poniedziałek, 8 lipca 2019

„Klub kanibali” (2018)

OSOBY NIEPEŁNOLETNIE PROSZĘ O OPUSZCZENIE TEGO TEKSTU

Bogate małżeństwo, Otavio i Gilda, mają w zwyczaju zabijać i zjadać niektórych swoich pracowników. Mężczyzna ponadto jest jednym z członków sekretnego klubu prowadzonego przez kongresmena Borgesa. To nieformalne stowarzyszenie tworzy garstka majętnych, wpływowych ludzi, który rozsmakowali się w ludzkim mięsie. Gilda, ku swojemu ogromnemu niezadowoleniu, nie „dostąpiła zaszczytu” wstąpienia w te szeregi, ale pewnego wieczora odkrywa coś, o czym wie jeszcze mniej ludzi. Poznaje inną tajemnicę kongresmena Borgesa, którą początkowo z nikim się nie dzieli, nawet z Otaviem. Sytuacja jest dosyć niezręczna, ale Gilda nie widzi powodów do niepokoju. Zamiast wypatrywać zagrożenia ze strony Borgesa, wraz z mężem oddaje się przygotowaniom do kolejnej uczty.

„Klub kanibali” to brazylijski horror w reżyserii i na podstawie scenariusza Guto Parente, który gościł na wielu festiwalach filmowych, zbierając mieszane recenzje od widzów, w tym krytyków. Oficjalnie obraz został sklasyfikowany jako horror komediowy, ponieważ jest on między innymi satyrą społeczną, ale nie powiedziałabym, że zostało to posunięte na tyle daleko, aby uzasadnione było doklejanie „Klubowi kanibali” etykietki komedii. Film kosztował niespełna dwieście pięćdziesiąt tysięcy euro, a do szerszego obiegu wszedł dopiero w 2019 roku, wcześniej goszcząc jedynie na festiwalach.

Do obejrzenia „Klubu kanibali” zachęciły mnie recenzje. A konkretnie te głoszące, że film ten nie patyczkuje się z widzem – przekracza granice dobrego smaku, szokuje, zniesmacza, i tym podobne. Film istotnie otwiera w miarę mocne uderzenie. Poznajemy oto majętne małżeństwo, Otavia i Gildę, którzy zastawiają pułapkę na swojego ogrodnika. Pan domu informuje go, że wyjeżdża i jednocześnie prosi o pilnowanie domu oraz jego żony. Ale tak naprawdę zostaje i najpierw obserwuje stosunek seksualny Gildy i swojego ogrodnika (bynajmniej niebiernie, bo jego ręka w tym czasie pracuje pełną parą...), a potem wchodzi do sypialni i zabija kochanka swojej żony. Otavio właśnie w tym momencie przeżywa orgazm (twórcy nie omieszkali pokazać nam kapiącego nasienia, swoją drogą z takich niby-odważnych detali można jeszcze wyróżnić późniejsze korzystanie z toalety i wymiotowanie), a Gilda z rozkoszą rozmasowuje krew ofiary po swoim nagim ciele. Potem mamy ćwiartowanie zwłok, które nie trwa długo, ale i tak zwraca uwagę realistycznymi efektami specjalnymi. Już podczas zabójstwa ogrodnika dało się zauważyć dużą dbałość twórców o ten aspekt filmu, ale podczas sztukowania mięsa rzuca się to w oczy dużo silniej. Scenę tę kończy uczta – romantyczna kolacja Otavia i Gildy, gdzie daniem głównym jest dopiero co zamordowany przez nich ogrodnik. Radzę jednak nie spodziewać się wkładania do ust surowych organów wyjętych z zakrwawionego ciała, bo Otavio i Gilda nie są przecież dzikusami rodem z włoskiego kina kanibalistycznego, tylko wytwornymi smakoszami. Zauważycie może, że Hannibal Lecter też był szykowny, ale jego filmowy odpowiednik przed czymś w ten deseń wcale się nie wzdragał (pamiętna sekwencja z konsumpcją mózgu przez samą ofiarę z „Hannibala” Ridleya Scotta). Tak, ale Guto Parente chciał inaczej. Zdecydował się podejść do ludożerstwa w sposób mocno ocenzurowany – ot, pokażemy upieczone mięso, już wcześniej dając jasno do zrozumienia, że jest ludzkie i niechaj wyobraźnia widza pracuje. U niektórych odbiorców filmu pewnie zda to egzamin, ale ja niestety nie czuję wstrętu na widok idealnie przyrządzonego dania mięsnego podawanego na czyściutkich talerzach. Chyba że to powodowane myślą o zwierzęciu, które „straciło życie, żeby można było nakręcić te sekwencje”. Innymi słowy, mojej wyobraźni te scenki nie uruchamiały w sposób, o który twórcy „Klubu kanibali” zabiegali. Inna sprawa, że było ich niewiele. Tak samo zresztą jak krwawych mordów. Te aspekty ustępują warstwie erotycznej. Seksu jest więcej i co ciekawe pełni on różne role. Twórcom zdecydowanie nie chodziło tylko o świecenie golizną, czy że tak to ujmę, o seks dla samego seksu - ażeby było bardziej pikantnie. Nie, stosunki seksualne są ważnymi składnikami fabuły „Klubu kanibali”, mają niebagatelne zadania do wypełnienia. To znaczy ważkie w kontekście tego moim zdaniem mizernego scenariusza. Otavio i Gilda „zakazanymi” uciechami cielesnymi wabią swoje ofiary. Seks z elegancką panią domu w czasie nieobecności jej męża służy sprowadzeniu upatrzonego mężczyzny w konkretne miejsce i uśpieniu jego czujności. Ale jest też źródłem podniet Otavia i Gildy, bo to tak zwani swingersi są. W sekretnym klubie prowadzonym przez kongresmena Borgesa organizowane są erotyczne pokazy, które filmuje się „dla potomności”. Starsi mężczyźni w ciszy i prawie w kompletnym bezruchu przyglądają się swoim przyszłym ofiarom znajdującym się w niedwuznacznej sytuacji i doskonale zdają sobie sprawę z tego, że uczestniczą w publicznym pokazie. Guto Parente nie zgłębia tego tematu, ale można wywnioskować, że Otavio zapożyczył sobie ów modus operandi, że przeniósł ten zbrodniczy sposób działania w domowe pielesze. I że nie są to dobrowolne publiczne pokazy, że członkowie klubu porywają kobiety i mężczyzn, a potem jakimiś nieznanymi nam sposobami zmuszają ich do seksu. Nie muszą usypiać ich czujności, mogą ich po prostu zabić, ale to byłoby przecież marnotrawstwo. Napełnić nimi brzuchy można później, po nacieszeniu się podniecającymi i być może zaostrzającymi apetyt widokami. Najistotniejszy dla rozwoju akcji będzie jednak homoseksualny stosunek – niepozostawiający niczego wyobraźni widza seks dwóch mężczyzn zajmujących różne pozycje w tak zwanej hierarchii społecznej. Jeden obrzydliwie bogaty i wpływowy, a drugi pracujący jako ochroniarz dla bardzo wymagającego człowieka. To ma znacznie z tego względu, że Guto Parente pozwolił sobie na skomentowanie społecznej i politycznej sytuacji w swoim kraju. Na krytyczne, do pewnego stopnia satyryczne spojrzenie na współczesną Brazylię. Ot, taki krytycyzm w lekko krzywym zwierciadle.

Dosyć przekonująco wykreowani przez Tavinha Teixeira i Anę Luizę Rios, Otavio i Gilda, to bogate małżeństwo, w którym co prawda często pojawiają się tarcia, ale w sumie bardzo się kochają. Łączą ich nietypowe gusta kulinarne, silny pociąg do zbrodni, preferencje seksualne, dosyć osobliwy światopogląd (nie cały) i zamiłowanie do wystawnego, wygodnego życia. Za to dzieli ich przynależność Otavia do tytułowego klubu oraz nieposłuszeństwo Gildy. To znaczy Otaviowi przeszkadza to, że jego żona nie chce mu się podporządkować – facet najwidoczniej ma skrajnie konserwatywny pogląd na pożycie małżeńskie. Według niego żona powinna być całkowicie podległa mężowi. Gildę natomiast nie tyle denerwują, ile bawią tego rodzaju żądania męża. Bo to tak zwana kobieta wyzwolona... Choć bardziej adekwatne byłoby tutaj stwierdzenie, że to kobieta do szczętu zepsuta, zresztą tak jak jej konserwatywny mąż. A najzabawniejsze jest w tym to, że ci oto mordercy i kanibale mają się za szacownym reprezentantów brazylijskiego społeczeństwa. Koledzy z sekretnego klubu, w którego skład wchodzi Otavio, też mają takie mocno wypaczone spojrzenie na siebie samych. Nienawidzą brazylijskiego rządu między innymi za to, że nie walczy skutecznie z wszelkiej maści przestępstwami i nie stara się zatrzymać nieustannie postępującego rozwarstwienia społecznego, przeciwdziałać szerzeniu się skrajnego ubóstwa. Takie płomienne mówki głoszą, a co robią? Nadużywają swojej wysokiej pozycji w hierarchii społecznej, twardą ręką trzymają służbę, z góry patrzą na osoby, którym w życiu się nie powiodło, zabijają własnymi bądź cudzymi rękami (zlecanie morderstw), w domyśle porywają ludzi i zmuszają ich do odbywania stosunków seksualnych na ich oczach oraz spożywają mięso osób, które w bestialski, bezduszny sposób mordują. Jeden z członków klubu wypomina rządowi to, że przymyka oczy na tak zwanych pederastów. W Polsce ta nazwa (choć nie przez wszystkich) zwykła być rozumiana jako pejoratywne określanie homoseksualistów i myślę, że właśnie o nich tutaj chodziło. I to kolejny przejaw hipokryzji, o tyle niecodzienny (bo przecież o zjawisku udawanej homofobii krypto homoseksualistów słyszeli już chyba wszyscy), że przez jakiś czas wygląda to tak, jakby ów człowiek nie przyjmował do wiadomości tego, że sam jest gejem. Jakby wypierał ten fakt ze świadomości, nie zdawał sobie sprawy z tego, z kim zdradza żonę albo po zakończeniu każdego stosunku z mężczyzną natychmiast o nim zapominał. Co do pozostałych przekonań członków klubu kanibali i Gildy, to nie miałam już absolutnie żadnych wątpliwości, że oni naprawdę wierzą, w swoje słowa, że mają się za praworządnych, uczciwych, dobrotliwych obywateli, którzy całym sercem kochają swój kraj i są gotowi zrobić wszystko, co w ich mocy, by zapobiec całkowitemu upadkowi Brazylii. Bo ci oto „patrioci” są święcie przekonani, że jak niczego się nie zrobi, to ich państwo upadnie, pogrąży się w deprawacji, występku i biedzie. Warstwa fabularna swoje smaczki więc ma. Nic szczególnie zajmującego, ani tym bardziej wyszukanego, czy złożonego, ale choćby konstrukcja czarnych charakterów (pozytywnych postaci jest nieporównanie mniej), czy krytyczne i w pewnym stopniu satyryczne komentarze Guto Parente na temat kondycji politycznej i społecznej Brazylii oraz te niestety nieliczne, bardzo realistycznie się prezentujące umiarkowanie krwawe efekty specjalne, przynajmniej utrzymały mnie przed ekranem. Silnych emocji nie wzbudzały, ale dzięki nim albo przez nie (zależy jak na to spojrzeć) wytrwałam do napisów końcowych (w ich trakcie jest jeszcze jedna scenka). Do plusów mogę dodać ścieżkę dźwiękową, za którą odpowiada Fernando Catatau. Ale to już taki malutki plusik. Za to ogromny minus za zdjęcia. Zdecydowanie za dużo żywych kolorów, a mroku prawie wcale. No cóż, być może Guto Parente chciał pochwalić się malowniczymi krajobrazami Brazylii i w przyciągający wzrok sposób skontrastować to z haniebnym trybem życia czołowych postaci filmu. Mnie jednak ten kontrast mocno drażnił – w moich oczach nie malowało się to dobrze, nie grało mi to tak, jak grać w takich przypadkach powinno. Uważam, że ten niełatwy przecież, nieraz już przeprowadzany w kinie grozy (również w efektywny sposób), eksperyment, przerósł twórców owego filmu. I to z przytupem, bo ta mdląca wręcz jaskrawość przynajmniej mnie najbardziej psuła odbiór „Klubu kanibali”. Bardziej nawet niż warstwa tekstowa, którą znaczy duża naiwność, banalny i przewidywalny przebieg akcji (ta cała a la intryga) i niesprzyjający silnym emocjom nadmierny pośpiech. Dynamizm, którego nie powstydziłaby się hollywoodzka superprodukcja.... No nie, bo trzeba by jeszcze powpychać w to multum drogich efektów komputerowych.

„Klub kanibali” co poniektórym może nasuwać skojarzenia z „Hostelami” (dotychczas nakręcono trzy części: dwie stworzył Eli Roth, a jedną Scott Spiegel) i to nie tylko przez sekretny klub istnych zwyrodnialców – Gilda kąpiąca się w ludzkiej krwi do złudzenia przypomina pewną kobietę, która w drugiej odsłonie „Hostelu” chciała poczuć się jak Elżbieta Batory. Ale nie sądzę by znalazło się wiele osób, które przyznają brazylijskiemu „Klubowi kanibali” w reżyserii Guto Parente wyższość nad wspomnianymi przedsięwzięciami Eliego Rotha. Nad „Hostelem 3” prędzej, ale ciężko to uznać za duży komplement. Fani horrorów kanibalistycznych, i być może kina gore w ogólności, pewnie tak czy inaczej to obejrzą (jeśli tylko będą mieli możliwość). Inna sprawa, ile z tych osób wyjdzie z rzeczonego spotkania z jako taką satysfakcją. Cóż, jakoś nie potrafię uwierzyć (abstrahuję tutaj od przynajmniej na razie niezbyt dużej dostępności tego filmu) w istny wysyp takich szczęściarzy.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz