czwartek, 9 maja 2019

„Cookers” (2001)

Para narkomanów, Hector i Dorena, ukrywa się przed ludźmi, którym mężczyzna ukradł towar. Za radą swojego kolegi, Merle'a, Hector postanawia zatrzymać się w opuszczonym domu oddalonym od skupisk ludzkich do czasu, aż on i jego dziewczyna przygotują narkotyki do sprzedaży. Jedyną osobą, która zna miejsce ich pobytu jest Merle, który często ich odwiedza i zdobywa potrzebne im rzeczy. Taki układ mu pasuje, bo przyjaciele nie żałują mu narkotyków, bez których ten, tak samo jak oni, nie potrafi żyć. Krótko po zainstalowaniu się Hectora i Doreny w zaniedbanym wiejskim domu, Merle zapoznaje ich z krążącą w tych okolicach legendą o człowieku cieniu, który jakoby objawił się pewnej małej dziewczynce kiedyś mieszkającej z rodzicami w domu zajmowanym teraz przez jego słuchaczy. Hector i Dorena świadkują tutaj niepokojącym zjawiskom, ale nie mogą być pewni, że miejsce to jest nawiedzone przez jakąś nadnaturalną istotę bądź istoty. Bardzo możliwe, że to tylko narkotyczne wizje, ponieważ oboje nadużywają nielegalnych substancji.

Oparty na scenariuszu niedoświadczonych Jacka Moore'a i Jeffa Ritchiego, reżyserski debiut Dana Mintza, późniejszego twórcy „Taśm zbrodni” (2004), amerykański horror pod tytułem „Cookers” został nakręcony bardzo tanim kosztem. Może nawet wyjątkowo tanim, bo w Internecie można znaleźć informację, że budżet tego filmu oszacowano na... pięć dolarów. Nie wiem, ile w tym prawdy, ale nie mam wątpliwości, że na ten twór fortuny nie wydano. To z całą pewnością niskobudżetowy obraz, który jak na razie dotarł do bardzo wąskiej grupy ludzi. Pierwszy pokaz „Cookers” odbył się w 2001 roku na Los Angeles Film Festival, a do szerszego obiegu zaczął wchodzić dopiero cztery lata później. W kilku krajach trafił bezpośrednio na rynek DVD.

Pomysłodawcą historii opowiedzianej w „Cookers” był Jeff Ritchie, jeden ze scenarzystów tej pozycji i jej główny producent. On i Jack Moore pracowali jeszcze z Danem Mintzem – nad „Taśmami zbrodni”, który to obraz także nie dotarł do dużego grona odbiorców. Co w obu przypadkach jest powodowane przede wszystkim lichą dystrybucją. Pomysł na „Cookers” dla miłośnika horrorów psychologicznych i ghost stories powinien być niezmiernie obiecujący. Sam zarys fabuły tej produkcji pewnie zwróci uwagę osób preferujących rzeczone rodzaje kina i nie wydaje mi się, żeby u wielu z nich to zainteresowanie prysło już w trakcie pierwszej partii „Cookers”. Nie jestem jednak przekonana, czy będzie się ono utrzymywało przez cały seans. U niektórych tak, ale mam wątpliwości, czy ta przyjemność ma szansę objąć dużą część sympatyków horrorów nastrojowych. Zaczyna się całkiem obiecująco. Opuszczony domek pośrodku niczego – to znaczy w promieniu mili nie ma żadnych innych zabudowań, tylko trawy, drzewa i droga – robiący dosyć upiorne wrażenie, nawet zanim zostaniemy zapoznani z jego legendą. „Cookers” zaczyna się jak wiele innych horrorów nastrojowych, ze szczególnym wskazaniem na ghost stories – od przyjazdu bohaterów do, o czym jeszcze nie wiedzą, owianego złą sławą domu. Tym razem jednak nie towarzyszymy sympatycznej rodzinie zmieniającej miejsce zamieszkania, tylko damsko-męskiej parze narkomanów, która postanawia ukryć się w od lat niezajmowanym wiejskim domu przed swoimi niedawnymi współpracownikami. Hector i Dorena (całkiem przyzwoicie wykreowani przez Brada Hunta i Cyię Batten) pracowali dla ludzi handlujących narkotykami, których ten pierwszy właśnie ograbił z towaru. Hector i jego dziewczyna przed udaniem się w siną dal zamierzają przygotować ów towar do sprzedaży. W tym celu robią sobie w, jak się okaże, feralnym domu, małe laboratorium, w którym działa głównie Dorena. Bo kobieta jest w tym zdecydowanie lepsza. Można chyba powiedzieć, że ma talent... Tym co działało na mnie najbardziej alarmująco w pierwszych scenach „Cookers” był charakter pierwszoplanowych postaci. Co prawda skrótowa biografia kobiety nieco ociepliła mi jej wizerunek, ale nie na tyle, by mówić tutaj o jakimś przywiązaniu do jej osoby. W ogólnym rozrachunku Dorena, Hector, ale i Merle (nawet przekonujący Patrick McGaw), nie dawali mi powodów do kibicowania im w tych ich zmaganiach z duchami bądź halucynacjami wywoływanymi przez narkotyki, których ewidentnie nadużywali. Myślę, że to najfatalniejsza decyzja twórców „Cookers” - w tego rodzaju horrorach tak antypatyczne modele postaci według mnie są absolutnie niewskazane. Lepiej gdy widzom nie jest obojętny los ludzi znajdujących się w trzewiach potencjalnie nawiedzonego domu. To potęguje napięcie, wzmacnia dramaturgię, zagęszcza atmosferę, bo towarzyszy nam poczucie nieuchronności tragedii. Zabrzmi to strasznie, ale naprawdę było mi wszystko jedno, co stanie się z tą trójką narkomanów. Nie drżałam o ich los, nie trzymałam kciuków za to by udało im się wyrwać z tego wiejskiego domu przy zdrowych zmysłach, bo i filmowcy nie wykazali prawie żadnych starań w kierunku wytworzenia więzi pomiędzy widzami i bohaterami filmu. Albo antybohaterami - zależy jak na to spojrzeć. Z drugiej strony nie mogę z całą odpowiedzialnością stwierdzić, że taka konstrukcja postaci mocno zaważyła na klimacie. Owszem, ujemny wpływ na niego na pewno miała, ale nie powiedziałabym, że był on duży. Podejrzewam, że gdyby Dan Mintz dysponował tutaj zdecydowanie większym budżetem, to nic by z tego nie wyszło. Takiego klimatu na pewno wówczas w „Cookers” bym nie znalazła. I byłaby to niepowetowana strata, bo wierzcie mi, dla samej tej atmosfery warto ów produkt obejrzeć.

„Horror Amityville” Stuarta Rosenberga, „Blair Witch Project” Daniela Myricka i Eduardo Sancheza, „Requiem dla snu” Darrena Aronofsky'ego – te tytuły przewijają się w recenzjach „Cookers” Dana Mintza i myślę, że nie bez powodu. Coś z tych obrazów debiut Mintza w sobie ma, można to odbierać jako mieszankę tychże pozycji, ale tylko w pewnym stopniu, bo scenariuszowi daleko do beznamiętnej kalki. Momentem zwrotnym, sekwencją warunkującą odbiorcę, tj. dobitnie zwiastującą skręt w stronę płaszczyzny nadprzyrodzonej jest przekazywanie przez Merle'a tymczasowym dzikim lokatorom wiejskiego domku legendy krążącej na jego temat. Wcześniej oczywiście też będziemy zmuszeni wziąć pod uwagę nawiedzenie przez jakieś istoty ze świata pozagrobowego, ale dopiero ta poruszająca wyobraźnię opowieść z dreszczykiem nałoży odpowiedni ciężar gatunkowy na tę filmową opowieść. Dopiero wtedy poczułam się tak, jakbym obiema nogami wkroczyła do Stefy Mroku, bo choć to, co zobaczyłam i usłyszałam wcześniej, że tak powiem, w ramach normalności niezbyt się mieściło, to raczej wyglądało mi to tak, jakby twórcom bardziej zależało na uczuleniu mnie na narkotyki, a mniej na sferę nadprzyrodzoną. Dopiero historia Merle'a, która ma w sobie tę magiczną, diablo skuteczną prostotę, jaką zazwyczaj oferują nam legendy miejskie, nakreśliła kontekst natury paranormalnej. Opowieść, którą Merle dzieli się ze swoimi przyjaciółmi krąży wśród mieszkańców jednej z amerykańskich prowincji. Śmiech dziecka (konkretnie kilkuletniej dziewczynki), tak samo zresztą jak jego płacz, to według mnie jedne z najlepszych manifestacji nawiedzenia w filmowym horrorze. Tak, zgadza się, wcale nie potrzeba drogich, supernowoczesnych efektów specjalnych – wystarczy oto zwykły śmiech małej dziewczynki, by zagęścić atmosferę zagrożenia. A na tak ograniczonej przestrzeni, jaką jest niewielki piętrowy wiejski domek usytuowany w zacisznej okolicy, owo niebezpieczeństwo uderza z tym większą siłą. Dan Mintz i jego ekipa zauważalnie postawili na klaustrofobię. Nawet jeśli w rzeczywistości wnętrze feralnego domu jest obszerniejsze, to podczas seansu absolutnie się tego nie dostrzega. Kamera jest prowadzona tak, by widzowi było ciasno (autorem zdjęć jest sam Dan Mintz). Tylko te nieliczne sekwencje, które rozgrywają się na zewnątrz (w pobliżu potencjalnie nawiedzonego domu) dają wytchnienie od tej niemal odbierającej dech ciasnoty. Ale nie obskurności, bo ta uwidacznia się w dosłownie każdym kadrze. Myślę, że ta korzyści wypływa bezpośrednio z niskiego budżetu, że gdyby Dan Mintz dysponował pokaźniejszą gotówką, to tak przybrudzonych, niechlujnych wręcz zdjęć po prostu by nie było. To tego rodzaju niechlujność, którą miłośnicy horrorów znajdują przede wszystkim w B-klasowych produkcjach ostatnich trzech dekad XX wieku (i nic w tym dziwnego, skoro „Cookers” wyszedł w roku dopiero otwierającym kolejne stulecie). Zwłaszcza w ówczesnych rąbankach. Chociaż oczywiście należy wziąć poprawkę na to, że istnieją dużo brudniejsze i bardziej klaustrofobiczne horrory, przy czym nieporównanie trudniej znaleźć coś takiego w XXI-wiecznej kinematografii. Co nie zmienia faktu, że aura „Cookers” była dla mnie zdecydowanie największą atrakcją. Na tyle dużą, bym czuła potrzebę trwania przed ekranem, aż do napisów końcowych, chociaż denerwujących przestojów nie brakowało. Nie irytowały mnie one dlatego, że preferuję dynamiczne horrory, bo tak nie jest, ale przez ten ich przekaz. Bo jakoś nie ciekawiły mnie majaki ćpunów, ich narkotyczne sny, niewiele wnoszące rozmowy i coraz bardziej paranoiczne zachowania Hectora. Nieznane wkraczało w to raczej rzadko, tych zjawisk, które mogą, ale nie muszą, wskazywać na nawiedzenie tymczasowego lokum Hectora i jego dziewczyny Doreny jest w sumie niewiele, ale większość z nich (poza tymi, przy których majstrował komputer) stanowiło dla mnie miłą odskocznię od tego, co w scenariuszu „Cookers” zajmuje niestety najwięcej miejsca (mowa o wspomnianych wątkach nazwijmy je narkomańskich haha). Minimalizm, a więc realizm – tak to w wielkim skrócie odbierałam. Wyróżnić muszę jeszcze coś, składnik fabularny, którego szczerze mówiąc po tak prostej (i w sumie niezbyt ciekawej) historii absolutnie się nie spodziewałam. Mowa o finale, który UWAGA SPOILER co prawda można interpretować w różny sposób, ale ja dopatrzyłam się tutaj czegoś, co na chwilę praktycznie mnie ogłuszyło. Podawane naprzemiennie, albo jak kto woli nakładające się na siebie, obrazy Doreny i ducha małej dziewczynki kazały mi myśleć, że to sama osoba. W tym miejscu w moich oczach spotkały się dwa okresy czasu (dzieciństwo i dorosłość Doreny). I jakby tego było mało, dwa światy: doczesny i pozagrobowy. Ależ ja uwielbiam takie zaburzenia rzeczywistości, drastyczne zakrzywienia, wypaczenia naturalnego porządku świata, tj. gwałcenie praw fizyki KONIEC SPOILERA. Bez tego oparcia można się poczuć kompletnie zagubionym, maksymalnie oderwanym od rzeczywistości. Jakby nagle grunt pod naszymi nogami po prostu wyparował. Innymi słowy: Witamy w Strefie Mroku!

Mam ambiwalentny stosunek do reżyserskiego debiutu Dana Mintza. Ten niskobudżetowy horror zatytułowany „Cookers” z jednej strony był dla mnie dosyć odżywczą podróżą do mrocznego, obskurnego i klaustrofobicznego świata trójki narkomanów, którzy równie dobrze mogą być celem jakichś nadnaturalnych istot, jak ofiarami nielegalnych substancji, od których to wszyscy oni są uzależnieni. To z jednej strony, ale ta podróż nie tylko mnie orzeźwiała, dawała mi to, czego w filmowym horrorze usilnie szukam (a ściślej część z tego), ale również to, czego wolałabym nie widzieć i przede wszystkim nie słyszeć. Jeśli jest możliwe by film ożywiał i zarazem nużył to tak właśnie podsumowałabym moje spotkanie z „Cookers”. Dziwaczna sytuacja, wiem, ale takie mniej więcej doświadczenie Dan Mintz mi zaserwował. Za co jestem mu i wdzięczna, i nie. W zależności od tego, na którym składniku „Cookers” się skupię. Ale choćby dla samego jego klimatu moim zdaniem warto sięgnąć po ten film. Jeśli oczywiście nie ma się nic przeciwko niskobudżetowym horrorom nastrojowym. I tej psychologicznej kinematografii grozy, i tej traktującej o zjawiskach nadprzyrodzonych. Bo w tym obrazie spotykają się obie te stylistyki.

2 komentarze: