piątek, 23 sierpnia 2019

„Czas polowania” (2017)

Uzależniony od alkoholu i narkotyków Warren Novak odbiera informację, że jego była dziewczyna zmarła, zostawiając w Meksyku dziecko, które może być jego. Po nieudanej transakcji narkotykowej mężczyzna rusza do Meksyku. Zatrzymuje się niedaleko granicy, w małym amerykańskim miasteczku Bedford Flats, w oczekiwaniu na dalsze instrukcje od swojego informatora. Tymczasem lokalna społeczność przygotowuje się do dorocznego festiwalu myśliwskiego, który od dawna jest najważniejszym wydarzeniem w Bedford Flats. To już tradycja, a dla tych ludzi tradycja jest świętością. Warren nie przywiązuje do tego większej wagi. Dopóki nie zostanie do tego zmuszony. Okazuje się, że podczas festiwalu myśliwskiego poluje się na ludzi, a jedną z osób, która w tym roku staje się zwierzyną jest Warren. On i inni nieszczęśnicy dzielący jego los, chcąc przeżyć będą musieli przeprawić się przez pustynię, na której znajdują się ludzie dybiący na ich życie. Ludzie w przeciwieństwie do nich wyspecjalizowani w zabijaniu, uzbrojeni i doskonale znający te nieprzyjazne tereny.

Survival thriller „Czas polowania” („Happy Hunting”) jest „dzieckiem” dwóch debiutujących w pełnym metrażu reżyserów, Joego Dietscha i Louie'ego Gibsona, syna Mela Gibsona. Panowie sami napisali scenariusz i zmontowali film. Ponadto zasilili szeregi producentów wykonawczych, a Joe Dietsch wziął na siebie również zdjęcia. Filmowanie zajęło dwadzieścia trzy dni i odbywało się na pustynnych terenach Kalifornii. Między innymi w osadzie Bombay Beach, którego mieszkańcy też wzięli udział w „Czasie polowania”. Produkcja zdobyła kilkanaście nagród na różnych festiwalach filmowych i została ciepło przyjęta przez krytyków.

„Czas polowania” to nieskomplikowany obraz oparty na motywie zorganizowanego polowania na ludzi, które w tym przypadku odbywa się w pustynnej scenerii. Joe Dietsch i Louie Gibson na pierwszym planie postawili Warrena Novaka (przyzwoita kreacja Martina Dingle'a Walla), alkoholika i narkomana, który na swoje nieszczęście wyrusza w podróż, której celem jest Meksyk. Możliwe jednak że nie dane będzie mu tam dotrzeć, bo na miejsce krótkiego postoju wybiera Bedford Flats. Myśliwską mieścinę, która od lat kultywuje zbrodniczą tradycję. Od kiedy na tych terenach zabrakło bizonów tutejsi mieszkańcy co roku organizują polowanie na ludzi. Wybierają kilka osób do roli zwierzyny, tropem której podąża paru ochotników rozmiłowanych w zabijaniu. Poza wyborem celów sytuacja ta nie odbiega od typowego polowania – to znaczy myśliwi są uzbrojeni, a zwierzyna nie (cóż za herosi...). Poza tym ci pierwsi, jeśli chcą, mogą korzystać z samochodów, ale Warren i pozostałe osoby, na które polują są zmuszeni poruszać się pieszo. Niesprawiedliwe? A czy „bohaterskie” polowania legalnych myśliwych są sprawiedliwe? No nie, to dlaczego w tym przypadku miałoby być inaczej? Społeczność Bedford Flats to społeczność myśliwska, nie dziwmy się więc, że w swego rodzaju igrzyskach, które co roku organizują, szanse nie są wyrównane. Twórcy „Czasu polowania” nie moralizują na ten temat, wprost nie podają ani negatywnych, ani pozytywnych przemyśleń na temat typowej działalności myśliwskiej, ale patrząc na tę historię pod wyżej zaprezentowanym kątem z łatwością samemu można znaleźć do niej analogie. Czytując jednak tę opowieść wprost znajdujemy prowincjuszy, którzy odeszli od etykiety myśliwych. Zabijanie nadal traktują jak sport, ale o ile w tak zwanym cywilizowanym świecie takie podejście do zwierząt nie jest uważane za coś zdrożnego (nie przez wszystkich oczywiście), to już polowania na ludzi akceptowane nie są. Podsumowując: w „Czasie polowania” mamy do czynienia ze zwykłymi zwyrodnialcami, degeneratami rokrocznie dopuszczającymi się czynów zabronionych. Bo polowania od zawsze były ich tradycją, a ta jest dla nich najważniejsza. Co więc mają zrobić skoro w okolicy nie ma już bizonów, które to niegdyś z lubością wybijali? Zrezygnować z tej tradycji? Nie, to nie wchodzi w grę. Nie można zarzucić czegoś, co trwa od pokoleń. Tym bardziej, że to znakomita rozrywka jest. Bo czyż jest coś wspanialszego od zabijania dla sportu? Zdecydowana większość mieszkańców Bedford Flats powiedziałaby, że nie ma. Dla nich wszystkie inne sporty mogłyby nie istnieć. Ci ludzie z niecierpliwością wyczekują każdorocznych igrzysk śmierci, które pewnie i chcieliby organizować częściej, ale to już byłoby ryzykowne, prawda? A tak skromnie raz w roku to można spokojnie pofolgować swoim chorym pragnieniom. Wybór scenerii w moim odczuciu był najlepszą z decyzji podjętych przez twórców „Czasu polowania”. Pustynny krajobraz, tak w thrillerach, jak w horrorach, zazwyczaj się sprawdza. I pełnometrażowego debiutu Joego Dietscha i Louie'ego Gibsona nie uważam tutaj za wyjątek. Pozornie bezkresna pustynia – płaski, zapiaszczony teren, poprzetykany niewysokimi, skalistymi wzgórzami; palące słońce w dzień i prawie niczym nierozpraszane ciemności panujące tu nocami. Wszystko to naturalnie rodzi poczucie wyobcowania. Warren i inne osoby robiące za zwierzynę łowną w „Czasie polowania” znajdują się na ekstremalnie nieprzyjaznym terenie, znacznie oddalonym od tak zwanej cywilizacji (chyba że za takową uznać Bedford Flats). W zacisznym zakątku Stanów Zjednoczonych, niedaleko granicy amerykańsko-meksykańskiej, w którym niełatwo jest znaleźć jakieś schronienie. Nie tylko przed warunkami atmosferycznymi, a nawet nie przede wszystkim. Największym przeciwnikiem Warrena i jego przymusowych kompanów nie jest Natura, tylko ich rodacy. Mamy więc trzy chwytliwe w kinie grozy motywy, których za oryginalne uznać z całą pewnością nie można. Pustynia, polowanie na ludzi i zdegenerowani prowincjusze. Nic odkrywczego prawda? Tak, ale z tych składników spokojnie da się sklecić emocjonujący spektakl przemocy. Zrobić z tego trzymającą w silnym napięciu historię, w której krew leje się obficie, a atmosfera beznadziei sukcesywnie narasta. Twórcom „Czasu polowania” moim zdaniem jednak nie do końca się to udało.

Warren Novak to człowiek z problemami. I to poważnymi. Nie dość, że codziennie bezskutecznie walczy z uzależnieniem od alkoholu i narkotyków, to jeszcze niechcący robi sobie wrogów w okolicy, w której mieszka. A jakby tego było mało dowiaduje się, że jego była dziewczyna umarła pozostawiając w Meksyku dziecko, które może być jego. Rusza więc do tego kraju, ale niedaleko granicy, na terytorium Stanów Zjednoczonych, robi sobie postój, który jak łatwo się domyślić sprowadzi na niego kolejne kłopoty. Po wjedźcie Warrena do Bedford Flats, małego pustynnego miasteczka przynajmniej niegdyś słynącego z myślistwa, widza oplecie podszyta groźbą cisza. Nienaturalne wyludnienie tego miejsca – spotkamy tu jakieś pojedyncze osoby, ale aura tu panująca sugeruje miasteczko-widmo. Wymarłą albo, by być bardziej precyzyjną, umierającą miejscowość pośrodku niczego. Ta pierwsza faza pobytu głównego bohatera „Czasu polowania” na pustynnym terytorium w mojej ocenie cechuje się najbardziej sugestywnym klimatem. Może nie od razu przygniatającą, ale wyraźnie alarmistyczną atmosferą, którą można podsumować zdaniem: Witamy w Strefie Mroku. Swego rodzaju wizytówką Bedford Flats moim zdaniem nie jest jednak dręcząca cisza i nawet nie jej pustynne otoczenie, tylko kukły porozstawiane po mieście. Robiące w miarę upiorne wrażenie dzieła dziecięcych rąk, stanowiące coś w rodzaju promocji zbliżającego się festiwalu myśliwskiego dla wąskiego grona zainteresowanych (co zrozumiałe owa społeczność nie chwali się tym dorocznym przedsięwzięciem przed resztą świata). Nie trzeba być orłem dedukcji, żeby domyślić się, jak potoczą się dalsze losy Warrena. Tego, że weźmie on udział w igrzyskach śmierci jako zwierzyna scenarzyści nie starali się ukrywać, ale w tej pierwszej partii podano coś, co ewidentnie miało zaskoczyć widownię. Część odbiorców omawianego obrazu może i wprawi to w lekkie zdumienie, ale jestem przekonana, że takich szczęściarzy nie będzie wielu. Co gorsza dalsze wydarzenia dla mnie również były z gatunku tych praktycznie pozbawionych niespodzianek. Nie do końca, bo jednak akcja z nabojem i dosyć kuriozalne zakończenie choć nie wbiły mnie w fotel, to nie mogę powiedzieć, że byłam na coś takiego przygotowana. Nie spodziewałam się też aż tak dynamicznego rozwoju akcji. UWAGA SPOILER Byłam pewna, że podchody za „ludzką zwierzyną” będą trwały dłużej, że scenarzyści i zarazem reżyserzy tej produkcji bardziej rozciągną w czasie proces eliminowania protagonistów. Większość osób wybranych do roli zwierzyny łownej ginie natomiast już na początku tych niecodziennych igrzysk KONIEC SPOILERA. I nie mogę powiedzieć, żeby takie podejście do motywu polowania na ludzi, jakkolwiek dziwnie to zabrzmi, mnie usatysfakcjonowało. Za to interesującym dodatkiem do tego umiarkowanie krwawego przedstawienia jest, nazwijmy to, ponadprogramowa gehenna, jaką przeżywa czołowa postać „Czasu polowania”. Warren jest na alkoholowym głodzie (narkotykowym może i też, ale jak już, to w mniejszym stopniu). Koleś kolejno zalicza wszystkie fazy odstawienia niszczących używek. Ma drgawki, halucynacje, zauważalnie trawi go wysoka gorączka, obficie się poci, myśli mu się plączą, nierzadko wydaje się być skrajnie zdezorientowany, pogubiony, niezdolny do zaplanowania kolejnego posunięcia w tej nadzwyczaj trudnej sytuacji, w której się znalazł z winy zdegenerowanych mieszkańców Bedford Flats. Innymi słowy Joe Dietsch i Louie Gibson nie opowiadają tutaj jedynie o zorganizowanym przez prowincjuszy polowaniu na ludzi, ale również o człowieku przebywającym na przymusowym odwyku. Ta sytuacja paradoksalnie może się Warrenowi przysłużyć – dzięki temu, że stał się zwierzyną w nielegalnych igrzyskach może wreszcie wyjść z nałogów, z którymi dotychczas bezskutecznie walczył. Przezwyciężyć swoje słabości, nareszcie stać się takim człowiekiem, jakim zawsze chciał być. Pod warunkiem, że nie będzie ulegał pokusom, na które nawet tutaj, pośrodku niczego, będzie się od czasu do czasu natykał. I oczywiście pod warunkiem, że uda mu się wyjść z tego cało. Przedostać do Meksyku, bo twórcy „Czasu polowania” pozwalają sobie tutaj na odwrócenie zwyczajowej tendencji. Ciekawym pomysłem według mnie jest to, że tym razem to nie Stany Zjednoczone są „ziemią obiecaną” tylko Meksyk. Tym razem to nie Meksykanin próbuje przedostać się do „mlekiem i miodem płynących” Stanów Zjednoczonych, tylko odwrotnie: to Amerykanin nade wszystko chce dostać się do Meksyku. Szkoda tylko, że ta przeprawa nie została bardziej urozmaicona. Walka z nałogiem i kilka niezbyt śmiałych i nieprzekonująco zrealizowanych scen okaleczeń i mordów (substancja służąca za krew ma nieprzekonujący, przesadnie metaliczny odcień czerwieni i na domiar złego niektóre z tych momentów mają nazbyt efekciarką oprawę – krew prawie dosłownie chlapie po ekranie, a montaż przypomina tani film akcji) to trochę za mało by skraść całą moją uwagę. Na gruncie fabularnym „Czas polowania” aż prosił się o przynajmniej lekkie rozbudowanie. Nad warstwą techniczną też w mojej ocenie powinno się jeszcze trochę popracować (niski budżet nie jest dla mnie żadnym usprawiedliwieniem, bo znam niedrogie horrory i thrillery, którym niedostatki finansowe tak naprawdę bardziej pomogły, niż zaszkodziły), ale jako że atmosfera spowijająca ten film jako tako do mnie przemawiała, to ta materia tak naprawdę jakichś ogromnych niedogodności mi nie nastręczyła. W należytym przeżywaniu tej historii bardziej przeszkadzała mi... sama ta historia. Scenariusz „Czasu polowania” jest zbyt ubogi. Z drugiej jednak strony to mogłoby wystarczyć. Prostota w kinie grozy bowiem zwykle najlepiej się sprawdza (przynajmniej w moim odbiorze). Ale nie dynamizm. Więc może gdyby opowieść tę rozwijano wolniej, bardziej intensywnie, większą wagę przykładając do wzmagania emocji w widzach, to zaangażowałabym się w tę prostą fabułę nieporównanie silniej. Tak, pewnie tak. Niemniej nie mogę powiedzieć, że seans „Czasu polowania” upłynął mi pod znakiem nudy. Aż tak źle nie było. Było całkiem znośnie, ale nie mam wątpliwości, że bez większych trudności można było wycisnąć z tego więcej. Zrobić z tego jeszcze bardziej pasjonujący spektakl. Spektakl przemocy.

Krytycy zachwyceni, pozostali już nieszczególnie – tak w ogólności można podsumować reakcje dotychczasowych odbiorców „Czasu polowania”, pierwszego pełnometrażowego filmu Joego Dietscha i syna Mela Gibsona, Louie'ego. Survival thrillera z westernowym posmaczkiem (klimat), bazującego na dobrze znanym miłośnikom kina motywie polowania na ludzi. Filmu, w którym pustynia staje się areną bardzo nierównej walki na śmierć i życie. W którym człowiek stawia czoło nie tylko swoim bliźnim, ale również Naturze. I swoim słabościom, uzależnieniom od szkodliwych substancji/środków. Innymi słowy prosta opowieść o rzeczach znanych i lubianych przez fanów filmowych rąbanek. Czy w takim razie tę historię też mają szansę polubić? Czy ta propozycja trafi do wielbicieli umiarkowanie krwawych obrazów? Niekoniecznie, bo i bez wątpienia nie jest to szczyt możliwości tego typu kina. Ale pewności nie mam. Bo tak na dobrą sprawę nie najgorzej mi się to oglądało. Doświadczenie nie było przednie, jakichś ogromnych wrażeń nie zaznałam, ale tak na jeden raz może być. Ujdzie w tłoku.

Za seans bardzo dziękuję

1 komentarz: