czwartek, 15 sierpnia 2019

Victoria Helen Stone „Dziewczyna zwana Jane Doe”

Jane Doe to spokojna, nierzucająca się w oczy pracownica niskiego szczebla firmy ubezpieczeniowej z Minneapolis. Nieco naiwna, łatwo podporządkowująca się mężczyznom, cnotliwa kobieta, która ledwo wiąże koniec z końcem. Tak ją widzi Stephen Hepsworth, syn pastora, który jest menedżerem w tej samej firmie. Bo Jane chce, żeby właśnie tak ją widział. W rzeczywistości Jane jest bogatą socjopatką, na stałe mieszkającą w Kuala Lumpur, gdzie jest prawniczką dużego azjatyckiego koncernu. Do Minneapolis przybyła w jednym konkretnym celu: żeby zniszczyć Stephena Hepswortha. Odpłacić mu za to, co zrobił jej jedynej przyjaciółce i to w możliwie jak najbardziej dotkliwy sposób. Jane jest gotowa nawet odebrać mu życie. Właściwie to marzy o tym. Ale zaczyna od uwiedzenia go. Podczas gdy Stephen jest przekonany, że znalazł kolejną kobietę, nad którą swobodnie może znęcać się psychicznie, jego nowa dziewczyna bezlitośnie nim manipuluje. I czeka. Czeka na dogodny moment do przypuszczenia zdecydowanego ataku. Na swoją zemstę, która nie ma wątpliwości, że będzie bardzo słodka.

Victoria Helen Stone to pseudonim literacki amerykańskiej pisarki Victorii Dahl, która pod własnym nazwiskiem napisała blisko trzydzieści romansów, w tym trzy bestsellery USA Today i kilka pozycji nominowanych do RITA Award. W 2016 roku Dahl skręciła w mroczniejszą stronę beletrystyki jako Victoria Helen Stone. Dotychczas ukazały się cztery jej thrillery: „Evelyn, After”, „Half Past”, „False Step” i „Jane Doe”, która to w Polsce została wydana pod tytułem „Dziewczyna zwana Jane Doe”. Swoją światową premierę ten thriller psychologiczny miał w 2018 roku, na polskim rynku ukazał się natomiast w roku 2019 nakładem wydawnictwa Czwarta Strona. I jak na razie jest to jedyna powieść Victorii Helen Stone, którą wydano w Polsce. Na 2020 rok zaplanowano światową premierę kontynuacji „Jane Doe”, która ma ukazać się pod tytułem „Problem Child”.

„Dziewczyna zwana Jane Doe” prawdopodobnie byłaby zwyczajną, niczym niewyróżniającą się powieścią spod znaku revenge, gdyby nie tytułowa bohaterka i zarazem narratorka tego thrillera psychologicznego. Trzydziestoletnia kobieta posługująca się nazwiskiem Jane Doe, która jest... socjopatką. Ale, jak sama często podkreśla, nie taką filmową. Jane nie jest geniuszem zbrodni, tylko dobrze opłacaną prawniczką pozbawioną empatii. Poddającą się wszelkim zachciankom egoistką, która już w dzieciństwie nauczyła się owijać sobie mężczyzn wokół palca. Cyniczną, wyrachowaną istotą, która zawsze wie, czego chce i bez większych trudności swoje cele realizuje. Istna kobieta demon, femme fatale podniesiona do potęgi, która nigdy wcześniej nie miała potrzeby zabijania. Żadnemu człowiekowi życia jeszcze nie odebrała... jeszcze. Od paru miesięcy, od śmierci swojej jedynej przyjaciółki Meg, Jane marzy o zadaniu jak największych cierpień człowiekowi, który przyczynił się do jej straty. Nie wie jeszcze, jaką dokładnie karę mu wymierzy, ale najbardziej skłania się ku odebraniu mu życia. Mu czyli Stephenowi Hepsworthowi, menedżerowi w firmie ubezpieczeniowej, w której sama się zatrudniła jako osoba do wprowadzania danych, tylko po to, by mieć do niego większy dostęp. Praca ta pozwoliła jej zbliżyć się do swojego celu. Więcej nawet: zwrócić na siebie jego uwagę, rozpalić w nim pragnienie zdobycia jej. Plan Jane bowiem zakłada związanie się z nim na jakiś czas, wejście w rolę bezgranicznie oddanej mu, bezbronnej kobiety, którą będzie mógł do woli upokarzać. Właśnie taki typ kobiet preferuje Stephen. Szuka uległej dziewczyny, nad którą swobodnie będzie mógł znęcać się psychicznie. Kto w takim razie jest gorszy? Pozbawiona współczucia, niepotrafiąca kochać, dbająca głównie o swoje potrzeby socjopatka, czy czerpiący przyjemność z poniżania kobiet syn pastora, który przyczynił się do śmierci swojej poprzedniej dziewczyny, ale bynajmniej nie czuje się winny? Odpowiem tak: już dawno nie miałam przyjemności obcować z tak wspaniałą postacią literacką, jak Jane Doe. Owszem, całkiem niedawno przeczytałam podobną powieść, która swoją światową premierę miała mniej więcej rok później, „Złotą klatkę” Camilli Lackberg, ale tamtejsza mścicielka nie ma wiele wspólnego z tą tutaj. Jane Doe jest jedyna w swoim rodzaju – to niezwykła kompilacja wyrachowania, siły, chłodu, spokoju i pragmatyzmu. Kobieta nieznająca litości i być może miłości (dopuszcza do siebie możliwość, że czuła coś przynajmniej zbliżonego do tego uczucia względem swojej nieżyjącej już przyjaciółki, ale nie jest pewna, bo jest kimś na kształt laika w kwestii emocji), ale doskonale wiedząca, jak smakuje satysfakcja. A teraz największej satysfakcji może dostarczyć jej jedynie upadek Stephena Hepswortha. Akt zemsty za śmierć jej przyjaciółki. Jane nie robi tego dla niej, nie ma bowiem wątpliwości, że Meg by sobie tego nie życzyła. Nie, Jane jak zwykle działa z egoistycznych pobudek. Realizuje swój (nie powiedziałabym, że niecny, ale niech każdy sam sobie to oceni) plan wyłącznie dla siebie. I przednio się przy tym bawi. Może zabrzmieć to strasznie, ale prawdą jest, że ja też wybornie się bawiłam. Zabijcie mnie, ale śledzenie działań zmierzających do zniszczenia rasowego szowinisty, człowieka, który wyspecjalizował się w upokarzaniu i całkowitym podporządkowywaniu sobie bezgranicznie zakochanych w nim kobiet, przynosiło mi swoiste katharsis. Pewnie dlatego, że żyję w świecie, w którym za znęcanie się nad kobietami, przy pomyślnych wiatrach, dostaje się rok-dwa lata więzienia i jeszcze próbuje mi się wmówić, że to jest sprawiedliwość. Nie, to Jane Doe dąży do sprawiedliwości. Nie robi tego jednak po to, by uchronić inne kobiety przed losem, jaki spotkał jej przyjaciółkę. Robi to dla swojej satysfakcji. Bo ma taką potrzebę, a ona praktycznie zawsze robi to, na co akurat ma ochotę. Taka już jest i jakkolwiek dziwnie to zabrzmi, nie mogę powiedzieć, że źle się czułam w towarzystwie tej socjopatki. Paradoksalnie myślę, że gdyby takich kobiet było więcej, świat byłby przynajmniej trochę lepszy. Co nie znaczy, że we wszystkim się z nią zgadzałam.

Nie jestem socjopatką filmową, tylko zwykłą, więc nie urodziłam się z żadnymi nadprzyrodzonymi umiejętnościami w zakresie otwierania sejfów. Zamkami nie można manipulować tak jak ludźmi.”

(źródło: https://twitter.com/VictoriaDahl)
„Dziewczyna zwana Jane Doe” to powieść feministyczna. Chociaż nie, bardziej adekwatne będzie tutaj chyba stwierdzenie: skrajnie feministyczna. Z tego względu, że Victoria Helen Stone pozwala sobie na naprawdę bezlitosną analizę płci męskiej. No dobrze, nie generalizuje, nie wrzuca wszystkich mężczyzn do jednego worka z napisem „szowiniści”, bo przeciwwagą dla Stephena Hepswortha i innych mężczyzn, z którymi na ogół styka się Jane, jest Luke. Jej chłopak ze studenckich czasów, którego teraz, po latach, znowu spotyka. W „Dziewczynie zwanej Jane Doe” odzywają się echa literatury, w której jej autorka przez długie lata się realizowała. Wątek romantyczny też się tutaj przewija i nie muszę chyba dodawać (ale na wszelki wypadek dodam), że nie przyjęłam go z otwartymi ramionami. Niejaką osłodą było dla mnie tylko to, że damski pierwiastek pączkującego związku dwojga ludzi był... inny? Jane Doe często powtarza, że jest inna. Mówi nawet o sobie, że nie jest prawdziwa, a czasami nazywa się wręcz potworem. Nie chodzi o to, że jest zakompleksiona, nadmiernie samokrytyczna, bo tak naprawdę żyje w zgodzie ze sobą. Lubi siebie taką, jaką jest, ale... Otóż, Jane od dawna jest świadoma tego, że jest klasycznym (nie filmowym, jak podkreśla) przypadkiem socjopatki. Brak empatii jest dla niej zarazem błogosławieństwem i przekleństwem. Z jednej strony to znacznie ułatwia jej życie, a z drugiej zdaje się skrycie tęsknić za taką egzystencją, jaką toczą „prawdziwi ludzie”. Ale to tak na marginesie, w tych rzadkich chwilach, w których garściami nie czerpie ze swojego pozbawionego wznioślejszych emocji życia. Jej największym orężem jest seks, a bo już w dzieciństwie odkryła, że pozbawia on rozumu nawet najbardziej wpływowych, poważnych mężczyzn. A ona wprost uwielbia manipulować mężczyznami, bawić się nimi, wykorzystywać ich słabości. W stosunku do chrześcijanina, który bynajmniej po chrześcijańsku nie postępuje (powiedzmy, bo krytyka tej religii też tutaj wyraźnie wybrzmiewa), ma bardziej dalekosiężne plany. Nie chce, jak to zwykła czynić z mężczyznami, zaspokoić swoich seksualnych pragnień, trochę się nim pobawić i pójść dalej; przeżyć krótkotrwałej przygody łóżkowej, tylko albo dokumentnie zniszczyć mu życie, albo go tego życia pozbawić. Mówicie co chcecie, ale uważam, że ta postać powinna przejść do annałów literackiego thrillera psychologicznego. Dla mnie w każdym razie to jedna z najbardziej charakterystycznych bohaterek (tak bohaterek, nie antybohaterek), z jaką dotychczas w beletrystyce się spotkałam. Postać, z którą kontaktu wręcz łaknę. Pragnę, by została ze mną na dłużej, by Stone uczyniła ją bohaterką obszernej serii, a polscy wydawcy zadbali o to, by każdy tom na bieżąco (w niedużym odstępie od światowej premiery) trafiał na nasz rynek. Mniejsza z tym, że fabuła „Dziewczyny zwanej Jane Doe” nadzwyczajna nie jest, że Stone wykorzystała doskonale znaną fanom nie tylko thrillerów, ale również horrorów i dramatów, konwencję, że tak naprawdę to bardzo schematyczna i pozbawiona mocniejszych punktów historia. To znaczy nieobfitująca w szczególnie zaskakujące zwroty akcji, czy drastyczne sceny fizycznych tortur i/lub śmierci (do czego przyzwyczajeni są fani rape and revenge, z którym to nurtem powieść ta ma trochę wspólnego). To bardzo prosta opowieść o manipulacji i psychicznym znęceniu się nad człowiekiem. Stephenowi Hepsworthowi wydaje się, że to on w ten haniebny sposób dominuje w swoich nowym związku, że to on jest samcem alfa, ale my wiemy, że tak naprawdę to jego partnerka dzierży wszystkie asy. To ona bawi się nim, pozwalając mu przy tym sądzić, że jest odwrotnie. Prostota, również języka, w mojej ocenie nie wpływa jednak jakoś szczególnie mocno na jakość tej powieści. Oczywiście, przydałyby się dłuższe, bardziej szczegółowe opisy poszczególnych miejsc i wydarzeń (bo portretom czołowych postaci powierzchowności zarzucić nie mogę) oraz większe urozmaicenie tych drugich tj. mniej seksu, więcej silniejszych uderzeń, ale bez okrajania gierek psychologicznych roztoczonych na kartach omawianej książki. Ale i w takim wydaniu przygoda ta okazała się dla mnie nadzwyczaj pasjonująca. Nic więc dziwnego w tym, że za największy feler „Dziewczyny zwanej Jane Doe” - większy nawet od wątku romantycznego – uważam długość tej publikacji. Zdecydowanie za krótka – toż chciałoby się przynajmniej z tydzień czytać o kobiecie, której prawdziwego nazwiska nie pozwolono mi poznać, ale poza tym nie miała ona przede mną większych tajemnic. Naprawdę wielu bardziej doświadczonych autorów literackich dreszczowców może Victorii Helen Stone (tzn. Victorii Dahl) pozazdrości tak wspaniale skonstruowanej, niezwykle barwnej, elektryzującej postaci. Bohaterki, która wręcz niesie całą tę powieść. Oby więcej takich!

Polecam, polecam, polecam! Polecam wszystkim osobom, którzy poszukują w literaturze silnych kobiecych postaci, które można albo pochwalać, albo potępiać. To już zależy od czytelnika/czytelniczki. Tytułowa postać „Dziewczyny zwanej Jane Doe” autorstwa Victorii Helen Stone (właściwie Victorii Dahl) to postać, która wprowadza pewną świeżość do thrillera psychologicznego. Nie ogromną, bo może co najmniej delikatnie kojarzyć się z choćby Catherine Tramell z kultowego „Nagiego instynktu” Paula Verhoevena (i jego sequela w reżyserii Michaela Catona Jonesa), ale i tak myślę, że jest to na tyle wyróżniająca się postać, żeby zwrócić uwagę nawet poszukiwaczy oryginalności. Czegoś trochę innego od tego, z czym dotychczas się spotykali. Niekoniecznie nadzwyczaj mrocznego, na pewno nieprzepełnionego krwawą przemocą, ani nawet niecechującego się pamiętnymi zwrotami akcji. Ale na swój sposób bardzo emocjonującego. Podejrzewam, że w tej propozycji odnajdą się nie tylko fani thrillerów psychologicznych, ale również dramatów oraz utworów obyczajowych o podłożu feministycznym. Takich mocniejszych, ale nie mocnych w rozumieniu na przykład fana horroru. Niemniej tenże fan, w „Dziewczynie zwanej Jane Doe” też może się rozsmakować – zwłaszcza, jeśli gustuje w opowieściach osadzonych w konwencji rape and revenge. Albo inaczej: tylko revenge. Podsumowując: czytać, czytać, czytać!

Za książkę bardzo dziękuję wydawnictwu

1 komentarz: