poniedziałek, 15 lipca 2019

„Lizzie” (2018)

Rok 1892. Do domu rodziny Bordenów przybywa nowa pokojówka Bridget Sullivan. Najmłodsza członkini familii, trzydziestodwuletnia Lizzie, zaprzyjaźnia się z nią, wbrew żądaniom ojca, by nie bratała się z osobami z niższych warstw społecznych. Relacja Lizzie z jej rodzicielem już od dawna jest mocno napięta. Ze swoją starszą córką, Emmą, Andrew Borden nie ma najmniejszych problemów, ale zachowanie młodszej nierzadko wyprowadza go z równowagi. Lizzie nie zamierza podporządkowywać się woli ojca i znienawidzonej macochy, czego z kolei Andrew ani myśli akceptować. Sytuacja w domu Bordenów coraz bardziej się zaognia, w czym swój mimowolny udział ma również Bridget Sullivan. Pewnego letniego dnia Lizzie znajduje w domu zmasakrowane zwłoki swojego ojca, a niedługo potem na piętrze zostaje odnalezione ciało jej macochy. Główną podejrzaną staje się Lizzie.

Trzeci pełnometrażowy film Craiga Williama Macneilla, po „The Afterlight” z 2009 roku (współreżyser i współscenarzysta) i „The Boy” z roku 2015, pt. „Lizzie” został oparty na autentycznej głośnej sprawie podwójnego morderstwa w Fall River w stanie Massachusetts, dokonanego 4 sierpnia 1892 roku na bogatym deweloperze Andrew Bordenie i jego drugiej żonie Abby. Za zbrodnie te oskarżono młodszą córkę Andrew, Lizzie, którą ława przysięgłych uznała za niewinną zarzucanych jej czynów. Wokół tej sprawy narosło wiele mniej czy bardziej prawdopodobnych teorii. Jedną z nich spopularyzował amerykański pisarz i scenarzysta Ed McBain, posługujący się też nazwiskiem Evan Hunter, w swojej książce z 1984 roku zatytułowanej „Lizzie”. Scenarzysta filmu pod tym samym tytułem, Bryce Kass, oparł fabułę na owej niepotwierdzonej teorii, co może wskazywać na to, że zainspirował się książką Huntera. Mogło tak być, ale wcale nie musiało, gdyż to jedna z najczęściej roztrząsanych hipotetycznych wersji wydarzeń w dom Bordenów. Swoją drogą łatwiej byłoby mi to rozstrzygnąć, gdybym wspomnianą książkę Evana Huntera przeczytała, ale niestety takiej możliwości nie mam.

Cztery lata przed premierą (na Sundance Film Festival) „Lizzie” w reżyserii Craiga Williama Macneilla, ukazał się telewizyjny thriller Nicka Gomeza oparty na tej samej autentycznej sprawie pt. „Lizzie Borden chwyta za siekierę”, gdzie tytułowa rola przypadła w udziale Christinie Ricci. Dużo wcześniej, bo w 1975 roku, ukazał się natomiast, również telewizyjny, film Paula Wendkosa pt. „The Legend of Lizzie Borden”, którego w przeciwieństwie do „Lizzie Borden chwyta za siekierę” nie miałam jeszcze okazji obejrzeć. W każdym razie choć obraz Macneilla skupia się na tej samej sprawie, nad którą pochylili się twórcy obrazu z Christiną Ricci w roli głównej, to nie należy spodziewać się powtórki z rozrywki. W „Lizzie” przyjęto inne spojrzenie między innymi na relacje w domu Bordenów. Film otwiera odkrycie zmasakrowanych zwłok państwa Borden w ich własnym domu i rozmowa jednego z policjantów przybyłych na miejsce zbrodni z młodszą córką denata, Lizzie, która sprawia wrażenie, jakby była w głębokim szoku. Faktycznym czy udawanym, to okaże się później. Najpierw jednak przyjrzymy się wcześniejszym relacjom panującym w domu Bordenów, które w rzeczywistości mogły, ale wcale nie musiały przebiegać tak, jak je tutaj przedstawiono. Po krótkim prologu akcja zostanie cofnięta o pół roku. Do domu Bordenów przybywa właśnie nowa pokojówka, Bridget Sullivan, której pani domu, Abby Borden, z miejsca nadaje imię Maggie. Lizzie będzie jedyną osobą, w tym skromnym domu, używającą jej prawdziwego imienia. Widać bowiem, że kobieta uważa za niepoważne nadawanie przyjezdnym służącym nowych imion przez jej ojca i macochę. Ale bardziej istotne jest to, że Lizzie zdaje się być jedyną osobą w tym domu, która nie zwykła patrzeć z góry na osoby z niższych warstw społecznych. Jej ojciec Andrew mimo zgromadzonego bogactwa żyje bardzo skromnie (i taki styl życia narzuca całej swojej rodzinie), ale to nie znaczy, że akceptuje bratanie się z gawiedzią. Nie podoba mu się, że jego młodsza córka obraca się w takich kręgach. Mężczyzna uważa, że przynosi tym wstyd rodzinie. Andrew Borden, przekonująco wykreowany przez Jeffa Perry'ego, w thrillerze „Lizzie” został przedstawiony jako czarny charakter. Despota, któremu nikt, z wyjątkiem Lizzie, nie ma śmiałości zdecydowanie się przeciwstawić. I który od jakiegoś czasu odbiera anonimowe listy z pogróżkami. To skłania go do spisania testamentu, z treści którego najbardziej niezadowolona jest Lizzie. W tę centralną postać filmu wcieliła się Chloe Sevigny, której warsztat w moich oczach był tylko odrobinę mniej „drewniany” od gry Kristen Stewart, kreującej Bridget Sullivan. Lepiej według mnie wypadły drugoplanowe postacie, z których, poza wspomnianym już Jeffem Perrym, muszę wyróżnić Fionę Shaw i Kim Dickens. W każdym razie tytułowa postać filmu Craiga William Macneilla została skonstruowana tak, by budzić sympatię u odbiorcy. Nie maksymalną, bo jednak podszytą podejrzliwością. Nawet ci, którzy o autentycznej sprawie podwójnego morderstwa w domu Bordenów z 1892 roku, dotychczas nie słyszeli, z biegiem trwania filmu coraz bardziej będą skłaniać się ku temu, że to właśnie ona wkrótce splami swoje ręce krwią ojca i macochy. Co nie znaczy, że tak będzie... Budzenie w odbiorcach ambiwalentnych uczuć w stosunku do postaci filmowych (książkowych zresztą też) nie jest zabiegiem nowym, ani nawet niezbyt powszechnym, ale w profesjonalnych rękach niezmiennie przynosi mi niemało korzyści. Bo o ile bardziej interesująca staje się historia, gdy potencjalną morderczynię darzy się pewną dozą sympatii, gdy nie patrzy się na nią jedynie z niekłamaną wrogością, ale ma się dla niej niemało współczucia i... podziwu? To chyba za mocne słowo, niemniej sposób bycia tej bogatej panienki może do pewnego stopnia imponować. Jej podejście do ludzi z niższych sfer społecznych i uparte niepodporządkowywanie się okrutnej głowie rodziny Bordenów, w czasach, w których takie zachowanie kobiet względem utrzymujących je mężczyzn było praktycznie nie do pomyślenia, to cechy, które najbardziej ocieplają wizerunek Lizzie. Z tej postaci bije jednak też pewien chłód. Patrząc na nią trudno oprzeć się wrażeniu, że to ktoś znajdujący się na skraju wytrzymałości, że mamy tutaj do czynienia z „tykającą bombą”, która wybuchnie w znany nam już sposób. Tak, ale jednocześnie ciężko odrzucić możliwość, że w tej produkcji Lizzie Borden zostanie przedstawiona, jako osoba nieponosząca żadnej odpowiedzialności za śmierć Andrew i Abby, niemająca absolutnie nic wspólnego z tymi odrażającymi morderstwami. Z których jedno... Cóż wcale nie ubolewałam nad losem, jaki spotkał filmowego Andrew. O autentycznym Andrew Bordenie się nie wypowiem, bo ciężko odsiać prawdę od przekłamań o właściwie wszystkich członkach rodziny Bordenów i innych osobach mniej czy bardziej uwikłanych w tę sprawę. Podkreślam tutaj, że nie traktuję „Lizzie” w kategoriach obrazu, który bezsprzecznie trzyma się wszystkich faktów, który jest bardzo wiernym odzwierciedleniem kawałka dziejów rodu Bordenów. Nie wiem jak było naprawdę i wziąwszy pod uwagę liczne spekulacje na ich temat krążące w przestrzeni publicznej, chyba nikt nie może dzisiaj powiedzieć, że zna całą prawdę o tej rodzinie i podwójnej zbrodni, jaka dokonała się w domu Bordenów feralnego 4 sierpnia 1892 roku.

Od strony technicznej „Lizzie” Craiga Williama Macneilla prezentuje się solidniej od „Lizzie Borden chwyta za siekierę” Nicka Gomeza. Przygaszone barwy, z przewagą szarości, tworzą całkiem ponury klimacik, który w moich oczach bardzo smacznie wkomponował się w dawno minione realia, w których to toczy się akcja tego filmu (i w których rozegrała się jedna z głośniejszych spraw kryminalnych w Stanach Zjednoczonych). Miasto Fall River w stanie Massachusetts w drugiej połowie XIX wieku – umownie, bo „Lizzie” kręcono w Savannah w stanie Georgia, co zajęło w sumie dwadzieścia trzy dni – tchnie atmosferą retro, nie tylko dzięki przyblakłym zdjęciom. Stroje z epoki i wystroje wnętrz też pracują na to wrażenie. A muzyka skomponowana przez Jeffa Russo, dosłownie wszystkie atrakcje dźwiękowe, dla mnie stanowiła najcenniejszy pierwiastek płaszczyzny technicznej. Co jest niemałym komplementem z mojej strony, zważywszy na fakt, że sfera wizualna, jak na standardy współczesnego kina, jawiła mi się całkiem klimatycznie. Fabuły natomiast nie potrafię ocenić tak jednoznacznie. Scenariusz „Lizzie Borden chwyta za siekierę” był dla mnie bardziej emocjonujący – tamto spojrzenie na sprawę Bordenów silniej osadzono w ramach thrillera od tego tutaj. „Lizzie” posiada też dosyć mocno rozbudowaną warstwę dramatyczną, która, ogólnie rzecz biorąc, całkiem nieźle koegzystuje z tą drugą płaszczyzną, osadzoną w gatunku dreszczowca, ale produkcja Craiga Williama Macneilla niestety nie ustrzegła się nużących momentów. Z jednej strony takie spojrzenie na dzieje rodu Bordenów, ze szczególnym wskazaniem na Lizzie, było dla mnie pewnym urozmaiceniem – jakoś nie pociągała mnie perspektywa oglądania w pewnym sensie tego samego, co pokazał mi już Nick Gomez w swoim telewizyjnym thrillerze pt. „Lizzie Borden chwyta za siekierę”. Ale z drugiej strony nie wszystkie wątki wykorzystane w omawianym obrazie dostarczały mi pożądanych emocji. Najgorzej przyjmowałam jedną z najważniejszych (jeśli nie najważniejszą) relacji rozpisanych przez Bryce'a Kassa. Mowa o przyjaźni Lizzie z pokojówką Bridget, która jak przeczuwamy z czasem może przekuć się w coś więcej. Obie te role dla mnie nie zostały obsadzone fortunnie, przez co zwyczajnie tej relacji nie czułam. Mam jednak wątpliwości czy bardziej przekonujące kreacje (z mojego punktu widzenia) znacznie poprawiłyby mój odbiór tego wątku. Bo powiedzmy sobie szczerze: nie jest to coś, czego w kinie (literaturze zresztą również) wypatruję. UWAGA SPOILER Chodzi o romanse, bez względu na to, czy są one hetero-, czy homoseksualne KONIEC SPOILERA. Gwoli sprawiedliwości jednak, owa relacja najmłodszej członkini rodziny Bordenów i ich nowej pokojówki niosła jedną korzyść. A mianowicie zapowiedź rychłych kłopotów, problemów nawet większych od tych dotychczasowych. Co zrobi despotyczny ojciec Lizzie, gdy dowie się, że jego młodsza córka ma tak bliską relację ze służącą, którą on i jego małżonka niedawno zatrudnili? Z tego, co wiemy o tym filmowym Andrew Bordenie nie mamy powodów, by wątpić w to, że delikatnie mówiąc, nie będzie z tego faktu zadowolony. I w ten oto sposób przechodzimy do według mnie najciekawszej relacji zawartej w „Lizzie”. Do stosunków ojca i jego młodszej córki. Burzliwych stosunków, które rodziły we mnie wiele całkiem silnych, nieprzyjemnych emocji – z gatunku tych, których od thrillera się oczekuje. Chociaż poszukiwacze oryginalności mogą zgoła inaczej na to zareagować, bo co jak co, ale innowacyjności temu aspektowi scenariusza „Lizzie” raczej nie można oddać. Ot, typowe, aczkolwiek bardzo poważne niesnaski pomiędzy apodyktycznym mężczyzną i niezamierzającą mu ulegać kobietą. Ulec w sensie podporządkować się woli ojca, zachowywać się tak, jak tego od niej oczekuje. A oczekuje przede wszystkim dbania o podtrzymywanie dobrej opinii, jaką cieszy się w tych stronach (stan Massachusetts) majętny ród Bordenów, bo według Andrew Lizzie zdaje się robić wszystko, by ową opinię im wszystkim zepsuć. Ale z punktu widzenia odbiorcy omawianego obrazu to zapewne on będzie tą osobą, która ciężko pracuje na kompromitację rodu Bordenów. Największa niegodziwość, której nierzadko dopuszcza się w swoim skromnym domku, budzi wstręt, pomimo tego, że „rozgrywa się to poza wzrokiem widza”. Ale to nie znaczy, że twórcy uciekają od wszystkich mocniejszych scen. Przez morderstwa też nie zostaniemy przeprowadzeni w sposób porażająco szczegółowy, ale już obraz zmasakrowanej twarzy jednej z ofiar za takowy można już uznać. Najbardziej bolesna była jednak dla mnie inna scena – akcja, która rozegrała się w szopie, gdy Andrew wpadł w istny szał. Szał wywołany pewnym wybrykiem Lizzie, szał, na który naprawdę trudno mi było patrzeć. Tak straszny to był widok. Zakończenie natomiast... Ujmę to tak: nic niespodziewanego w kontekście tego scenariusza, ale przynajmniej UWAGA SPOILER nie powielono najpowszechniejszej teorii na temat morderstwa Andrew i Abby Bordenów. Co nie znaczy, że ponad wszelką wątpliwość trzymano się faktów. Gdyby żadnych wątpliwości odnośnie tej sprawy nie było, to zapewne już dawno temu osunęłaby się ona w całkowite zapomnienie KONIEC SPOILERA.

Muszę przyznać, że całkiem nieźle mi się ten film oglądało. „Lizzie” Craiga Williama Macneilla z całą pewnością nie jest jakimś wybitnym osiągnięciem artystycznym, chociaż oprawa audiowizualna może stanowić niemałą ucztę dla zmysłów nie tylko miłośników filmowych thrillerów, ale również dramatów. Nie wszystkich oczywiście, może i nawet nie zdecydowanej większości, bo co by o „Lizzie” nie mówić, to raczej nie jest to tego typu pozycja, która pędzi za dzisiejszymi trendami, która za wszelką cenę stara się wejść do mainstreamu. Ale też nie jest to kino ukierunkowane na ekstremalnie wąską grupę odbiorców, żadna tam niszówka, o której mało się słyszy, tylko obraz dystrybuowany na dosyć szeroką skalę, ale nakręcony w sposób odbiegający od tego, do czego przyzwyczaiły nas współczesne thrillery głównego nurtu. Nieszczególnie dalece odbiegający, ale jednak. I dobrze, bo w przeciwnym wypadku prawdopodobnie mój odbiór tego filmu byłby gorszy. Ale poszukiwaczom dynamicznych, efekciarskich i/lub pełnych zaskakujących zwrotów akcji dreszczowców, tej pozycji na pewno bym nie zarekomendowała.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz