdziemy – ot, moim zdaniem jest jedynie (albo aż) mniej zagęszczona. Sporym wyzwaniem będzie za to klasyfikacja wyłowionych informacji, powkładanie ich do przegródek opatrzonych etykietami: „fakty”, „półprawdy” i „fałszywe tropy”, czyli podobnie jak w „Troje”. Fabułę „Dnia czwartego” Sarah Lotz prezentuje z perspektywy kilku osób, przebywających na feralnym wycieczkowcu o nazwie „Piękny Marzyciel”, który niedługo przed planowanym dobiciem do portu ulega poważnej awarii, co daje nam szeroki ogląd sytuacji. Poszczególne, coraz to bardziej złowieszcze wydarzenia rozgrywające się na dryfującym po Oceanie Atlantyckim statku w większości są wyłuszczane w trzeciej osobie, ale w ich centrum niezmiennie tkwi któryś z wyróżnionych przez Lotz bohaterów. Czy to jeden z ochroniarzy wchodzących w skład załogi, czy jego koleżanka dbająca o czystość w kajutach, seryjny gwałciciel, który tuż przed awarią dopuścił się nieplanowanego zabójstwa, starsza kobieta, która wraz ze swoją przyjaciółką zaplanowała wspólne popełnienie samobójstwa w trakcie noworocznego rejsu „Pięknym Marzycielem”, lekarz walczący z uzależnieniem i borykający się z wyrzutami sumienia, asystentka przebywającej na pokładzie medium Celine del Ray, czy wreszcie mężczyzna parający się demaskowaniem szarlatanów na swoim blogu. Ten ostatni opisuje wszystko, z myślą o publikacji zgromadzonego materiału w przyszłości, gdy już będzie miał dostęp do Internetu – my mamy okazję zapoznać się z nim już teraz i aż do ostatnich partii „Dnia czwartego”, którym nadano formę przesłuchań będą to jedyne ustępy podane w pierwszej osobie. Z samego umiejscowienia akcji dla poszukującego klimatycznych opowieści czytelnika płynie wiele korzyści. Uszkodzony wycieczkowiec, dryfujący po oceanie, który traci kontakt ze światem zewnętrznym obiecuje klaustrofobiczne doznania silnie nasycone widmem destrukcji, zwiastunem paniki, która w niedalekiej przyszłości może doprowadzić wszystkich do zguby. Trochę przypomina to serial „Ostatni okręt” wyprodukowany przez telewizję TNT, zwłaszcza wówczas, gdy ludzie zaczynają snuć potęgujące dramatyzm sytuacyjny, apokaliptyczne wizje, gdy zaczynają podejrzewać, że tylko oni przeżyli jakiś globalny kataklizm. Być może nawet apokalipsę zombie – w końcu w dobie swoistego zafiksowania, zwłaszcza Amerykanów, na punkcie tych fantastycznych przepowiedni wzięcie pod uwagę tej możliwości przez co poniektóre osoby przebywające na „Pięknym Marzycielu” wcale nie powinno dziwić. A podsunięte przez Sarah Lotz wyjaśnienie daje nadzieję na może nie nowatorskie, ale na pewno rzadziej proponowane przez pisarzy i filmowców podejście do historii o żywych trupach dziesiątkujących ludzkość.

UWAGA SPOILER Mój ulubiony cytat z „Dnia czwartego”: „Jak na diabła była zbyt okrutna […] Jeśli już kimś miałaby być, to Bogiem.” KONIEC SPOILERA

Jestem skłonna zaryzykować twierdzenie, że Sarah Lotz co nieco zaczerpnęła z twórczości Stephena Kinga. A ściślej jego dwóch utworów. O pierwszym wspomina „bez ogródek” tuż po zaprezentowaniu martwej kobiety w wannie (do jakiej powieści niekoronowanego króla horroru nawiązuje chyba pisać nie muszę). Z drugą domniemaną inspiracją Lotz (bo wciąż nie jestem do końca przekonana, że rzeczywiście czerpała z tego konkretnego dzieła Kinga) sprawa przedstawia się inaczej, bo autorka rezygnuje z podsuwania tytułu odbiorcom „Dnia czwartego”. Wielbiciele prozy Stephena Kinga pewnie i bez tego połączą motyw swego rodzaju sekty z opowiadaniem najpopularniejszego współczesnego autora horrorów zasilającego zbiór pt. „Szkieletowa załoga”. W obliczu zagrożenia i ewidentnego wyalienowania część ludzi gromadzi się wokół medium, kobiety w podeszłym wieku pełniącej rolę ich przewodniczki duchowej, której słowa chłoną jak gąbki jednocześnie wykazując ciągłą gotowość do wypełniania wszystkich jej poleceń. W tym punkcie Lotz umieściła najpotężniejszy ładunek wrogości, postać Celine del Ray, która utrzymuje, że nawiązuje kontakt z duszami osób zmarłych wydaje się stanowić największe zagrożenie dla pasażerów i członków załogi „Pięknego Marzyciela”. Wydaje się, ale dzięki zręcznej żonglerce Lotz, nie możemy uznać tego za pewnik. Autorka „Dnia czwartego” robi wszystko, aby czytelników nie opuszczały wątpliwości odnośnie prawdziwej natury i zamiarów Celine del Ray – demonizuje ją, ale równocześnie każe nam brać pod uwagę możliwość, że rzeczywiście, tak jak mówi, stanowi jedyny ratunek dla ludzi zagubionych na Oceanie Atlantyckim. Co więcej Sarah Lotz obkłada zwiastunem mniej lub bardziej zdefiniowanej groźby inne składowe fabuły omawianej powieści, wśród których być może znajdują się pierwiastki pozostające w ścisłym związku z Celine del Ray, ale przez jakiś czas doprawdy trudno będzie to stwierdzić z absolutną pewnością. Epidemia norowirusa, seryjny gwałciciel i morderca jednej z pasażerek „Pięknego Marzyciela”, ograniczanie dostępu do kapitana i wiele podejrzanie brzmiących komunikatów wydawanych przez opiekuna rejsu (czyżby część załogi uczestniczyła w jakimś spisku?), brak łączności z lądem, który może być wynikiem awarii, ale równie dobrze może uwiarygadniać teorię o zagładzie ludzkości i wreszcie tajemnicze widmowe postaci przemykające po statku, które albo są duchami, albo projekcjami umęczonych umysłów nieszczęśników dryfujących po oceanie. Albo jeszcze czymś innym, nieskończenie bardziej demonicznym od standardowych dusz osób zmarłych, błąkających się po różnego rodzaju obiektach. W tym przypadku mamy do czynienia z jednostką pływającą, która z godziny na godzinę staje się coraz bardziej mroczna i odpychająca, która nieubłaganie chyli się ku upadkowi w pewnym sensie dotrzymując w tym kroku słabnącej kondycji psychicznej osób uwięzionych na statku. Najpierw jest zagubienie, potem złość, która prostą drogą powadzi do anarchii. Niektórzy pasażerowie przestają zachowywać się w cywilizowany sposób, co odbija się na obiekcie, na którym są zmuszeni egzystować. Do uniedogodnień powstałych w wyniku awarii dochodzą owoce działalności ludzi, którzy nie potrafią oprzeć się zewowi prymitywizmu. Jeśli miałabym wybrać najlepiej sportretowany element z tej całkiem intrygującej mieszanki idealnie się dopełniających wątków to postawiłabym na studium socjopsychologiczne, na wiarygodną analizę zachowań ludzi znajdujących się w sytuacji zagrożenia z dala od tak zwanego cywilizowanego świata. Dodam, że wielce zróżnicowaną, bo na pokładzie „Pięknego Marzyciela” możemy zaobserwować nie jedno, a kilka sposobów radzenia sobie z nieoczekiwanym koszmarem.

Do poziomu „Troje” Sarah Lotz w „Dniu czwartym” moim zdaniem nie dobiła, ale też poprzeczka była wysoko zawieszona, więc powiedziałabym, że było z czego schodzić. Innymi słowy niniejszy spadek formy (przypominam, że to subiektywne odczucie) nie oznacza spłodzenia utworu, od którego fanom „Troje” radziłabym trzymać się z daleka, bo na tle współczesnej literatury grozy „Dzień czwarty” i tak prezentuje się całkiem solidnie. Zanim jednak jakiś miłośnik literackich thrillerów i horrorów przystąpi do lektury omawianej powieści powinien sięgnąć po „Troje”, bo obawiam się, że bez znajomości poprzedniczki „Dnia czwartego” nie zrozumie wszystkich wątków. Tak więc najpierw „Troje”, a potem rejs „Pięknym Marzycielem”, wycieczkowcem, na którym miłośnik nastrojowych thrillerów i horrorów powinien całkiem dobrze się odnaleźć.

Za książkę bardzo dziękuję wydawnictwu

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz