Mieszkająca
w Londynie para homoseksualna, Louise i Claire, wyrusza w rejs łodzią
przez Highlands w Szkocji. W niedalekiej przeszłości kobiety
przeżyły osobistą tragedię, ale od jakiegoś czasu wszystko w
miarę dobrze im się układa. Wycieczka ta ma być dla nich formą
odpoczynku i przy okazji spełnieniem małego marzenia Louise. Claire
nie jest tak entuzjastycznie nastawiona do tej wyprawy, jak jej
partnerka, ale stara się zbytnio nie narzekać. Chce by obie dobrze
spędziły czas. I pomimo kilku uniedogodnień na początku
faktycznie tak jest. Z czasem jednak uświadamiają sobie, że nie są
tutaj mile widziane, że grupa tutejszych mieszkańców postanowiła
uprzykrzyć im życie.
Brytyjski
survival thriller z elementami folk horroru, „The
Dark Mile” („Mroczna mila”), jest dziełem twórcy między
innymi „Sugarhouse” (2007), Gary'ego Love, który kiedyś był
aktorem. Scenariusz „Mrocznej mili” napisała Gaby Hull, która
nigdy wcześniej nie pracowała nad filmem pełnometrażowym. Love w
jednym z wywiadów wyznał, że zwrócił na niego uwagę przez
miejsce akcji – malownicze rejony, jak widniało w scenariuszu
Szkocji, ale po zgłębieniu tematu okazało się, że Hull nigdy w
Szkocji nie była, a pisząc scenariusz miała przed oczami
krajobrazy Suffolk. Love w tamtym czasie pragnął nakręcić film z
niewielką obsadą, darmową lokalizacją i skromniejszym budżetem,
a scenariusz Gaby Hull według niego prawie idealnie się do tego
nadawał. Prawie, bo musiał go dostosować do Highlands, które
sobie upatrzył.
Gary
Love nie lubi etykietek. Jego zamiarem zawsze było tworzenie dobrych
historii bez względu na gatunek. W „Mrocznej mili” doskonale
uwidacznia się owa niechęć reżysera do takowych szufladek.
Scenariusz Gaby Hull oprócz zachwycającej scenerii dał mu
możliwość tworzenia w różnych ramach gatunkowych, którą Love
ochoczo wykorzystał. Film otwiera motyw silnie kojarzony z
umiarkowanie krwawym horrorem – zakochana para udaje się w dzikie
rejony Szkocji, słabo zaludnionego Highlands, który słynie z
przepięknych, naturalnych krajobrazów. Nastawienie szybko jednak
ulega zmianie. Zamiast klasycznej horrorowej rąbanki widz zaczyna
spodziewać się czegoś w duchu „Uwolnienia” Johna Boormana
i/lub „Kultu” Robina Hardy'ego – tj. obrazu lepiej
wpasowującego się w ramy thrillera, ewentualnie z domieszką
nastrojowego horroru. Tuż po wejściu głównych bohaterek filmu,
Louise i Claire (w mojej ocenie bardzo dobre kreacje Rebekki Calder i
Deirdre Mullins), do pubu na terenie Highlands, twórcy wprowadzają
motyw celtyckich wierzeń, jednocześnie potęgując obudzone już
wcześniej podejrzenia względem tubylców. Miłośnicy kina grozy
prawdopodobnie nabiorą wówczas przekonania, że „Mroczna mila”,
jak wiele filmów przed nią, skupi się na wątku sekty składającej
pokłony i najpewniej ofiary jakimś pogańskim bóstwom. Przez długi
czas twórcy silniej jednak koncentrują się na relacji Louise i
Claire, aniżeli ich interakcjach z tutejszą ludnością. Owszem, do
tych ostatnich co jakiś czas też dochodzi, ale zdecydowanie więcej
miejsca zajmuje wątek poniekąd romantyczny. Do pewnego stopnia, bo
mniej czy bardziej jawne groźby dosyć często się odzywają.
Uspokajam fanów kina grozy: nie będą tutaj mieć do czynienia z
przesłodzonym romansem, z cukierkowym związkiem dwóch kobiet,
które nic tylko cieszą się swoim towarzystwem i pięknymi widokami
w tym odizolowanym zakątku Ziemi. To prawda, że przeżywają
przyjemne chwile, ale są i zgrzyty. Brak obiecanego przez
organizatora tego rejsu dostępu do Internetu i wiadomości tekstowe,
które w tajemnicy przed swoją partnerką, odbiera Claire, wytrącają
ją z równowagi. Te czynniki sprawiają, że nie czuje się w pełni
komfortowo – Internet jest jej niezbędny do pracy, a miłosne
SMS-y od niejakiego Milesa, z którym nie chce utrzymywać kontaktu,
zasiewają w niej obawę o przyszłość jej związku z ukochaną
Louise. Do tego dochodzi tragedia, którą ona i jej partnerka
stosunkowo niedawno przeżyły, i która nadal kładzie się cieniem
na ich relacji. I dwa zabiegi in vitro, którym dotychczas poddała
się Louise, na koszt Claire. Obie pragną dziecka, obie nie tracą
nadziei, że w końcu się go doczekają, ale jeśli o to chodzi
Claire rozpoczyna rejs przez Highlands w gorszym od Louise nastroju –
jest wyraźnie sfrustrowana tym, że kosztowne zabiegi na razie nie
przynoszą rezultatu. Louise też cierpi, ale w przeciwieństwie do
swojej dziewczyny jest introwertyczką – nie dzieli się z Claire
swoimi przeżyciami, często zamyka się w sobie, wyraźnie
dystansuje od swojej partnerki, ale nie jest już tak chłodna w
kontaktach z miejscowymi. Claire nie ma o nich dobrego zdania i daje
im to jasno do zrozumienia. My nie mamy wątpliwości, że kobieta
popełnia karygodny błąd – błąd, który może kosztować ją i
jej dziewczynę życie – i że próby załagodzenia sytuacji
podejmowane przez Louise nie przyniosą żadnego rezultatu. Tym
bardziej, że wcale nie jest powiedziane, że niebezpieczeństwo
sprowadza na nie niekulturalna postawa miastowej dziewczyny względem
prowincjuszy. Konflikt „tych dwóch światów” został tutaj
uwypuklony – nazwijmy to różnice kulturowe najdosadniej akcentuje
scena w pubie. Zaskoczone, zszokowane wręcz spojrzenia rzucane przez
stałych bywalców tego miejsca w kierunku całujących się kobiet
ze stolicy Anglii. Ze słów jednego z bacznych obserwatorów tego
wyrazu miłości wynika, że podczas gdy w Londynie takie rzeczy są
na porządku dziennym, tutaj są traktowane jak coś egzotycznego.
Czy w takim razie za motyw można uznać nieakceptowaną w tych
stronach preferencję seksualną Louise i Claire? Główne bohaterki
biorą to pod uwagę, ale tego też nie można traktować jako
pewnik. Bo wprowadzenie elementów mitologii celtyckiej karze
rozważać też inny, mniej prozaiczny motyw. A mianowicie składanie
wszystkich turystów w ofierze jakiemuś pogańskiemu bóstwu bądź
bóstwom, przez sektę, w skład której wchodzą przynajmniej
niektórzy mieszkańcy tego ekstremalnie zacisznego zakątka Szkocji.
Tym,
co natychmiast rzuci się w oczy i przez cały czas, aż do napisów
końcowych, będzie towarzyszyło odbiorcy „Mrocznej mili” jest
niezwykle ponury klimat. Nieczęsto zdarza się, by dosłownie każde
zdjęcie danego filmu uderzało w tę nutę. Szarości dominują
przede wszystkim w obrazach nakręconych za dnia, ale i w scenach
nocnych, w których króluje przyblakła czerń, się uwidaczniają.
Za zdjęcia odpowiadał John Pardue, diablo utalentowana bestia,
której wkład w ten projekt uznaję za bezcenny. Przygniatająco
wręcz posępna, przymglona atmosfera, którą pewnie nie bez pomocy
innych, wytworzył, w mojej opinii jest najwartościowszym elementem
„Mrocznej mili”. Pierwiastkiem, bez którego moje zainteresowanie
tą nieskomplikowaną historią najpewniej szybko by opadło. Fabuła
rozgrywa się w iście malowniczym zakątku Szkocji (góry, lasy,
jeziora), w krajobrazie, który owszem zapiera dech w piersi, ale
bynajmniej nie dlatego, że mieni się feerią żywych barw.
Oszałamia dzikość tego miejsca, jego oddalenie od tak zwanej
cywilizacji i oczywiście nieograniczona potęga Matki Natury.
Przecudna, ale i groźna. W „Mrocznej mili” naturalna sceneria
emanuje głównie wrogością i swego rodzaju poczuciem beznadziei,
bo od początku ma się pewność, że to śmiertelnie niebezpieczna
pułapka, do której ma się wrażenie, że prawie nigdy nie
docierają promienie słoneczne (fałszywe, ale w takim duchu się to
ogląda, choć Gary Love wyznał, że podczas zdjęć wytrwale tychże
szukał). Zagrożenie manifestuje się nie tylko w postawie tubylców,
tak w ich jawnie wrogich, jak niewinnych obliczach oraz zachowaniach
(czuje się bowiem, że to tylko fasada, ma się co prawda nie do
końca uzasadnione, ale silne przeczucie, że to tylko gra w celu
uśpienia czujności dwóch turystek), ale także w sferze, którą
uznaje się za nadprzyrodzoną. Bo mistycyzm też z tego przebija –
do głosu dochodzą również pierwiastki, którym najbliżej do folk
horroru, nastrojowego filmu grozy o pogańskich bóstwach i ich
wyznawcach. O bóstwach, które w świecie przedstawionym w „Mrocznej
mili” wcale nie muszą bytować jedynie w fanatycznych umysłach
jednostek – twórcy dają nam powody, by przypuszczać, że równie
dobrze mogą one przybierać realne kształty, żerować na tym
odizolowanym terytorium, jakim jest Highlands. Te mistyczne kolaże
zdjęć robiły na mnie niemałe wrażenie – doskonały przykład
na to, jak minimalizm służy klimatowi filmu grozy, jak bardzo
pomaga w budowaniu tak mrocznej, jak tajemniczej aury – ale prawdę
powiedziawszy nie dużo większe od pozostałych obrazów. Bo, jakże
odpowiednia dla opowieści z dreszczykiem, atmosfera utrzymuje się
przez cały czas, nie znika ani na ułamek sekundy, chociaż fabuła
chwilami mocno kuleje. Cieszyło mnie, że nie zaniedbano pozytywnych
postaci, że twórcy nie postawili na szczątkowe wykreślenie Louise
i Claire. Nadali im większej głębi. Nie znaczy to, że nie dałoby
się jeszcze bardziej pogłębić ich osobowości, ale i tyle
wystarczyło, by uzyskały trójwymiarowość (to nie są papierowe
postacie), tak cenną w procesie identyfikacji lub zawiązywania
więzi z nimi. Louise i Claire bardzo się różnią. Ta pierwsza
unika konfliktów i nie dzieli się ze światem swoimi emocjami.
Claire natomiast takich oporów nie ma – jest dużo bardziej
otwarta i mniej wyczulona na uczucia nieznajomych. Nie obchodzi ją,
że jej słowa mogą kogoś zranić – to jest kogoś, kogo nie
zdążyła dobrze poznać, bo do bliskich sobie osób ma zgoła
odmienny stosunek. A przynajmniej do swojej dziewczyny Louise, z
którą od jakiegoś czasu wiąże swoją przyszłość, na której
zależy jej, jak na nikim innym na świecie. Tyle że... Odbiera
wiadomości tekstowe od mężczyzny, z którym ewidentnie coś ją
łączyło. Ukrywa to przed swoją ukochaną, która jednak zdaje się
coś podejrzewać. Zdaje się, bo twarz Louise często przybiera
nieodgadniony wyraz – niewesoły, ale trudno wysnuć z tego
jednoznaczny wniosek. Równie dobrze może oddawać się jakimś
innymi przemyśleniom, choćby planom na najbliższą przyszłość,
albo wspominać niedawną tragedię, która na jakiś czas je
poróżniła. O Louise wiemy niemało, ale to bynajmniej nie odziera
jej z tajemniczości. Paradoksalnie łatwiej zaufać niewiernej i
zaczepnej Claire niż spokojnej, niekonfliktowej, Louise, bo w tej
drugiej jest coś takiego, co każe podejrzewać ją o złe zamiary
względem partnerki. Z drugiej strony twórcy zmuszają nas do obaw o
nią – o jej zdrowie fizyczne i psychiczne. Nawet w oderwaniu od
potencjalnej sekty, która może, ale nie musi, zasadzać się na jej
życie. I jej partnerki. I w ten oto sposób przechodzimy do
elementów, które moim zdaniem mocno zaniedbano. Scen z udziałem
tubylców jest zbyt mało i co gorsza są dosyć banalne. Generowały
napięcie i podsycały ciekawość, ale zdecydowanie bardziej
zawdzięczałam to solidnej realizacji niż warstwie tekstowej. Nie
mogłam oprzeć się wrażeniu, że twórcom brakowało pomysłu na
należyte rozwinięcie wątku z domniemanymi czcicielami celtyckich
bóstw. Nie zdradzę, czy faktycznymi, ażeby nikomu nie zepsuć
ewentualnej niespodzianki, choć szczerze powiedziawszy prawie
wszystko łatwo przewidzieć. Prawie, bo takiego zamknięcia się nie
spodziewałam. UWAGA SPOILER Zabieg z niemowlęciem,
jakkolwiek dziwnie to zabrzmi, jest wspaniały. Człowiek już, już
myśli, że Louise skazała niewinne dziecko na śmierć w
płomieniach, już obrzuca ją obelgami i nagle... ufff, nie jest
takim potworem, jak myśleliśmy. No tak, tylko że niechcący
zrobiła coś, czego najpewniej nigdy sobie nie wybaczy KONIEC
SPOILERA. Gary Love wyznał, że nakręcił trzy różne
zakończenia „Mrocznej mili” - do tych eksperymentów zmusił go
niski budżet. Po prostu sprawdzał, które zamknięcie najlepiej
wypadnie na ekranie, a ściślej, które efekty specjalne wypadną
najbardziej wiarygodnie (wszystkie były tanie) i oczywiście, co
najlepiej dopasuje w cały grunt fabularny. Cóż, to zakończenie,
które ja zobaczyłam (nie wiem, czy dystrybuowane są pozostałe
wersje filmu – inne finały) nielicho mnie rozemocjonowało. Według
mnie ostatnia scena jest strzałem w dziesiątkę. Szkoda tylko, że
nastąpiło to po tym, jak mój entuzjazm przygasł, bo doprawdy
można było doprowadzić publiczność do tej sekwencji w bardziej
porywający sposób. Wystarczyło jednie rozciągnąć w czasie
bezpośrednie konfrontacje i pościgi oraz okrasić to jakimiś mniej
oklepanymi składnikami. Bo nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że
twórcy poszli tutaj po linii najmniejszego oporu. Nie w całości,
ale w jednym z najistotniejszych obszarów scenariusza niestety tak.
Jeśli nie w najważniejszym.
Brytyjski
reżyser Gary Love nie chce wiązać swojej twórczości z jednym
gatunkiem i nie musi, bo może przecież tworzyć w ramach dwóch
gatunków: horroru i thrillera... A w każdym razie tego bym chciała.
Człowiek ten nie ukrywa, że woli pracować z niższym budżetem,
tworzyć bardziej kameralne i niezależne produkcje, a takie
artystyczne preferencje nie tylko przeze mnie, ale i wielu innych
miłośników kina grozy są mile widziane. Jego klimatyczny,
minimalistyczny thriller z elementami horroru (folk, ale i
survival), „The Dark Mile” („Mroczna mila”), nie
pozostawił mi wątpliwości, że Gary Love autentycznie czuje kino
grozy, mimo tego, że nie wszystko mi tutaj zagrało. Jestem
przekonana, że stać go na jeszcze więcej, ale to... No cóż, nie
miałabym nic przeciwko, gdyby więcej takich filmów wpadało w moje
ręce. Tak zrealizowanych nieprzekombinowanych, wciągających
opowieści, które wzbudzałyby we mnie porównywalne emocje. Uważam,
że scenariusz „Mrocznej mili” ma wadliwe obszary, ale w moich
oczach i tak całkiem nieźle się broni. A płaszczyzna
techniczna... Ooo to dopiero coś! Coś, co myślę mogą docenić
przede wszystkim fani kameralnych, ponurych thrillerów i horrorów.
Kupa śmierdzi
OdpowiedzUsuń