niedziela, 11 lutego 2018

„The Midnight Man” (2016)

Pewnej nocy 1953 roku trójka dzieci rozpoczyna grę, w której stawką jest ich życie. O północy przywołują potwora, Midnight Mana, lubiącego poprzedzać śmierć swoich ofiar konfrontacjami z ich największymi lękami. Dzieci są przekonane, że jeśli będą przestrzegać reguł gry to uda im się przetrwać do godziny trzeciej trzydzieści trzy, bo właśnie wówczas bestia będzie musiała wrócić tam skąd przybyła. Ale tylko jednej z nich udaje się przetrwać tę noc.
W czasach współczesnych nastoletnia Alex Luster wraca do domu, w którym się wychowała, aby roztoczyć opiekę nad swoją chorą babcią Anną. Tego samego, w którym w latach 50-tych pojawił się Midnight Man. Wkrótce dziewczyna znajduje na strychu pudełko z akcesoriami niezbędnymi do podjęcia śmiertelnie niebezpiecznej gry z Midnight Manem. Ona i jej przyjaciel Miles zapoznają się ze znalezioną w pudełku niepełną instrukcją i podążając za tymi wskazówkami przywołują potwora. Nie potrzebują dużo czasu na dojście do przekonania, że to nie jest niewinna zabawa dla dzieci jak początkowo sądzili. Midnight Man istnieje i bardzo zależy mu na wygraniu tej rozgrywki.

Travis Zariwny, twórca między innymi remake'u „Śmiertelnej gorączki” Eliego Rotha i thrillera pt. „Intruder”, scenariusz swojego kolejnego pełnometrażowego filmu, „The Midnight Mana”, spisał w oparciu o film Roba Kennedy'ego. „Midnight Man” Zariwny'ego jest bowiem remakiem irlandzkiego horroru o tym samym tytule z 2013 roku. Obsadę nowszej wersji zasilili doskonale znani wielbicielom horrorów Robert Englund i Lin Shaye, ale nawet oni nie byli w stanie zapewnić „The Midnight Manowi” dużej publiki. To obraz niszowy, nierozpowszechniany na szeroką skalę, ukierunkowany na raczej wąskie grono odbiorców, złożone głównie z osób nieograniczających swojej przygody z filmowym horrorem do mainstreamu. I tych, którzy nie mają dużych wymagań względem kina.

Boogeyman, Bye Bye Man, Crooked Man, a teraz jeszcze Midnight Man. Trochę się tego namnożyło, a (moim zdaniem) i tak żaden z wyżej wymienionych „Manów” nie umywa się do Candymana, postaci stworzonej przez Clive'a Barkera na potrzeby jednego z jego opowiadań, które zostało przeniesione na ekran przez Bernarda Rose'a. Ale do rzeczy. Omawiany film Travisa Zariwny'ego, człowieka, który naraził mi się mizernym remakiem bardzo dobrej „Śmiertelnej gorączki”, przedstawia z gruntu prostą historyjkę, która (za wyjątkiem prologu i epilogu) zaczyna się pewnego wieczora, a kończy już nad ranem, gdy za oknami panuje jeszcze ciemność. Główną bohaterką jest nastoletnia Alex Luster (taka sobie Gabrielle Haugh), która zawiesiła naukę, aby zająć się swoją chorą babcią. Mieszkającą w dużym, starym domu pełnym leciwych przedmiotów, w którym Alex spędziła dzieciństwo. Wszystkie pomieszczenia spowija gęsty mrok, którego żarówki nie są w stanie całkowicie rozproszyć. W miejscach tak skąpo oświetlonych ciemność jest mniej zagęszczona, przyblakła, ale wciąż obecna. A wokół nich bardziej zwarta. Wystarczy bowiem rzut oka na dalszy plan, aby dostrzec napierającą zewsząd atramentową czerń. Oświetleniowcy dbali jednak o to, żeby widz się w niej nie zagubił, żeby nie przedzierał się po omacku przez wytwory wyobraźni Roba Kennedy'ego i Travisa Zariwny'ego, ale ograniczając przy tym ingerencję sztucznego oświetlenia do absolutnego minimum. Jak na standardy współczesnego kina grozy oprawa wizualna „The Midnight Mana”, kolorystyka zdjęć, wypadają całkiem smacznie. Szkoda tylko, że Travis Zariwny nie potrafił właściwie ich wykorzystać. Zręcznej żonglerki klimatem mi nie pokazał, nie wydobył na powierzchnię niemałego potencjału drzemiącego w obrazkach, a wręcz przeciwnie: ciągnął go w dół swoimi rozpaczliwymi zabiegami, które w moim przypadku odnosiły skutek przeciwny do zamierzonego. Nieśpieszne wędrówki protagonistów po starym domostwie zamiast windować napięcie zmuszały mnie do błądzenia gdzieś myślami, a i manifestacji Midnight Mana nie poprzedzały elektryzujące, niezauważalne, ale doskonale odczuwalne sugestie szybko zbliżającego się zagrożenia. Potwór nie wypełniał ekranu wówczas, gdy moje nerwy były napięte jak postronki, ani nawet w tych ułamkach sekund, w których nie byłam na nie w pełni przygotowana (jump scenki), ale kiedy już się pojawił robiło się dużo ciekawiej. Czarna maszkara, która nie wzbudzała we mnie ani niesmaku, ani tym bardziej lęku, właściwie to jej wygląd był mi kompletnie obojętny, zdołała mnie nieco rozerwać. Zdecydowanie najlepsza była konfrontacja Midnight Mana z przyjaciółką Alex i Milesa, imieniem Kelly, fanką creepypasty, która później dołączyła do śmiertelnie niebezpiecznej gry. Infantylizm bijący z tej sceny był wręcz rozbrajający – już dawno się tak nie uśmiałam, a to przecież lepsze od nudnych wędrówek bohaterów po ciemnym domostwie. Zaczyna się od tego, że Kelly gaśnie świeczka, a wedle reguł gry w takim wypadku ma się jedynie dziesięć sekund na jej zapalenie. Jeśli akurat nie da się tego zrobić trzeba stworzyć krąg z soli i wejść do niego, bo w przeciwnym razie padnie się ofiarą Midnight Mana. Świeczka Kelly gaśnie. Knot jest mokry, więc jej przyjaciele ruszają na poszukiwania nowej, a Kelly w tym czasie tkwi w ochronnym kręgu. I wtedy Midnight Man, podejmuje pierwszą próbę zniszczenia kręgu, puszczając wąski strumień wody w jego kierunku. Dziewczyna zarzuca mu oszustwo (bo ponoć jego też obowiązują zasady tej gry), a on to: „I co mi zrobisz?”. Więc Kelly naprędce wysypuje z doniczki trochę ziemi w celu zatrzymania wody niebezpiecznie zbliżającej się do kręgu. „No, no sprytna dziewczyna”, przyznaje pozornie skonfundowany potwór, po czym ni z tego, ni z owego oblewa ją litrami wody tym samym niszcząc zbawienny krąg. „Ha, ha i co ty na to durne dziewczę?”. Oczywiście dokładnie takie zdania w tej scence nie padały, trochę to podkoloryzowałam, ale nie sądzę, żebym wypaczyła przy tym sens tego wszystkiego.

Podczas gdy większość współczesnych nastolatków znalazłoby milion lepszych sposób na wspólne spędzenie nocy, Alex i Miles, decydują się przetestować starą grę znalezioną na strychu domu babci tej pierwszej. Nie wierzą w istnienie Midnight Mana, zastanawia ich jednak przerażenie w jakie wprawił Annę widok akcesoriów niezbędnych do jej przeprowadzenia. A jako że nie mają nic lepszego do roboty to myślą sobie: a co tam, pobawimy się trochę. Jak dzieci... wróć... jestem pewna, że nawet dużo młodsi od nich osobnicy współcześnie nie marnowaliby wolnego czasu na coś takiego. Ale zostawmy to. Alex i Miles stosunkowo szybko wyzbywają się sceptycyzmu. Dostają twarde dowody na istnienie potwora żądnego krwi graczy, ale mają powody sądzić, że jego też obowiązują pewne zasady. Ponoć bestia nie może wyrządzić im krzywdy dopóki ich świeczki nie zgasną, a nawet jeśli do tego dojdzie to mają dziesięć sekund na ponowne zapalenie ich. A w razie gdyby to nie było możliwe zawsze mogą usypać krąg z soli, bo dopóki będą w nim tkwili to Midnight Man ich nie tknie. Bo jeśli ich dopadnie będą musieli zmierzyć się ze swoimi największymi lękami, po czym niechybnie stracą życie. Umrą też wówczas, gdy wyjdą na zewnątrz, więc ucieczka z domu w ogóle nie wchodzi w grę. Alex, Miles, a potem także Kelly będą również musieli unikać dłuższych postojów, bo pozostawanie w ruchu zmusza Midnight Mana do trzymania się na dystans. Ale przecież to utrudnia prowadzenie dyskusji, a w końcu trzeba wszystko dokładnie omówić, nawet wówczas, gdy jedna z uczestniczek gry znajduje się w sytuacji bezpośrednio zagrażającej jej życiu... Travis Zariwny oblał kilka ujęć niewielką dawką substancji imitującej krew, zahaczał o warstwę gore nawet poprzez zbliżenia na poszarpane rany, ale takie nieśmiałe próby zniesmaczenia odbiorców mogą zniesmaczyć co najwyżej te osoby, które nigdy wcześniej z krwawym kinem grozy się nie zetknęły. Wydaje mi się, że twórcom „The Midnight Mana” bardziej zależało na stworzeniu horroru paranormalnego, filmu o nadnaturalnym bycie, lekko okraszonego umiarkowanie krwawą makabrą, ale z zachowaniem dominującej roli tego pierwszego rodzaju horroru. Widać, że przede wszystkim starali się zbudować atmosferę grozy wynikającej z nieustannie odczuwalnej obecności bestii nie z tego świata, ale na mnie te ich wysiłki nie wywarły żadnego wrażenia. Dwoili się i troili, a moje nerwy nawet nie drgnęły. Chociaż nie. Parę sekwencji z udziałem Lin Shaye, lekko trącały we mnie jakąś głęboko ukrytą strunę, troszkę złowieszczości z nich emanowało, ale tylko z powodu kunsztu tej aktorki, bo realizatorzy ewidentnie trzymali się w jej cieniu. Nie potrafili zbudować mrożącej krew w żyłach otoczki dla doskonałego warsztatu Shaye. Poza tym muszę przyznać, że takiego obrotu sprawy w finale (przed epilogiem) się nie spodziewałam. Nie przewidziałam tego, ale nie była to rewelacja takiej wagi, żeby wgniotła mnie w fotel.

„The Midnight Man” jest dla mnie horrorem poniżej przeciętnej. Takim prostym, lekkim i dosyć naiwnym tworem, który próbuje budować jakiś tam klimat, ale choć twórcy zauważalnie wkładali w to sporo wysiłku oczekiwanego efektu, przynajmniej na mnie, to nie wywarło. Scenariusz też nie porywa, a infantylizm bijący z paru scen co poniektórych widzów może nielicho zirytować. A innych, tak jak mnie, zwyczajnie rozśmieszyć. A przecież lepiej się trochę pochichrać niż nudzić jak mops...

2 komentarze:

  1. Świetny film, jak można nie pochwalić tej szalonej babci i samego demona mającego w sobie coś z iglaczka z Hellraisera, podobne okrucieństwo i brak wrażliwości. Muzyka naprawdę buduje klimat, niby schematyczne a jednak mnie wzięło. Gdy ciągnie kolejne zwłoki, które przegrały z sumieniem lub jakimś lękiem o innej genezie, czuje się dreszcz. Ten film przypomina mi Naznaczonego, równie powolne tempo, skoncentrowanie się na wnętrzu właściwie jednego domu, umysłu. Najlepsze kreacje to babcia i sam potwór, ma jakiś taki wesoły charakterek, niczym właśnie Fredy Kruger vel Robert Englund który grał w tym filmie doktora. Zło lubi się bawić i oszukiwać. Gra zniszczyła wszystkich, całą rodzinę,trwała przez lata, od babci do wnuczki i przeniosła się dalej, niczym kostka z Hellraisera. Jak to powiedział King, horror to gatunek konserwatywny, w kółko obraca te same tematy i mi to w tym filmie wystarczy. Nie wiedziałem że to remake. Muszę zobaczyć oryginał. Dzięki za fajną choć okrutną recenzję. Andrzej

    OdpowiedzUsuń