Demonolodzy
Ed i Lorraine Warrenowie przejmują od młodych kobiet lalkę
Annabelle, na której skupia się mroczna siła. Zabierają ją do
swojego domu i umieszczają w szklanej gablocie w pokoju, w którym
przechowują różne, mniej i bardziej niebezpieczne, przedmioty z
przeprowadzonych przez siebie spraw. Wiele miesięcy później
Warrenowie na krótko wyjeżdżają, zostawiając swoją córkę Judy
pod opieką Mary Ellen, młodej kobiety, która ma doświadczenie w
opiece nad dziećmi. Niedługo po odebraniu Judy ze szkoły dołącza
do nich przyjaciółka Mary Ellen, Daniela Rios, która niedawno
straciła ojca w wypadku samochodowym. I którą bardzo interesuje
działalność Eda i Lorraine Warrenów. Gdy Mary Ellen i Judy
wychodzą, Daniela przeszukuje dom. Kiedy znajduje klucze do tak
zwanego Muzeum Okultyzmu, wbrew wcześniejszym ostrzeżeniom Judy
wchodzi do środka. A tam czeka już na nią Annabelle, najbardziej
niebezpieczny przedmiot w prywatnych zbiorach słynnych demonologów.
Jak na współczesny mainstream „Annabelle wraca do domu” ma zaskakująco mało jump scenek i efektów komputerowych. Niemniej taki piekielny ogar albo tak zwana Bestia z Gevaudan, albo po prostu wilkołak robi całą robotę. Więcej sztucznego wizualnie efekciarstwa nie było mi trzeba, żeby dojść do wniosku, że twórcy przedobrzyli. Jak zobaczyłam tę pikselową wilkołaczą paszczę, która w szybkiej migawce wypełniła niemalże cały ekran (to mainstream, a więc wszystko musi być ogromne...), to wybuchnęłam śmiechem. Ciekawe, czy komuś strzeli do głowy, żeby zrobić z tego czegoś antybohatera innego horroru. Stworzyć taki spin-off omawianej produkcji, czyli kolejną cegiełką budującą „The Conjuring Universe”. Nie napiszę „oby nie”, bo przecież od czasu do czasu mam ochotę na komedię, a w takiej chwili coś takiego mogłoby okazać się trafnym wyborem. Innym „wielce ciekawym” pomysłem na tę opowieść były zaloty sąsiada Warrenów do Mary Ellen. Chłopak jest nią zauroczony, zresztą z wzajemnością, i tak czasami się do siebie zalecają w sposób, który, jak wszystko na to wskazuje, miał być dowcipny. Wywoływać uśmiechy na twarzach widzów, ale czy tak będzie? No nie wiem. Według mnie te scenki ewidentnie noszą znamiona infantylizmu. Pomijając już to, że fani horrorów o zjawiskach nadprzyrodzonych, do których przede wszystkim kierowany jest ten obraz (ze wskazaniem na sympatyków „The Conjuring Universe”) raczej nie oczekują w zamierzeniu komicznego kiełkującego młodzieńczego romansu. Ale co ja tam wiem – twórcy tej „niekończącej się opowieści” pewnie są lepiej w tej kwestii zorientowani. Albo po prostu doszliśmy już do etapu, w którym „The Conjuring Universe” zamienia się w coś w rodzaju śmietnika – można wrzucać w to, co tylko się zechce, można stawiać na najbardziej bzdurne, niepotrzebne, groteskowe, banalne rozwiązania, bo publiczność i tak nie zawiedzie. Jedziemy na fali popularności filmów w mniejszym i większym stopniu związanych z kasową „Obecnością” Jamesa Wana, bez względu na to, czy mamy coś ciekawego do pokazania, czy nie. Fabuła w sumie taka najgorsza nie jest (a dobra wcale haha). Albo inaczej: ciekawi pomysł na rozegranie jej w domu filmowych Warrenów; na wykorzystanie tak zwanego Muzeum Okultyzmu, który ma swój odpowiednik w rzeczywistości i uczynienie jedną z głównych bohaterek filmu córki tej pary demonologów, dziewczynki, która w tajemnicy przed wszystkimi zmaga się z problemem UWAGA SPOILER nieobcym jej własnej matce (wygląda na to, że Judy odziedziczyła to po niej), ale pewnie znalazłaby też zrozumienie u choćby Cole'a Seara z „Szóstego zmysłu” M. Nighta Shyamalana KONIEC SPOILERA. Choć zarówno Judy, jak i towarzyszące jej młode kobiety, Mary Ellen i Daniela (o pozostałych postaciach już nie wspominając), jak na współczesny horror z głównego nurtu przystało, zostały wykreślony dosyć pobieżnie, bez wdawania się w szczegóły (chyba że za takowy uznać psychiczną mękę, przez jaką przechodzi Daniela), to sprawiały na mnie sympatyczne wrażenie. Więc summa summarum te wąskie portrety psychologiczne głównych bohaterek „Annabelle wraca do domu” w tym przypadku nie były dla mnie jakąś dużą przeszkodą. Niektóre ich posunięcia najmądrzejsze nie były – w slasherach pchanie się tam gdzie nie trzeba w moich oczach na ogół się sprawdza, ale tutaj jakoś delikatnie podkopywało wiarygodność postaci (tak wiem, stosuję podwójne standardy). Moim zdaniem najgorzej potraktowano tytułową antybohaterkę, która nie wiedzieć czemu WRACA do domu (może polscy tłumacze kierowali się kolejnością powstawania filmów spod znaku „The Conjuring Universe”, a nie chronologią, czasem akcji filmu/filmów). Annabelle najzwyczajniej w świecie jest za mało, co nie znaczy, że dużo się tu nie dzieje. Istota „przyspawana” do lalki wkracza do akcji, a w ślad za nią inne istoty, spośród których wyróżniłabym jedynie kobietę w białej sukni. Robi lekko upiorne wrażenie – niezły materiał na spin-off... No co? Przecież takowych i tak pewnie jeszcze mnóstwo powstanie, więc skoro i tak będą to ja chcę film z tą panią. A najlepszy efekt to moim zdaniem cień ulegający metamorfozie w kolorowych światłach. Całkiem niezłym pomysłem były też ręce wychodzące z pudełka i... To by było na tyle. Więcej pozytywów w tym obrazie nie znalazłam. Zdecydowana większość seansu upłynęła mi pod znakiem prawie obojętności – prawie, bo choć „nadprzyrodzone atrakcje” najczęściej zbywałam wzruszeniem ramion, to znajdowałam pociechę w sympatycznym towarzystwie – w pewnym sensie wśród Judy, Mary Ellen i Danieli. Co nie znaczy, że się o nie bałam, bo jakoś od początku nie miałam wątpliwości, że wszystko dobrze się skończy. Czy miałam rację? Tego nie zdradzę.
Po co, po co, po co? Dla pieniędzy, ot po co. Dobrze, złośliwości na bok. Niech będzie, że Gary Dauberman nakręcił „Annabelle wraca do domu” głównie z myślą o wzbogaceniu „The Conjuring Universe”, że chciał dać od siebie coś cennego fanom tej franczyzy... A potem się obudzisz haha. Przepraszam, po prostu mój mały mózg nie ogarnia kierunku, w jakim od jakiegoś czasu podążają twórcy filmów wchodzących w skład tej a la serii. „Zakonnica” Corina Hardy'ego, „Topielisko. Klątwa La Llorony” Michaela Chavesa, a teraz to: trzecia, a tak naprawdę druga, bo przedtem był prequel, odsłona „Annabelle”... Reżyserski debiut Gary'ego Daubermana wprawdzie w mojej ocenie wypada lepiej od tamtych dwóch, ale w porównaniu do wcześniejszych filmów o lalce Annabelle... hmm... myślę, że w starciu z „Annabelle: Narodzinami zła” przegrywa, ale blisko mu do poziomu „Annabelle” Johna R. Leonettiego. Ale to jeszcze niedokładnie ten poziom. Dokonanie Gary'ego Daubermana jest zdecydowanie bardziej rozdmuchane od pierwszej „Annabelle” - jak dla mnie za dużo elementów tutaj powpychano (przeklętych przedmiotów, nadprzyrodzonych istot, zjawisk paranormalnych), a na domiar złego tylko nieliczne z nich na moim przykładzie odniosły jakiś skutek. Nie że straszyły, ale wpadały w oko, a nawet budziły niewielkie (maciupkie) napięcie. I to tyle. Kolejny rozdział „The Conjuring Universe”, który nie pozwala mi entuzjastycznie nastawiać się na dalszy rozwój tej franczyzy, z niecierpliwością oczekiwać kolejnych horrorów podpinających się pod ten szyld.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz