czwartek, 19 lipca 2018

Peter Straub „Julia”

Londyn. Po śmieci dziewięcioletniej córki Kate i będącym następstwem tej tragedii pobycie w szpitalu, Julia Lofting porzuca swojego męża Magnusa i kupuje duży dom na Ilchester Place, do którego bezzwłocznie się wprowadza. Już w dniu przeprowadzki w pobliżu swojej nowej nieruchomości dostrzega małą dziewczynkę podobną do jej zmarłej córki. Julia będzie widywać ją częściej, coraz bardziej utwierdzając się w przekonaniu, że ma do czynienia z na wskroś zepsutą istotą. Ze złośliwym duchem, który z jakiegoś powodu obrał sobie za cel właśnie ją. Czy to możliwe, że prześladuje ją duch Kate? Julia bierze pod uwagę taką ewentualność, ale nie wyklucza też tego, że może mieć do czynienia z jakąś inną zjawą, która gnieździ się również w jej domu. A od czasu do czasu zadaje sobie pytanie, czy aby nie postradała zmysłów, czy wszystkie niepokojące wydarzenia, którym świadkuje nie rozgrywają się jedynie w jej głowie. Ludzie z jej otoczenia skłaniają się ku temu ostatniemu wyjaśnieniu, a tymczasem Julia coraz bardziej zagłębia się w tę sprawę.

Amerykański pisarz Peter Straub od 1969 do 1979 roku mieszkał najpierw w Irlandii, a potem w Anglii i właśnie podczas swojego pobytu w Londynie napisał „Julię”, pierwszą powieść z gatunku horroru. Dwa lata wcześniej, w 1973 roku ukazała się jego debiutancka książka (pisana prozą), obyczajowy utwór zatytułowany „Marriages”, a w 1974 roku spłodził zbliżoną gatunkowo powieść „Under Venus”, która jednak na publikację musiała czekać aż do pierwszej połowy lat 80-tych. Po odrzuceniu przed wydawców tej drugiej książki Strauba jego agent doradził mu napisanie powieści gotyckiej i tak oto zaczęła się długa przygoda tego pisarza z literackim horrorem. Bo można chyba powiedzieć, że to właśnie dzięki „Julii” połknął bakcyla. Kto wie, może gdyby nie rada jego agenta kariera tego wielokrotnie nagradzanego autora potoczyłaby się w zupełnie innym kierunku, tj. Straub ugrzązłby w literaturze obyczajowej, a co za tym idzie takie arcydzieło jak „Upiorna opowieść” nigdy by nie powstało.

Pierwotnie wydana w 1975 roku „Julia” na swoją filmową wersję nie musiała długo czekać. Już w 1977 roku odbył się pierwszy pokaz horroru Richarda Loncraine'a z Mią Farrow w roli głównej, pod tytułem „Full Circle” (znanego też jako „The Haunting of Julia”), którego scenariusz został oparty na omawianej powieści Petera Strauba. Jego wieloletni przyjaciel, Stephen King, w swoim „Danse Macabre” stwierdził, że styl „Julii” jest czysto angielski – chłodny, racjonalny, pozbawiony jakichkolwiek śladów emocji (może poza jednym wątkiem). Ale śmiem nie do końca zgodzić się z niekoronowanym królem współczesnego horroru literackiego. Owszem, „Julia” bardziej przypomina utwór, który wyszedł spod pióra Anglika niźli Amerykanina, na co wpływ zapewne miało jego ówczesne miejsce zamieszkania, ale nie powiedziałabym, że rzeczowy, pragmatyczny styl odziera „Julię” z emocji. Wszystko jest tutaj poukładane jak w zegarku – jeden ślad prowadzi do następnego, jeden wątek zazębia się z następnym, jedna myśl rodzi kolejną. Wydaje się, że nic nie jest tutaj przypadkowe, że gdyby pozbawić tę opowieść choćby jednego ogniwa wszystko runęłoby jak domek z kart. Co wcale nie oznacza, że Peter Straub serwuje nam wielowątkową, skomplikowaną i nieprzewidywalną historię. „Julia” to klasyczna ghost story bądź opowieść o rozchwianej psychicznie kobiecie, której to tylko się roi, że prześladuje ją agresywny byt z zaświatów. Tym bytem ma być mała dziewczynka, blondynka, przypominająca głównej i zarazem tytułowej bohaterce, jej zmarłą córeczkę Kate. Pierwszy raz Julia Lofting dostrzega ją w dniu przeprowadzki do nowego domu, który to motyw silnie zakorzenił się w tradycji zarówno literackich, jak i filmowych ghost stories. Nieruchomość na Ilchester Place pod numerem dwudziestym piątym, duży, umeblowany dom, zauroczył czołową postać powieści od pierwszego wejrzenia. Jeden rzut oka na niego wystarczył, żeby Julia nie chciała żadnego innego lokum, choć doskonale zdawała sobie sprawę z tego, że dom jest za duży dla jednej osoby. Czytelnik natomiast już w momencie ujawnienia tej informacji przez autora najpewniej nabierze przekonania, że pragnienie nabycia owego domostwa zostało zrodzone w Julii przez jakąś siłę z zewnątrz, że została dosłownie opętana tą, jak prawdopodobnie już wtedy będzie się domyślał, zgubną potrzebą. I na kolejnych stronicach aż roi się od dowodów bytowania w tym miejscu jakiegoś zła nie z tego świata, jednocześnie jednak Straub wprowadza trochę wątpliwości. Czy to duch jasnowłosej dziewczynki ciągle odkręca grzejniki w domu na Ilchester Place 25, czy to robota samej Julii? Czy to zjawa niszczy przedmioty należące do głównej bohaterki i zostawia jej złowrogie wiadomości, czy raczej właścicielka domu robi to zupełnie nieświadomie? Jak w „Nawiedzonym” Shirley Jackson – oto jest pytanie. Ale do tych dwóch możliwości Peter Straub się nie ogranicza. Zmusza czytelnika do wzięcia pod uwagę jeszcze jednego potencjalnego wyjaśnienia niektórych niecodziennych zjawisk zachodzących w otoczeniu Julii Lofting – rozważenia udziału jej męża, despotycznego prawnika Magnusa, który nie zamierza pozwolić swojej bogatej żonie żyć bez niego. Konflikt pomiędzy tą dwójką znacznie zagęszcza atmosferę zagrożenia spowijającą centralną postać tej książki, ale najciekawsze są sprzeczności w postawie Magnusa. Bo czasami wydaje się, że ten niegdyś notorycznie zdradzający swoją małżonkę mężczyzna chce jedynie położyć łapę na jej majątku, że to na jej pieniądzach mu zależy, a nie na niej samej, ale są też takie chwile, kiedy nie ma się absolutnie żadnych wątpliwości, że Magnusowi zależy na bezpieczeństwie Julii, że autentycznie się o nią boi, a wszystko co robi, robi dla jej dobra...

Na kartach „Julii” odnajdziemy też inne relacje międzyludzkie, z których mnie osobiście najsilniej intrygowały stosunki Magnusa i jego siostry Lily. Kobiety żywo interesującej się zjawiskami nadprzyrodzonymi, chadzającej na seanse spirytystyczne (tak, na ten popularny motyw też znalazło się tutaj miejsce), ale niedającej wiary opowieściom Julii o agresywnym duchu, który jakoby się na nią uwziął. Magnus i Lily mają jeszcze adoptowanego brata, Marka, którego zawsze od siebie odpychali, i który z czasem zacznie mocno zbliżać się do Julii. Ale ta ostatnia relacja jest tak mdła, że wolałabym czym prędzej wyrzucić ją z pamięci (szczęście, że Straub nie poświęcił jej zbyt dużo miejsca) i na razie skupić się na pozostałych członkach tej rodziny. Lily i Magnus już od najmłodszych lat doskonale się rozumieli, przy czym to mężczyzna zwykł pełnić tutaj rolę dominującą. To zazwyczaj on rządzi siostrą, co w ogóle jej nie przeszkadza. Wręcz przeciwnie: jego siła jej imponuje. Lily jest wręcz zafascynowana bratem, a i on, zdaje się, nie mógłby bez niej żyć. Można z tego wysnuć pewien niesmaczny wniosek, a mianowicie istnieje duże prawdopodobieństwo, że odbiorcę „Julii” z czasem nawiedzi podejrzenie, iż ma tutaj do czynienia z kazirodczym związkiem. Ale czy znajdzie ono potwierdzenie w dalszych partiach rzeczonego utworu, czy Peter Straub popchnął to do takiego ekstremum? Tego już zdradzić nie mogę. Jakkolwiek interesująca by nie była relacja Magnusa i Lily to i tak nie może się równać z kontaktami Julii z małą blondynką, która może być duchem albo projekcją zwichrowanego umysłu tytułowej bohaterki. Czym jest, łatwo się domyślić. Tak samo, jak bez żadnego wysiłku umysłowego prawdopodobnie wielu czytelników będzie uprzedzało Julię w wyciąganiu trafnych wniosków z informacji, jakie kobieta będzie pozyskiwać w trakcie swojego amatorskiego śledztwa, tak i tę zagadkę najpewniej szybko rozwiążą. A jeśli już stanowczo nie odrzucą żadnej z tych dwóch ewentualności to przynajmniej pozwolą sobie bardziej skłonić się w stronę jednej z nich. Najbardziej niepokojące wątki z udziałem tajemniczej dziewczynki, która może, ale wcale nie musi być duchem niedawno zmarłej córki Julii i Magnusa, to te z udziałem zwierząt i luster wiszących w domu na Ilchester Place 25. Podczas tych pierwszych aż nadto wyraźnie uwidacznia się ogromne okrucieństwo tej postaci, nieznajdująca żadnego racjonalnego wytłumaczenia chęć niszczenia wszystkiego co niewinne. Chociaż nie. Uzasadnić to można tym, że jasnowłosa dziewczynka po prostu znajduje przyjemność w odbieraniu życia innym stworzeniom... Ale równie niepokojące jest jej oddziaływanie na otoczenie, jej destrukcyjny wpływ na inne dzieci, które zarazem olśniewa i przeraża. U Julii natomiast budzi jedynie strach. Z czasem rodzi się w niej obsesja na punkcie tej okrutnej istoty, obsesja zrodzona z konieczności ratowania życia swojego i swoich znajomych. Julia rozpoczyna śledztwo, które to Peter Straub osnuł jakże sugestywną atmosferą szaleństwa zmieszanego z nadprzyrodzonością, momentami z domieszką transcendencji – gotycki klimat, atmosfera rodem z klasycznym opowieści o duchach łączy się tutaj z paranoiczną aurą rodem z opowieści o jednostkach powoli, acz nieuchronnie osuwających się w otchłań obłąkania. A najlepsze jest w tym to, że nawet jeśli rozszyfrujemy naturę zła na długo przed rozpędzeniem akcji „Julii” to nie pozostaniemy nieczuli (choć pewnie nie będzie to dotyczyło wszystkich odbiorców tego utworu) na żaden ze składników klimatu stworzonego przez jakże utalentowanego pisarza na kartach rzeczonej powieści i prawdopodobnie nie przejdziemy obojętnie obok jej finału. A przynajmniej ja na niedobór emocji w końcówce narzekać nie mogłam.

„Julia” to jeden z najpopularniejszych utworów Petera Strauba. Nie tak znany, jak genialna „Upiorna opowieść”, książka przewyższająca omawiany utwór pod absolutnie każdym względem, ale według mnie i tak będąca cennym nabytkiem dla światka literackiego horroru. To jedna z tych powieści, które według mnie każdy wielbiciel powieści grozy powinien znać, a już na pewno ten, który uważa się za miłośnika horrorów gotyckich, które jak zauważył Stephen King na kartach swojej książki „Danse Macabre”, Peter Straub tworzy w swojej własnej odmianie – ma swoje własne spojrzenie na literaturę gotycką, tak dobre, że trudno mi się od tego oderwać, nawet wtedy, gdy mam do czynienia z historią naznaczoną taką przewidywalnością, jak „Julia”. Opowieść urzekająca prostotą, przedstawieniem postaci i ich wzajemnymi relacjami i nade wszystko klimatem – doskonałym klimatem sukcesywnie zagęszczającej się grozy, narastającego niebezpieczeństwa przybyłego z zewnątrz (duch) bądź z wewnątrz (umysł głównej bohaterki). Atmosfera szaleństwa miesza się tutaj z aurą rodem z klasycznych ghost stories, dając naprawdę smaczny posiłek miłośnikowi literackich horrorów nastrojowych. Choć i wyjątki pewnie się znajdą, ale ta świadomość nie powstrzymuje mnie przed gorącym poleceniem tej pozycji każdemu, kto uważa się za członka tej grupy czytelników.

4 komentarze:

  1. Już od pierwszego pojawienia się postaci Magnusa, miałem przed oczami jednego tylko człowieka : Olivera Reeda.

    OdpowiedzUsuń
  2. aż dziwne, że ja do tej pory jeszcze nic nie słyszałam ani o autorze, ani o tej książce! na pewno to zmienię, bo to coś zdecydowanie dla mnie. Sięgnę zarówno po "Julię" jak i "Upiorną opowieść" :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. A mnie to nie dziwi, bo twórczość Petera Strauba jest strasznie zaniedbywana na naszym rynku wydawniczym. Trzeba szukać starych wydań, a i zaledwie kilka jego pozycji w Polsce wyszło:/

      Usuń
  3. W tym roku drogie panie ma wyjść wznowienie "Upiornej Opowieści" w wydawnictwie Vesper.

    OdpowiedzUsuń