Erica
przeprowadza się wraz ze swoją nastoletnią córką Maggie do
niewielkiego miasta, w którym dorastała. Kilka dni później Maggie
zostaje zaproszona na imprezę przez cieszącą się popularnością
w szkole swoją rówieśniczkę Haley. Zabawa zostaje odwołana,
dziewczyny i trzech chłopców w ich wieku, Andy, Chaz i Darrell,
postanawiają więc spędzić czas na tutejszym gruzowisku. Wcześniej
jednak udają się w pobliże sklepu w nadziei, że uda im się
namówić jakąś dorosłą osobę na kupienie im alkoholu. Po wielu
bezskutecznych próbach znajdują kogoś takiego. Czarnoskórą
kobietę pracującą w miejscowym gabinecie weterynaryjnym o imieniu
Sue Ann. Ale dla nastolatków jest nieznajomą. Do czasu. Sue Ann
wkrótce oferuje im swoją piwnicę na zakrapiane alkoholem
spotkania. Miejsce to szybko staje się przystanią dla wielu
licealistów chcących poimprezować. Swoją dobrodziejkę, Sue Ann,
młodzi ludzie nazywają Ma i chętnie bawią się w jej
towarzystwie. Nie wiedzą jednak o niej wszystkiego.
„Ma” oficjalnie sklasyfikowano jako hybrydę horroru i thrillera, ale osobiście nie znalazłam w tej produkcji niczego, co mogłabym podciągnąć pod ten pierwszy z wymienionych gatunków. Niektórzy znaleźli w scenariuszu podobieństwa do dwóch obrazów opartych na powieściach Stephena Kinga. Ale te tematy dosyć często przewijają się w kinematografii. Kreśląc przeszłość Sue Ann Tate Taylor czerpał ze swoich wspomnień ze szkolnego okresu. Z doświadczeń kogoś innego, kogo smutny los miał nieprzyjemność obserwować. Reżyser „Ma” nie chciał by widz miał jednoznacznie negatywny stosunek do tytułowej postaci. Zależało mu na tym, żeby widownia miała dla niej trochę współczucia. Zależało mu na nostalgii. I jeśli o mnie chodzi to faktycznie spoglądałam na tę postać łaskawszym okiem. O tyle o ile. Jej przeżycia z czasów licealnych i obecne rozpaczliwe zabieganie o sympatię nastolatków budziły we mnie niemałe współczucie, ale (zgodnie z zamysłem Tylora) daleka jeszcze byłam od stanięcia po jej stronie. Dlaczego? Odpowiedź jest prosta: UWAGA SPOILER wstrętem napawa mnie karanie dzieci za grzechy ich rodziców KONIEC SPOILERA. Z drugiej jednak strony nie jestem przekonana, czy całą tę niecodzienną sytuację można sprowadzić do tego jednego wymiaru. Odnosiłam bowiem wrażenie, że tytułową postacią kieruje przede wszystkim potrzeba nadrobienia tego, z czego tak naprawdę okradziono ją w okresie nastoletnim. A w każdym razie wówczas tego nie miała i bynajmniej nie dlatego, że o to nie zabiegała. Sue Ann nie jest tylko oprawczynią, ale również ofiarą. Ofiarą pragnień, które ma przynajmniej większość ludzi. Ofiarą rówieśników i ofiarą niezdrowej obsesji. Gdybym miała wystawić subiektywną ocenę „Ma” jedynie za tytułową postać, to byłaby ona wyższa, ale ta produkcja to nie tylko interesująca, chociaż niezbyt oryginalna, konstrukcja antybohaterki. To też plejada nieciekawych jednostek, włącznie z główną bohaterką, ale z pominięciem jej nowej przyjaciółki. Nie żeby ta ostatnia zachowywała się mądrze, ale jej rozrywkowy sposób bycia i dosyć wredny charakterek, bądź co bądź, były przyjemną przeciwwagą dla posiadającej cechy final girl, uczynnej, starającej się postępować właściwie Maggie. Grzecznej, ale i nudnej. Jednak potem... Powiedzmy, że sytuacja jest dynamiczna. Chociaż to też niezbyt adekwatne podsumowanie rozwoju wydarzeń. Bo po nadmiernie rozciągniętych w czasie beztroskich przygodach młodych ludzi (imprezy, imprezy, imprezy), okraszanych jasnymi sygnałami, że z ich dobrodziejką jest coś mocno nie tak, ale bynajmniej niepodawanymi w sposób, w którym widać by było jakieś większe starania w kierunku intensyfikowania napięcia, budowania jakiegoś mocniejszego nastroju od tego, którym najczęściej raczy nas współczesny mainstream, przychodzi pora na jeszcze trochę imprez i bardziej zdecydowane, ale wciąż niezatrważające, posunięcia Sue Ann. Innymi słowy: jest zdecydowanie za grzecznie. Zdjęcia nie trącą plastikiem – nie jest szczególnie mroczno, ani ponuro, ale i nie jest przesadnie kolorowo, warstwa wizualna nie jest zbyt mocno skontrastowana, ale i nie jest stosownie przymglona, o przybrudzeniu już nie wspominając. W każdym razie coś konkretniejszego z tych obrazów dałoby się sklecić, gdyby tylko popracowano nad ruchem kamer. Mniej pośpiechu, więcej intensywności. Bo nawet zakazane wędrówki nastoletnich dziewcząt po domu Sue Ann, te momenty, które z definicji powinny podsycać złe przeczucia, dawać odbiorcy silne poczucie znajdowania się u progu istnego koszmaru, nie działały tak, jak powinny. Zamiast z narastającym napięciem wpatrywać się w ekran, przyjmowałam to z obojętnością. Wychodzi więc na to, że chyba ów pośpiech, który twórcy „Ma” sobie narzucili nie był takim złym pomysłem, bo dzięki temu nie musiałam długo czekać na finalizacje tych nieefektywnych sekwencji. Nie żeby zrzucano wówczas na mniej jakieś bomby – nawet nie petardy, bo to w gruncie rzeczy bardzo przewidywalny obraz (korzystający z paru znanych motywów, których twórcom nie udało się przez odpowiednio długi czas przynajmniej przede mną ukryć), podany w dosyć łagodnej formie. Broniący się trochę warstwą psychologiczną – sylwetką tytułowej antybohaterki – w miarę łatwo przyswajalną, acz niezbyt emocjonującą narracją i końcówką, bo dopiero tam znalazłam bardziej charakterystyczne, nie tak ugrzecznione jak dotychczas wizualne akcenty. Nie żeby wcześniej było zupełnie niewinnie, ale nie sądzę, żeby miłośnicy filmowych thrillerów (i tym bardziej horrorów) uznali, że bywało równie drastycznie i/lub pomysłowo. Niemniej miażdżących ciosów radzę się im nie spodziewać – końcówka moim zdaniem jest najmocniejszą partią „Ma”, ale powiedzmy sobie szczerze: kino obdarowywało nas już nieporównanie śmielszymi akcentami.
Lubimy takie historie, w których niby wszystko jest ok, a podejrzewamy, że jednak nie jest. Dlatego obejrzymy, gdy nadarzy się okazja. :)
OdpowiedzUsuń