Recenzja
przedpremierowa
Mieszkający
w niewielkim mieście Blithedale na Long Island młody adwokat, Kevin
Taylor, po wygraniu kontrowersyjnej sprawy sądowej, dostaje
propozycję pracy w nowojorskiej firmie prawniczej John Milton i
Wspólnicy. Dużo wyższa pensja, możliwość nieodpłatnego
mieszkania w apartamentowcu na Manhattanie i reprezentowanie
oskarżonych w głośnych sprawach karnych. Takiej szansy Kevin nie
może odrzucić, tym bardziej, że jego ukochana żona Miriam też
szybko przekonuje się do pomysłu przeprowadzki do Nowego Jorku.
Nowy nabytek firmy John Milton i Wspólnicy dowiaduje się, że
panuje w niej rodzinna atmosfera, że pracownicy wspierają się
nawzajem, tak na gruncie zawodowym, jak prywatnym. A swojego szefa,
Johna Miltona, traktują niemal jak ojca. Kevin też z miejsca się
do niego przekonuje. Jest wręcz zauroczony tym niezwykle hojnym,
dystyngowanym człowiekiem sukcesu i zamierza zrobić wszystko, co w
jego mocy, by go nie zawieść. Kevin, podobnie jak Miriam, szybko
przyzwyczaja się do nowojorskiej egzystencji, a właściwie to oboje
są zachwyceni tym zupełnie dla nich nowym, wystawnym, ekscytującym
trybem życia. Z czasem jednak Kevin zaczyna zauważać niepokojące
anomalie, odbierać złowieszcze sygnały, które burzą jego
dotychczasowy spokój ducha. Mężczyzna nabiera przekonania, że z
firmą, w której niedawno został zatrudniony jest coś mocno nie
tak. A im dłużej nad tym myśli, tym bardziej utwierdza się w
przekonaniu, że John Milton nie jest zwyczajnym człowiekiem i że
realizuje jakiś potworny plan, którego mimowolnym wykonawcą jest
również on, Kevin.
Amerykański
powieściopisarz, scenarzysta i producent filmowy Andrew Neiderman to
jeden z najbardziej płodnych żyjących autorów. Ma na koncie ponad
sto książek, z czego większość napisał jako V.C. Andrews. Po
śmierci tej poczytnej pisarski w 1986 roku, jej spadkobiercy
zatrudnili Neidermana do pisania w jej imieniu. Neiderman wciąż
pisze jako V.C. Andrews, ale wydaje też pod własnym nazwiskiem.
Jego najsłynniejszą publikacją pozostaje pierwotnie wydany w 1990
roku „Adwokat diabła”, który na polskie wydanie musiał czekać,
bagatela, prawie trzydzieści lat. Tak duży rozgłos „Adwokat
diabła” po części zawdzięcza swojej hollywoodzkiej adaptacji w
reżyserii Taylora Hackforda z niezapomnianą kreacją Johna Miltona
w wykonaniu Ala Pacino. Nie jest to jedyny utwór Neidermana
przeniesiony na ekran - ze swojej strony polecam jeszcze film
„Manekin” Sandora Sterna. W 2015 roku swoją światową premierę
miał „Judgement Day”, prequel powieściowego „Adwokata
diabła”, również autorstwa Andrew Neidermana, który mam
nadzieję na polskim rynku nie ukaże się za kolejne dwadzieścia
dziewięć lat...
Przyznaję,
że jeszcze przed spotkaniem z „Adwokatem diabła” Andrew
Neidermana, w myślach umieściłam tę powieść obok „Dziecka Rosemary” Iry Levina, „Egzorcysty” Williama Petera Blatty'ego i
„Omenu” Davida Seltzera. W tym sensie, że spodziewałam się
fabuły, którą z wyłączeniem kilku szczegółów, dobrze znam.
Dlaczego? Zabrzmi to niepoważnie, ale największy wpływ na to miał
fakt, że to również horror satanistyczny. Myślenie poprzez wątłe
skojarzenia, całkowicie błędne, jak się okazało, bo filmowa
wersja „Adwokata diabła” ma niewiele wspólnego z omawianym
dziełem Andrew Neidermana. Owszem, punkty wspólne są, ogólne ramy
tych historii są podobne, ale wierzcie mi w tym przypadku to tyle co
nic. Bo w „Adwokacie diabła” Andrew Neidermana najważniejsze są
właśnie detale – szczególiki, nie tylko te głośne, ale również
ledwo wychwytywane sygnały, których produkcja Taylora Hackforda, z
całym szacunkiem dla niej (bo bardzo ją lubię), praktycznie nie
posiada. Historia Andrew Neidermana rozgrywa się na dwóch
nieustannie przenikających się płaszczyznach. To, co oczywiste
miesza się z tym, co odbieramy intuicyjnie. Prawie jakbym miała do
czynienia z przekazem podprogowym... Niezupełnie tak było, bo im
głębiej w to wchodziłam, tym bardziej uczulałam się na
złowróżbne słowa, niejako przemycane przez autora w nawet
najbardziej niewinnie prezentujących się sytuacjach. Zupełnie
jakby pogrubiono druk albo wyróżniono je jakimś jaskrawym kolorem.
Tak oczywiście nie było, ale takie wrażenie odnosiłam. Działało
to u mnie na zasadzie automatyzmu, absolutnie nie bezuczuciowego, ale
tak jakby odbywającego się bez udziału mojej woli. Bo ja nawet nie
szukałam tych wszystkich alarmistycznych słów w (szczegółowych)
opisach i dialogach. To nie była zabawa w szukanie niepokojących
słówek – czy tego chciałam, czy nie, one same rzucały mi się w
oczy. A były chwile, w których wolałabym ich nie widzieć.
Pragnęłam wytchnienia od tego w gruncie rzeczy nieustającego
gwałtu na mojej psychice, jednocześnie nie chcąc jeszcze odrywać
się od lektury, robić sobie przerwy w czytaniu. „Adwokat diabła”
to powieść, w której aż kotłuje się od emocji, chociaż
pozornie niewiele się w niej dzieje. Z perspektywy długoletniego
fana horrorów historia ta może jawić się dosyć zwyczajnie, może
nawet nader niewinnie. Ale tylko z wierzchu. Bo pod powierzchnią (a
myślę, że mało komu uda się oprzeć nęcącej sile nakazującej
wchodzić w to głębiej i głębiej) dzieją się rzeczy tak upiorne
i co jeszcze straszniejsze, tak ponętne, że ani się obejrzymy, jak
całkowicie zmienimy zdanie na temat tego nietuzinkowego literackiego
dokonania. No dobrze, takich reakcji nie można spodziewać się u
wszystkich odbiorców „Adwokata diabła” Andrew Neidermana – są
osoby, na których to nie podziałało i nie mam powodów, by wątpić
w to, że ta grupa jeszcze się powiększy. Ale jestem też
przekonana, że jeszcze niejeden miłośnik literatury grozy dopisze
tę pozycję do listy swoich ulubionych powieści. Albo przynajmniej
uzna ją za jeden z najlepszych horrorów satanistycznych, jakie
dotychczas napisano. To prawdopodobnie będą te osoby, które okażą
się podatne na hipnozę zastosowaną przez Andrew Neidermana. Tak,
dobrze rozumiecie: ten amerykański autor właśnie to tutaj robi:
hipnotyzuje czytelnika, po kawałku zabiera mu wolną wolę, zamienia
go w swojego niewolnika, a najlepsze w tym wszystkim jest to, że
chce się być przezeń prowadzanym na smyczy. Dla mnie nie tylko
John Milton był tutaj kusicielem, ale także autor powieści. Jego
barwny warsztat skłaniał do porzucenia rzeczywistości, w której
żyję i wkroczenia do hedonistycznego świata Johna Miltona. Do
wejścia w sidła zastawione przez tę jednocześnie przyciągającą
i odpychającą postać, mając przy tym pełną świadomość, z kim
tak naprawdę mam do czynienia. Czy nauki Miltona do mnie
przemawiały? Czy dzieliłam jego poglądy na świat, w którym
wszyscy żyjemy? Niektóre tak (system prawny nie powstaje w imię
sprawiedliwości, tylko po to, by utrzymywać porządek i sprawować
nad ludźmi kontrolę), ale to nie on mnie prowadził – nie byłam
kolejną owieczką prowadzoną ku zatraceniu przez tego oto
charyzmatycznego prawnika, tylko niewolnicą pisarstwa Andrew
Neidermana, którego cele zdecydowanie nie były zbieżne z dążeniami
Johna Miltona. On wolał... bo jak wiem... umoralniać? Powiedzmy,
przestrzegać przed wygórowanymi ambicjami, pychą, żądzą sławy
i bogactwa, przed folgowaniem wszelkim zachciankom bez względu na
cenę, jaką się za to płaci (gloryfikacja konserwatywnego,
prowincjonalnego trybu życiu mi nie umknęła – a i nie mogłam
oprzeć się wrażeniu, że autor kieruje oskarżycielki palec w
stronę skrajnego liberalizmu). W tym sensie Neiderman jawi się
niczym ten aniołek szepcący nam do jednego ucha, podczas gdy
diabełek w postaci Johna Miltona w opozycji do niego stara się wlać
swoją truciznę w nasze drugie ucho.
Filmowa
adaptacja „Adwokata diabła” wzorem powieści koncentruje się na
młodym prawniku, który ku swojej ogromnej radości dostaje pracę w
prestiżowej firmie prawniczej, której właścicielem jest
charyzmatyczny John Milton. Tyle że u Taylora Hackforda przybytek ów
to tak zwane gniazdo żmij, miejsce w którym każdy walczy o swoje,
nie oglądając się na kolegów, a tymczasem w powieści firma John
Milton i Wspólnicy to „jedna wielka rodzina”. W książce
pracownicy pomagają sobie nawzajem, nikt nie myśli tylko o sobie,
nikt nie dąży do wejścia na czoło tak zwanego wyścigu szczurów.
Bo wszyscy już tam są. Główny bohater powieści, Kevin Taylor,
zostaje poinformowany, że tutaj na sukces każdego adwokata pracuje
każdy (sromotne porażki tak naprawdę się nie zdarzają). Ale nie
tylko w sferze zawodowej każdy pracownik Johna Miltona może liczyć
na wsparcie. W prywatnym życiu też nie jest się pozostawionym
samemu sobie – macki firmy John Milton i Wspólnicy sięgają
daleko, co początkowo Kevin poczytuje jako kolejną z wielu korzyści
płynących z pracy w tej nowojorskiej firmie. Jak można się tego
domyślić, z czasem jednak nabierze przekonania, że zamiast do raju
trafił do piekła, że to co wydawało mu się pięknym snem na
jawie, tak naprawdę jest najprawdziwszym koszmarem, z którego być
może nie da się wybudzić. Kevin będzie jednak próbował. Co
innego jego żona Miriam, która jest zupełnym przeciwieństwem
życiowej partnerki pierwszoplanowej postaci adaptacji „Adwokata
diabła” w reżyserii Taylora Hackforda. Miriam przypominała mi
małżonkę głównego bohatera „451 stopni Fahrenheita” Raya
Bradbury'ego. Żona Kevina szybko stała się kimś na kształt
marionetki, wręcz robota zaprogramowanego na dostarczanie swojemu
ciału i umysłowi wyłącznie przyjemnych doznań. Z moralnej,
ciepłej gospodyni domowej przekształciła się w egoistkę,
materialistkę, brzydko mówiąc bezmózgi plastik, niechcący
słyszeć o rzeczach, które go nie dotyczą. Powieściowy Kevin
także różni się od tego filmowego. W literackim pierwowzorze
główny bohater jest bardziej odporny na pokusy wystawnego życia w
wielkim mieście. Na szatańskie podszepty. Oczywiście, to
przychodzi z czasem, ale zdecydowanie szybciej niż u jego filmowego
odpowiednika. Fabularnych odstępstw od literackiego pierwowzoru w
hollywoodzkim dziele Hackforda jest nieporównanie więcej.
Wieszcząca nieszczęścia nowa sąsiadka Taylorów, żona jednego z
prawników Johna Miltona, historia poprzedników Kevina i Miriam,
erotyczne niby-sny (pomysłowe i nielicho mieszające w głowie),
sprawy, w których Kevin i jego koledzy występują w rolach obrońców
oskarżonych (niektóre są podobne, ale... wiadomo, że prawie robi
wielką różnicę), jakże istotne szczegóły szeroko zakrojonego
spisku, z którym niespodziewanie zderza się Kevin i ostateczna (?)
konfrontacja dobra ze złem. Finalne wydarzenia szczerze
powiedziawszy w moich oczach wypadły gorzej (dosyć banalnie) od
tych zaprezentowanych w filmie. Ale sens został zachowany –
wszystko się ze sobą spięło, wszystkie cegiełki powskakiwały w
swoje miejsca, tworząc jedną, spójną całość, konstrukcją
bardzo zbliżoną do szwajcarskiego zegarka. Tak dokładnie Andrew
Neiderman wszystko rozplanował, obliczył, wytyczył, że co by nie
mówić, niekonsekwencji, gapiostwa, przekombinowania zarzucić mu
raczej nie można. Na koniec krótko o polskim wydaniu. Wyborne! No
dobrze powiem więcej: twarda oprawa, którą zdobi przyciągająca
wzrok nastrojowa ilustracja autorstwa Krzysztofa Wrońskiego. A w
środku jeszcze więcej jego (już czarno-białych) grafik i dosyć
obszerne posłowie napisane przez Wiesława Kota, w którym omawia on
nie tylko literacką i filmową wersję „Adwokata diabła”, ale
zabiera nas też w podróż po historii horroru
satanistycznego/religijnego - taki skrótowy przegląd niektórych
dzieł z tego nurtu.
Doskonale
napisana, przemyślana w najdrobniejszych szczegółach,
intertekstualna, najsłynniejsza powieść Andrew Neidermana, która
doczekała się głośnej adaptacji filmowej i literackiego prequela,
i która niemal trzydzieści lat czekała na polskie wydanie. Nie
wypatrywałam z niecierpliwością tej pozycji, a wyszło na to, że
powinnam. Bo to jeden z najlepszych... wróć... bo to najlepszy
powieściowy horror satanistycznych, jaki dotychczas wpadł mi w
ręce. Kocham „Dziecko Rosemary” Iry Levina, ale „Adwokata
diabła” pokochałam bardziej. Przepraszam, ale tak wyszło. Andrew
Neiderman porwał mnie bez reszty, doprowadził wręcz do czystej
ekstazy, tak swoim dojrzałym, wnikliwym warsztatem, jak prawie
wszystkimi pomysłami wykorzystanymi w tej opowieści. Przemyślaną
konstrukcją fabularną, pozostawiającą pole do różnych
interpretacji, trzymającą w nieustającym napięciu (z tendencją
wznoszącą) nawet w momentach, w których nic niepokojącego się
nie dzieje. Czyżby? Hmm, w „Adwokacie diabła” Andrew Neidermana
tak naprawdę cały czas dzieje się coś upiornego, makabrycznego,
szalonego, na wskroś potwornego, tylko nie zawsze w sposób jawny, w
całości odkryty, maksymalnie oczywisty. Tutaj, Proszę Państwa,
cały czas odbywa się kuszenie przez mistrza manipulacji, przez
demoniczną postać, która jak nikt inny wie, że do tego potrzeba
precyzji, a nie siły. John Milton kusi Kevina Taylora, a Andrew
Neiderman czytelnika. Cele mają inne. A skuteczność? Zgadnijcie. A
jeszcze lepiej to sprawdźcie. I to tak szybko, jak tylko się da.
Za
książkę bardzo dziękuję wydawnictwu
A ja rekomenduję Kancelarię Ostrowska https://www.kancelaria-ostrowska.pl/. Wysoka jakość usług prawniczych. Kancelaria zarówno reprezentatywna, jak i reprezentacyjna :-)
OdpowiedzUsuń