czwartek, 4 lipca 2019

„Scars of Xavier” (2017)

Xavier jest zamkniętym w sobie mężczyzną mieszkającym i pracującym w Pradze. Na pierwszy rzut oka wydaje się zupełnie nieszkodliwy. Ludzie z jego otoczenia mogą go widzieć jako nieszukającego kłopotów, spokojnego człowieka, bo Xavier skrzętnie ukrywa przed światem swoje mroczne popędy. Zaspokaja je tylko w niektóre noce. Poluje na młode kobiety: wyłuskuje swoje cele z tłumu, śledzi je czekając na odpowiedni moment do ataku, a kiedy ten wreszcie nadchodzi obezwładnia je i przetransportowuje do swojego mieszkania, gdzie na najróżniejsze sposoby pozbawia je życia. Tak najczęściej działa, ale od czasu do czasu pozwala sobie na odstępstwa od sprawdzonych metod. Zbrodniczy tryb życia Xaviera wiąże się z jego traumatyczną przeszłością, z latami, które spędził u boku okrutnej matki. Wspomnienia z tego strasznego okresu wciąż go prześladują, a jedynym znanym mu sposobem na radzenie sobie z nimi jest brutalne traktowanie wybranych młodych kobiet.

Pełnometrażowy debiut reżyserski Kaia E. Bogatzkiego pt. „Scars of Xavier” to nagrodzony na kilku festiwalach niemiecki (acz anglojęzyczny) thriller psychologiczny z elementami kina gore. Scenariusz napisał Bogatzki, ale przy obmyślaniu fabuły pomagał mu Marc Engel, odtwórca roli Xaviera i obok Bogatzkiego główny producent filmu. Można powiedzieć, że obraz ten wziął się z osobistych zainteresowań Bogatzkiego autentycznymi seryjnymi mordercami. Konstruując postać Xaviera twórca ten silnie inspirował się niektórymi prawdziwymi wielokrotnymi zabójcami, ale jego pełnometrażowego debiutu nie należy traktować jak filmu biograficznego - tytułowy antybohater produkcji Kaia E. Bogatzkiego w ogólnym rozrachunku jest postacią fikcyjną.

Marc Engel w ramach przygotowań do roli Xaviera na jakiś czas odizolował się od społeczeństwa i zrzucił kilkanaście kilogramów. Ale nawet nie znając tych faktów, na ekranie widzi się duże zaangażowanie aktora w tę niełatwą rolę. Engel jest naprawdę przekonujący w tym, co tutaj robi. Czego niestety nie mogę powiedzieć o pozostałych członkach obsady. To znaczy nie dotyczy to każdego, bo prawie wszystkie kobiety padające ofiarami Xaviera w mojej ocenie ze swojego zadania wywiązały się całkiem dobrze. Inna sprawa, że ich role wiele od nich nie wymagały. Ale drugoplanowe postacie... No cóż, najbardziej drażnił mnie ich „kwadratowy” akcent, ale mimika też pozostawiała trochę do życzenia. Zwłaszcza gdy zestawiło się ją z warsztatem Marca Engela. Aktor bezbłędnie gra twarzą (do jego dykcji też nie mam zastrzeżeń), co w tym przypadku jeszcze zyskuje na znaczeniu. W centralnym punkcie tej opowieści nieodmiennie stoi właśnie Xavier – wszystko kręci się wokół niego, kamera praktycznie go nie odstępuje, w pewnym sensie to on nadaje kierunki fabule, wprawia w ruch (i bezruch) świat przedstawiony w pierwszym pełnometrażowym filmie Kaia E. Bogatzkiego. A że jest człowiekiem małomównym, nieskorym do dzielenia się z innymi swoimi przemyśleniami, przeżyciami i w ogóle w żaden sposób niezabiegającym o przyjaciół, raczej stroniącym od towarzystwa, to Marc Engel musiał nadrabiać to ciałem. Zwłaszcza twarzą, ale nie tylko. Jego gra zrobiła na mnie niemałe wrażenie, ale nie mogłam odsunąć od siebie myśli, że na gruncie tekstowym w pewnym sensie tego antybohatera skrzywdzono. Ogólny zarys tej postaci, choć nieoryginalny, jest nader frapujący, chociaż Xavier aż prosi się o pogłębienie. Mamy oto introwertyka, mężczyznę w pojedynkę zajmującego jedno z mieszkań w Pradze, który nie nawiązuje bliższych relacji z ludźmi (chyba że za takową uznamy krótkotrwałe kontakty kata z ofiarą...) i od lat boryka się z traumą, jaką zgotowała mu jego własna matka. Ze strasznymi wspomnieniami z przeszłości, którą spokojnie można uznać za decydującą fazę w jego życiu. Reminiscencje Xaviera są podawane w sposób subiektywny – z jego punktu widzenia, co nie jest zbyt powszechne w kinie. A przecież sceny wspomnieniowe, przenoszenie się myślą przez filmowe postacie do czasów minionych zyskują na wiarygodności, gdy przedstawia się ja tak, jak w tym przypadku. Tyle że dla co poniektórych odbiorców subiektywna perspektywa może być mniej wygodna – prawdopodobnie dlatego filmowcy tak rzadko na nią stawiają w sekwencjach reminiscencyjnych. Retrospekcje w „Scars of Xavier” dużych niedogodności jednak nie powinny rodzić. Zwłaszcza jeśli będzie się wówczas pamiętało o tytule owego filmu. Bo skoro nie widzimy twarzy młodego Xaviera, skoro patrzymy na świat jego oczami, to może głównym celem takiego filmowania było ukrycie przed nami czegoś okropnego. Czegoś, co być może w całej swojej wstrząsającej okazałości objawi nam się później. Wspomnienia Xaviera mogą nieco skomplikować odbiór tej postaci. Poznajemy go jako seryjnego mordercę młodych kobiet, a więc z miejsca nastawiamy się do niego skrajnie negatywnie. Ale potem stopniowo dowiadujemy się, dlaczego jest tym, kim jest. I... Nie mogę powiedzieć, że traumatyczna przeszłość Xaviera sprawiła, że obdarzyłam go sympatią, że jego wizerunek w moich oczach znacznie się ocieplił. Nie, dorosły Xavier nadal w tym sensie działał na mnie odpychająco, budził we mnie niemały wstręt, ale miałam sporo współczucia dla młodszej wersji tej postaci. Dla tego młodzieńca niegdyś mieszkającego z delikatnie mówiąc niestabilną psychicznie matką, którą najpewniej darzył bezgraniczną miłością, chociaż bardzo się jej bał. Czy ten strach w końcu przejdzie w nienawiść? A może Xavier przez cały czas, wzorem niektórych autentycznych seryjnych morderców, matkę zarazem kochał i nienawidził? Powodów do nienawiści względem niej miał aż nadto. Bo to okrutna kobieta była...

Zdjęcia autorstwa Lucasa Blanka i Philippa Peißena bez wątpienia robią różnicę. Metaliczne szarości przyciągają wzrok najsilniej, ale w warstwie technicznej godne odnotowania jest też zadowalające zagęszczenie mroku, wybór utworów muzycznych (hałaśliwych, jazgotliwych, delikatnie szarpiących nerwy), mnóstwo zbliżeń i dosyć charakterystyczny montaż. Dynamiczne i całkiem pomysłowo posklejane sekwencje głównie tych brutalnych zdarzeń (ale nie tylko), przetykają bardzo powolne, wręcz ślimacze sceny z codziennego życia Xaviera. Z tej zwyczajnej, monotonnej sfery jego egzystencji prywatnej i zawodowej. Kaiowi E. Bogatzkiemu i jego ekipie udało się wypracować pewną intensywność przekazu. Braki w scenariuszu częściowo nadrobiła płaszczyzna techniczna – z samej pracy kamer co nieco na temat Xaviera można wyczytać, dopowiedzieć sobie, dodać do moim zdaniem niepełnego obrazu tego mężczyzny przelanego na papier przez Kaia E. Bogatzkiego. Rzecz nie tyle w tym, że za mało faktów na jego temat podano (choć pewnie więcej by nie zaszkodziło), ile w nienależytym wgłębianiu się w nie. Nie powiedziałabym, że scenarzysta jedynie się przezeń prześlizgiwał, nie zarzuciłabym mu ogromnej powierzchowności, ale jednak konstrukcja psychologiczna tej postaci pozostawiła we mnie pewien niedosyt. Kompletnej rekompensaty owej niedogodności od tej, bądź co bądź, bardzo dobrej realizacji, nie otrzymałam. Portret psychologiczny Xaviera, mimo wszystko jednak budził we mnie emocje (głównie tego rodzaju nieprzyjemne uczucia, które w psychothrillerach o seryjnych mordercach, ale i horrorach z nurtu gore, są jak najbardziej na miejscu), niejako zmuszał do uważnego przyglądania się tej postaci. W niemal takim samym stopniu jak niebanalna gra Marca Engela. Ale rozwój wydarzeń, ta główna oś akcji osadzona w umownej teraźniejszości (retrospekcji to nie dotyczy), to zainteresowanie chwilami mocno obniżał. Cały czas miałam nadzieję, że fabuła wejdzie na ciekawsze tory, że już wkrótce nastąpi tak bardzo pożądany przeze mnie zwrot w kierunku czegoś innego, czegoś niechże nawet iście pospolitego, czegoś często spotykanego w kinematografii, ale odróżniającego się od tego wszystkiego, co już mi pokazano i zasugerowano. I tylko po części się doczekałam. Nie zrozumcie mnie źle, umiarkowanie krwawe efekty specjalne całkowicie mnie usatysfakcjonowały. Substancja służąca za krew, poszarpane rany, w ogóle wszystkie praktyczne, makabryczne dodatki wykorzystane w „Scars of Xavier” w moich oczach malowały się bardzo realistycznie. Maska mordercy też wpada w oko. Zdarzało mi się nawet krzywić z niesmakiem – najbardziej „zabolała mnie” sekwencja zszywania własnej dłoni (te powolne przeciąganie nici przez skórę... brrr!), ale odpiłowywanie głowy (dalsze rozczłonkowywanie już w domyśle, ale moją wyobraźnię aż nadto udało się twórcom tutaj uruchomić), podcięcie gardła i zapamiętałe miażdżenie głowy... No naprawdę, twórcy efektów specjalnych mają powody do dumy. Ale największy popis dano „na wstecznym”. Czegoś takiego na ekranie chyba jeszcze nie widziałam. Prosta, acz niezwykle widowiskowa sztuczka. Pomysłowa nawet bardziej od charakterystycznego zakończenia. Zakończenia w formie może trochę przekombinowanego, ale w treści w sumie w punkt. Chociaż może należałoby nadać temu więcej tragizmu, wymyślić coś bardziej wstrząsającego. Albo troszkę bardziej sprawę skomplikować – zmusić widza do „ruszenia głową”, rozważenia więcej niż jednej interpretacji, w poszukiwaniu tej najbardziej pasującej do obrazu Xaviera. Chociaż znowu: czy taki finał naprawdę można odczytywać tylko w jeden sposób? Czy istotnie nikomu nie nasunie się tutaj więcej niż jedna rewelacja na temat tytułowego antybohatera omawianego obrazu? Co do tego nie jestem przekonana, bo sama rozważałam dwie możliwości. UWAGA SPOILER Banalne rozdwojenie jaźni i też raczej powszechne dopuszczenie do głosu bestii, która tak naprawdę może czaić się wewnątrz każdego z nas (albo przy bardziej pesymistycznym nastawieniu istotnie tkwi w każdym człowieku stąpającym po ziemi) – no wiecie mamy w sobie tyle samo dobra co zła, i tylko od nas zależy którą drogą pójdziemy. Przy założeniu, że ta interpretacja jest właściwa wszystko wskazuje na to, że Xavier na pewnym etapie swojego życia wybrał obie. A na końcu filmu najprawdopodobniej zdecydował się całkowicie porzucić tę jasną stronę swojej osobowości. Wyzbycie się tych dobrych cech symbolizuje zabicie „jednego Xaviera” w wyobrażonym, mrocznym mentalnym świecie, do którego przenosimy się w ostatniej partii filmu. Ale może to być także symbol uśmiercenia drugiej jaźni Xaviera. Ata trzecia postać, którą wówczas widzimy pełni rolę swego rodzaju naczynia – to ciało Xaviera, które zostanie wzięte w wyłączne posiadanie przez tę złą jaźń/ciemną stronę osobowości mężczyzny, po pozbyciu się tej dobrej KONIEC SPOILERA. Tak to widzę. Na takie sposoby rozpatrzyłam to zakończenie i tak naprawdę nie odrzuciłam żadnego z nich (biorę pod uwagę obie te wersje). Może i brzmi to skomplikowanie, ale gdy się to ogląda to takowe się nie wydaje. Pod warunkiem, że moje spostrzeżenia są trafne. Bo nie mogę wykluczyć, że twórcy chcieli przekazać tutaj coś zupełnie innego. Coś, co mi umyka, ale być może innym odbiorcom „Scars of Xavier” rzuci się w oczy. W trakcie napisów końcowych jest jeszcze jedna scena.

Kai E. Bogatzki moim zdaniem nie ma powodów, by wstydzić się swojego pełnometrażowego debiutu. Nie chodzi mi tylko o to, że „Scars of Xavier” został wyróżniony na kilku festiwalach filmowych, a nawet nie przede wszystkim o to. Nagrody nagrodami, ale ważniejsze jest to, czy obraz ten potrafi przemówić do ścisłego grona fanów psychothrillerów o seryjnych mordercach. Moim zdaniem tak, może sprostać wymaganiom tych osób. Ale i ludzi preferujących bardziej brutalne obrazy – powiedzmy umiarkowanie krwawe kino gore o różnego rodzaju zwyrodnialcach, ludziach, którzy odnajdują przyjemność/ukojenie w zabijaniu swoich bliźnich. Do ideału moim zdaniem jeszcze sporo mu brakuje, ale to nic. Nie żałuję, że dałam mu szansę i jestem prawie pewna, że niewielu miłośników cięższych, mocniejszych, brutalniejszych obrazów (aczkolwiek bez przesady) „zapłacze” nad bezpowrotnie straconym czasem. Tak więc im radzę to cuś sprawdzić, na wszelki wypadek nie spodziewając się jednak jakiegoś miażdżącego efektu. On może przyjść, nie mówię, że nie, ale dużej szansy na to nie upatruję. Chociaż ta „jazda na wstecznym”...? No nie wiem, nie wiem...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz