Rok
1892. Do domu rodziny Bordenów przybywa nowa pokojówka Bridget
Sullivan. Najmłodsza członkini familii, trzydziestodwuletnia
Lizzie, zaprzyjaźnia się z nią, wbrew żądaniom ojca, by nie
bratała się z osobami z niższych warstw społecznych. Relacja
Lizzie z jej rodzicielem już od dawna jest mocno napięta. Ze swoją
starszą córką, Emmą, Andrew Borden nie ma najmniejszych
problemów, ale zachowanie młodszej nierzadko wyprowadza go z
równowagi. Lizzie nie zamierza podporządkowywać się woli ojca i
znienawidzonej macochy, czego z kolei Andrew ani myśli akceptować.
Sytuacja w domu Bordenów coraz bardziej się zaognia, w czym swój
mimowolny udział ma również Bridget Sullivan. Pewnego letniego
dnia Lizzie znajduje w domu zmasakrowane zwłoki swojego ojca, a
niedługo potem na piętrze zostaje odnalezione ciało jej macochy.
Główną podejrzaną staje się Lizzie.
Trzeci
pełnometrażowy film Craiga Williama Macneilla, po „The
Afterlight” z 2009 roku (współreżyser i współscenarzysta) i
„The Boy” z roku 2015, pt. „Lizzie” został oparty na
autentycznej głośnej sprawie podwójnego morderstwa w Fall River w
stanie Massachusetts, dokonanego 4 sierpnia 1892 roku na bogatym
deweloperze Andrew Bordenie i jego drugiej żonie Abby. Za zbrodnie
te oskarżono młodszą córkę Andrew, Lizzie, którą ława
przysięgłych uznała za niewinną zarzucanych jej czynów. Wokół
tej sprawy narosło wiele mniej czy bardziej prawdopodobnych teorii.
Jedną z nich spopularyzował amerykański pisarz i scenarzysta Ed
McBain, posługujący się też nazwiskiem Evan Hunter, w swojej
książce z 1984 roku zatytułowanej „Lizzie”. Scenarzysta filmu
pod tym samym tytułem, Bryce Kass, oparł fabułę na owej
niepotwierdzonej teorii, co może wskazywać na to, że zainspirował
się książką Huntera. Mogło tak być, ale wcale nie musiało,
gdyż to jedna z najczęściej roztrząsanych hipotetycznych wersji
wydarzeń w dom Bordenów. Swoją drogą łatwiej byłoby mi to
rozstrzygnąć, gdybym wspomnianą książkę Evana Huntera
przeczytała, ale niestety takiej możliwości nie mam.
Cztery
lata przed premierą (na Sundance Film Festival) „Lizzie” w
reżyserii Craiga Williama Macneilla, ukazał się telewizyjny
thriller Nicka Gomeza oparty na tej samej autentycznej sprawie pt.
„Lizzie Borden chwyta za siekierę”, gdzie tytułowa rola
przypadła w udziale Christinie Ricci. Dużo wcześniej, bo w 1975
roku, ukazał się natomiast, również telewizyjny, film Paula
Wendkosa pt. „The Legend of Lizzie Borden”, którego w
przeciwieństwie do „Lizzie Borden chwyta za siekierę” nie
miałam jeszcze okazji obejrzeć. W każdym razie choć obraz
Macneilla skupia się na tej samej sprawie, nad którą pochylili się
twórcy obrazu z Christiną Ricci w roli głównej, to nie należy
spodziewać się powtórki z rozrywki. W „Lizzie” przyjęto inne
spojrzenie między innymi na relacje w domu Bordenów. Film otwiera
odkrycie zmasakrowanych zwłok państwa Borden w ich własnym domu i
rozmowa jednego z policjantów przybyłych na miejsce zbrodni z
młodszą córką denata, Lizzie, która sprawia wrażenie, jakby
była w głębokim szoku. Faktycznym czy udawanym, to okaże się
później. Najpierw jednak przyjrzymy się wcześniejszym relacjom
panującym w domu Bordenów, które w rzeczywistości mogły, ale
wcale nie musiały przebiegać tak, jak je tutaj przedstawiono. Po
krótkim prologu akcja zostanie cofnięta o pół roku. Do domu
Bordenów przybywa właśnie nowa pokojówka, Bridget Sullivan,
której pani domu, Abby Borden, z miejsca nadaje imię Maggie. Lizzie
będzie jedyną osobą, w tym skromnym domu, używającą jej
prawdziwego imienia. Widać bowiem, że kobieta uważa za niepoważne
nadawanie przyjezdnym służącym nowych imion przez jej ojca i
macochę. Ale bardziej istotne jest to, że Lizzie zdaje się być
jedyną osobą w tym domu, która nie zwykła patrzeć z góry na
osoby z niższych warstw społecznych. Jej ojciec Andrew mimo
zgromadzonego bogactwa żyje bardzo skromnie (i taki styl życia
narzuca całej swojej rodzinie), ale to nie znaczy, że akceptuje
bratanie się z gawiedzią. Nie podoba mu się, że jego młodsza
córka obraca się w takich kręgach. Mężczyzna uważa, że
przynosi tym wstyd rodzinie. Andrew Borden, przekonująco wykreowany
przez Jeffa Perry'ego, w thrillerze „Lizzie” został
przedstawiony jako czarny charakter. Despota, któremu nikt, z
wyjątkiem Lizzie, nie ma śmiałości zdecydowanie się
przeciwstawić. I który od jakiegoś czasu odbiera anonimowe listy z
pogróżkami. To skłania go do spisania testamentu, z treści
którego najbardziej niezadowolona jest Lizzie. W tę centralną
postać filmu wcieliła się Chloe Sevigny, której warsztat w moich
oczach był tylko odrobinę mniej „drewniany” od gry Kristen
Stewart, kreującej Bridget Sullivan. Lepiej według mnie wypadły
drugoplanowe postacie, z których, poza wspomnianym już Jeffem
Perrym, muszę wyróżnić Fionę Shaw i Kim Dickens. W każdym razie
tytułowa postać filmu Craiga William Macneilla została
skonstruowana tak, by budzić sympatię u odbiorcy. Nie maksymalną,
bo jednak podszytą podejrzliwością. Nawet ci, którzy o
autentycznej sprawie podwójnego morderstwa w domu Bordenów z 1892
roku, dotychczas nie słyszeli, z biegiem trwania filmu coraz
bardziej będą skłaniać się ku temu, że to właśnie ona wkrótce
splami swoje ręce krwią ojca i macochy. Co nie znaczy, że tak
będzie... Budzenie w odbiorcach ambiwalentnych uczuć w stosunku do
postaci filmowych (książkowych zresztą też) nie jest zabiegiem
nowym, ani nawet niezbyt powszechnym, ale w profesjonalnych rękach
niezmiennie przynosi mi niemało korzyści. Bo o ile bardziej
interesująca staje się historia, gdy potencjalną morderczynię
darzy się pewną dozą sympatii, gdy nie patrzy się na nią jedynie
z niekłamaną wrogością, ale ma się dla niej niemało współczucia
i... podziwu? To chyba za mocne słowo, niemniej sposób bycia tej
bogatej panienki może do pewnego stopnia imponować. Jej podejście
do ludzi z niższych sfer społecznych i uparte niepodporządkowywanie
się okrutnej głowie rodziny Bordenów, w czasach, w których takie
zachowanie kobiet względem utrzymujących je mężczyzn było
praktycznie nie do pomyślenia, to cechy, które najbardziej
ocieplają wizerunek Lizzie. Z tej postaci bije jednak też pewien
chłód. Patrząc na nią trudno oprzeć się wrażeniu, że to ktoś
znajdujący się na skraju wytrzymałości, że mamy tutaj do
czynienia z „tykającą bombą”, która wybuchnie w znany nam już
sposób. Tak, ale jednocześnie ciężko odrzucić możliwość, że
w tej produkcji Lizzie Borden zostanie przedstawiona, jako osoba
nieponosząca żadnej odpowiedzialności za śmierć Andrew i Abby,
niemająca absolutnie nic wspólnego z tymi odrażającymi
morderstwami. Z których jedno... Cóż wcale nie ubolewałam nad
losem, jaki spotkał filmowego Andrew. O autentycznym Andrew Bordenie
się nie wypowiem, bo ciężko odsiać prawdę od przekłamań o
właściwie wszystkich członkach rodziny Bordenów i innych osobach
mniej czy bardziej uwikłanych w tę sprawę. Podkreślam tutaj, że
nie traktuję „Lizzie” w kategoriach obrazu, który bezsprzecznie
trzyma się wszystkich faktów, który jest bardzo wiernym
odzwierciedleniem kawałka dziejów rodu Bordenów. Nie wiem jak było
naprawdę i wziąwszy pod uwagę liczne spekulacje na ich temat
krążące w przestrzeni publicznej, chyba nikt nie może dzisiaj
powiedzieć, że zna całą prawdę o tej rodzinie i podwójnej
zbrodni, jaka dokonała się w domu Bordenów feralnego 4 sierpnia
1892 roku.
Od
strony technicznej „Lizzie” Craiga Williama Macneilla prezentuje
się solidniej od „Lizzie Borden chwyta za siekierę” Nicka
Gomeza. Przygaszone barwy, z przewagą szarości, tworzą całkiem
ponury klimacik, który w moich oczach bardzo smacznie wkomponował
się w dawno minione realia, w których to toczy się akcja tego
filmu (i w których rozegrała się jedna z głośniejszych spraw
kryminalnych w Stanach Zjednoczonych). Miasto Fall River w stanie
Massachusetts w drugiej połowie XIX wieku – umownie, bo „Lizzie”
kręcono w Savannah w stanie Georgia, co zajęło w sumie dwadzieścia
trzy dni – tchnie atmosferą retro, nie tylko dzięki przyblakłym
zdjęciom. Stroje z epoki i wystroje wnętrz też pracują na to
wrażenie. A muzyka skomponowana przez Jeffa Russo, dosłownie
wszystkie atrakcje dźwiękowe, dla mnie stanowiła najcenniejszy
pierwiastek płaszczyzny technicznej. Co jest niemałym komplementem
z mojej strony, zważywszy na fakt, że sfera wizualna, jak na
standardy współczesnego kina, jawiła mi się całkiem
klimatycznie. Fabuły natomiast nie potrafię ocenić tak
jednoznacznie. Scenariusz „Lizzie Borden chwyta za siekierę” był
dla mnie bardziej emocjonujący – tamto spojrzenie na sprawę
Bordenów silniej osadzono w ramach thrillera od tego tutaj. „Lizzie”
posiada też dosyć mocno rozbudowaną warstwę dramatyczną, która,
ogólnie rzecz biorąc, całkiem nieźle koegzystuje z tą drugą
płaszczyzną, osadzoną w gatunku dreszczowca, ale produkcja Craiga
Williama Macneilla niestety nie ustrzegła się nużących momentów.
Z jednej strony takie spojrzenie na dzieje rodu Bordenów, ze
szczególnym wskazaniem na Lizzie, było dla mnie pewnym
urozmaiceniem – jakoś nie pociągała mnie perspektywa oglądania
w pewnym sensie tego samego, co pokazał mi już Nick Gomez w swoim
telewizyjnym thrillerze pt. „Lizzie Borden chwyta za siekierę”.
Ale z drugiej strony nie wszystkie wątki wykorzystane w omawianym
obrazie dostarczały mi pożądanych emocji. Najgorzej przyjmowałam
jedną z najważniejszych (jeśli nie najważniejszą) relacji
rozpisanych przez Bryce'a Kassa. Mowa o przyjaźni Lizzie z pokojówką
Bridget, która jak przeczuwamy z czasem może przekuć się w coś
więcej. Obie te role dla mnie nie zostały obsadzone fortunnie,
przez co zwyczajnie tej relacji nie czułam. Mam jednak wątpliwości
czy bardziej przekonujące kreacje (z mojego punktu widzenia)
znacznie poprawiłyby mój odbiór tego wątku. Bo powiedzmy sobie
szczerze: nie jest to coś, czego w kinie (literaturze zresztą
również) wypatruję. UWAGA SPOILER Chodzi o romanse, bez
względu na to, czy są one hetero-, czy homoseksualne KONIEC
SPOILERA. Gwoli sprawiedliwości jednak, owa relacja najmłodszej
członkini rodziny Bordenów i ich nowej pokojówki niosła jedną
korzyść. A mianowicie zapowiedź rychłych kłopotów, problemów
nawet większych od tych dotychczasowych. Co zrobi despotyczny ojciec
Lizzie, gdy dowie się, że jego młodsza córka ma tak bliską
relację ze służącą, którą on i jego małżonka niedawno
zatrudnili? Z tego, co wiemy o tym filmowym Andrew Bordenie nie mamy
powodów, by wątpić w to, że delikatnie mówiąc, nie będzie z
tego faktu zadowolony. I w ten oto sposób przechodzimy do według
mnie najciekawszej relacji zawartej w „Lizzie”. Do stosunków
ojca i jego młodszej córki. Burzliwych stosunków, które rodziły
we mnie wiele całkiem silnych, nieprzyjemnych emocji – z gatunku
tych, których od thrillera się oczekuje. Chociaż poszukiwacze
oryginalności mogą zgoła inaczej na to zareagować, bo co jak co,
ale innowacyjności temu aspektowi scenariusza „Lizzie” raczej
nie można oddać. Ot, typowe, aczkolwiek bardzo poważne niesnaski
pomiędzy apodyktycznym mężczyzną i niezamierzającą mu ulegać
kobietą. Ulec w sensie podporządkować się woli ojca, zachowywać
się tak, jak tego od niej oczekuje. A oczekuje przede wszystkim
dbania o podtrzymywanie dobrej opinii, jaką cieszy się w tych
stronach (stan Massachusetts) majętny ród Bordenów, bo według
Andrew Lizzie zdaje się robić wszystko, by ową opinię im
wszystkim zepsuć. Ale z punktu widzenia odbiorcy omawianego obrazu
to zapewne on będzie tą osobą, która ciężko pracuje na
kompromitację rodu Bordenów. Największa niegodziwość, której
nierzadko dopuszcza się w swoim skromnym domku, budzi wstręt,
pomimo tego, że „rozgrywa się to poza wzrokiem widza”. Ale to
nie znaczy, że twórcy uciekają od wszystkich mocniejszych scen.
Przez morderstwa też nie zostaniemy przeprowadzeni w sposób
porażająco szczegółowy, ale już obraz zmasakrowanej twarzy
jednej z ofiar za takowy można już uznać. Najbardziej bolesna była
jednak dla mnie inna scena – akcja, która rozegrała się w
szopie, gdy Andrew wpadł w istny szał. Szał wywołany pewnym
wybrykiem Lizzie, szał, na który naprawdę trudno mi było patrzeć.
Tak straszny to był widok. Zakończenie natomiast... Ujmę to tak:
nic niespodziewanego w kontekście tego scenariusza, ale przynajmniej
UWAGA SPOILER nie powielono najpowszechniejszej teorii na
temat morderstwa Andrew i Abby Bordenów. Co nie znaczy, że ponad
wszelką wątpliwość trzymano się faktów. Gdyby żadnych
wątpliwości odnośnie tej sprawy nie było, to zapewne już dawno
temu osunęłaby się ona w całkowite zapomnienie KONIEC
SPOILERA.
Muszę
przyznać, że całkiem nieźle mi się ten film oglądało. „Lizzie”
Craiga Williama Macneilla z całą pewnością nie jest jakimś
wybitnym osiągnięciem artystycznym, chociaż oprawa audiowizualna
może stanowić niemałą ucztę dla zmysłów nie tylko miłośników
filmowych thrillerów, ale również dramatów. Nie wszystkich
oczywiście, może i nawet nie zdecydowanej większości, bo co by o
„Lizzie” nie mówić, to raczej nie jest to tego typu pozycja,
która pędzi za dzisiejszymi trendami, która za wszelką cenę
stara się wejść do mainstreamu. Ale też nie jest to kino
ukierunkowane na ekstremalnie wąską grupę odbiorców, żadna tam
niszówka, o której mało się słyszy, tylko obraz dystrybuowany na
dosyć szeroką skalę, ale nakręcony w sposób odbiegający od
tego, do czego przyzwyczaiły nas współczesne thrillery głównego
nurtu. Nieszczególnie dalece odbiegający, ale jednak. I dobrze, bo
w przeciwnym wypadku prawdopodobnie mój odbiór tego filmu byłby
gorszy. Ale poszukiwaczom dynamicznych, efekciarskich i/lub pełnych
zaskakujących zwrotów akcji dreszczowców, tej pozycji na pewno bym
nie zarekomendowała.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz