Georges
kupuje kowbojską kurtkę ze skóry daniela i zatrzymuje się w
hotelu we francuskiej wiosce alpejskiej. Mężczyzna znajduje się
pod wielkim urokiem swojego drogiego nabytku i jest przekonany, że w
oczach innych prezentuje się w nim bardzo stylowo. Georges lubi
toczyć rozmowy ze swoją kurtką i przesiadywać w tutejszym barze.
Obsługuje go młoda kobieta imieniem Denise, przed którą Georges
udaje reżysera. Kobieta marzy o zostaniu montażystką filmową,
nowo poznany mężczyzna proponuje jej więc współpracę nad
projektem, którym aktualnie się zajmuje. Nad filmem, który staje
się jednocześnie początkową fazą realizacji jego największego
marzenia, mającego związek z jego ukochaną kurtką.
Scenariusz
i reżyseria to nie jedyne działki, które Quentin Dupieux wziął
na siebie w pracy nad „Deerskin”. Zdjęcia i montaż to również
jego robota. Dość oszczędną – niezbyt zróżnicowaną i
nieczęsto dochodzącą do głosu - ścieżką dźwiękową zajął
się Janko Nilovic. I muszę przyznać, że ten minimalistyczny wkład
wspaniale skomponował się z naturalistycznymi obrazami poczynionymi
przez Dupieux. Przygaszonymi, bladymi zdjęciami prowincjonalnej
scenerii Francji. Górski krajobraz, zapadła wioska, w której nie
ma żadnych perspektyw dla co ambitniejszych młodych ludzi, ale za
to można liczyć na ciszę, spokój i oczywiście bliskość natury.
W „Deerskin” iście ponurej, ale i posiadającej niezaprzeczalne
piękno. Daniele, zaśnieżone szczyty, płaskie pola i ciężkie,
brudnoszare chmurzyska kłębiące się nad tym zacisznym zakątkiem
Ziemi. I nic w tym dziwnego, bo akcja filmu rozgrywa się na
przełomie jesieni i zimy. Ale moim zdaniem nie tylko dlatego jest
tak posępnie. Ten klimat można też traktować jako odbicie
psychicznej kondycji Georgesa. Doszukiwać się w nim symboliki jego
samotności, zagubienia w świecie, w którym jedynym promykiem
nadziei zdaje się być skórzana kurtka i beznadziejnym, a nawet
szaleńczym poszukiwaniem swojego nowego „ja”. Nic to, że
fałszywego. Ważne, żeby służył spełnieniu marzenia, które
jest tak dalece absurdalne, że naprawdę trudno się nie roześmiać.
Ale raczej nie będzie to beztroski, wesoły śmiech, tylko coś
bliższego histerycznemu chichotowi. Bo to groźne marzenie. Tak dla
otoczenia Georgesa, jak dla niego samego. Czy na pewno? Czy
realizacja najambitniejszego planu, z jakim dotychczas spotkałam się
w kinematografii, naprawdę może bardziej zaszkodzić, niż pomóc
temu udręczonemu mężczyźnie? A może Georges w ten sposób
wreszcie pozbędzie się psychicznych kajdan i zacznie czerpać
maksimum przyjemności z życia? Wreszcie odetchnie pełną piersią.
Choćby nawet w swoim szaleństwie. Bo jeśli dzięki niemu jest
szczęśliwy, to po co z nim walczyć? Może, lepiej dla niego, już
zawsze trwać w tej obsesji na punkcie kowbojskiej kurtki i
realizacji dalekosiężnego marzenia. Marzenia z gatunku
„niemożliwych do spełniania”, ale to też może dobrze dla
niego, bo już samo działanie w tym kierunku daje mu pewne
spełnienie. Osiągnięcie celu niekoniecznie okazałoby się dla
niego równie zbawienne, co samo dążenie do niego. Podkreślam
jednak, że to tylko moja interpretacja perspektywy Georgesa. Można
odczytać to inaczej, Quentin Dupieux, nawet zdaje się zachęcać do
odczytywania tego w dowolny sposób. Naturalnie w granicach
wykreślonej przez niego koncepcji. Potrzeby Georgesa wchodzą jednak
w poważny konflikt z bezpieczeństwem ludzi w jego otoczeniu. Dla
czołowej postaci „Deerskin” kurtka i marzenia, które
przynajmniej w jego mniemaniu z nią dzieli może być swoistym
wybawieniem od depresyjnej egzystencji, ale już na pewno nie dla
jego otoczenia. Obiektywnie rzecz biorąc zajęcie, któremu z
zapałem oddaje się Georges zasługuje na najwyższe potępienie.
Absolutnie nie czyni z niego sympatycznego człowieka, na którego
łatwo spojrzeć litościwym okiem. Można dokonać tej niełatwej
sztuki. Nie mówię, że nie, ale... Tak, kolejne „ale”. Dla mnie
najbardziej zdumiewające w Georgesie (poza jego niespotykanymi
obsesjami, rzecz jasna) jest to, że choć został wykreślony w
zaledwie kilku zdaniach, to zauważyłam, że w tych ramkach wiele
można pomieścić. Dupieux wiele na jego temat nie zdradza. Sam nie
zagłębia się zanadto w jego osobowość, ale zachęca do tego
widza, poprzez nie zawsze jednoznaczne sugestie. Odbiorca może więc
zbudować sobie w głowie nieomal dowolny wizerunek Georgesa. Prawie,
bo należy dopasować go do szkieletu wzniesionego przez scenarzystę.
Albo dwóch szkieletów. Bo wcale nie musimy mieć tutaj do czynienia
z przypadkiem chorobowym. W każdym razie nie z takim, jak wydaje się
na pierwszy rzut oka. Bo załóżmy, że jego nowa kurtka naprawdę
posiada zdolność mowy. Tak, tak, wiem jak to brzmi, ale ten kto zna
choćby „Morderczą oponę” tego samego twórcy, to nie powinien
się zbytnio dziwić, że w takie odmęty absurdu sobie zawędrowałam.
Nie sama, przewodnikiem jest przecież Quentin Dupieux. Człowiek,
dla którego nie ma rzeczy niemożliwych, a więc kurtka może równie
dobrze mówić, co opona samochodowa z własnej inicjatywy zabijać.
Szkoda tylko, że ten arcypomysłowy artysta w pełni nie wykorzystał
możliwości, które niosła mu ta koncepcja. Albo inaczej: to moje
oczekiwania nie do końca spełnił, bo gdy już pojawił się
zwiastun dalszej życiowej działalności Georgesa, gdy już nabrałam
pewności jakiego rodzaju więź będzie odtąd łączyć głównych
(anty)bohaterów (czyli Georgesa i jego skórzaną kurtkę), to
oczekiwałam troszkę większego nacisku na ten przecież istotny
wątek. Efekty specjalne z rzadka się uwidaczniają, a jak już, to
są to zaledwie szybkie migawki UWAGA SPOILER – trochę jak
w tanim slasherze, którego twórcy musieli oszczędzać na scenach
okaleczeń i mordów - KONIEC SPOILERA ale to akurat niezbyt
mi przeszkadzało. Bardziej irytował mnie pośpiech, jaki narzucono
tej warstwie scenariusza. I w związku z tym niewystarczająca
intensywność przekazu (niestety nie jest to styl
chociażby „Koko-di Koko-da” Jahannesa Nyholma, czy „Domu, który zbudował Jack” Larsa von Triera). Podobnie z relacją
Georgesa i Denise – nie mogłam oprzeć się nieprzyjemnemu
wrażeniu, że sklecono ją naprędce. Pomysł był, pobudzający
ciekawość kierunek też został wytyczony (niezły finał!), ale
podawano to w dość nieskoordynowany, zbyt poszarpany oraz
szczątkowy sposób. A chciałoby się na dłużej tutaj zatrzymać,
podumać i po prostu nacieszyć się towarzystwem tej egzotycznej
parki. Filmowców. Co powinno ucieszyć przede wszystkim fanów found
footage. Ostrzegam jednak: to nie jest tradycyjny przedstawiciel
tej popularnej gałęzi kinematografii. I jeszcze jedno: Quentin
Dupieux nie zamierzał też robić tradycyjnego filmu w filmie. Ale
czy po twórcy „Morderczej opony” w ogóle można się spodziewać
standardowego podejścia do procesu tworzenia? Już prędzej takiego
wariactwa, jakiego nigdy wcześniej Wasze oczy nie widziały. I choć
nie wszystko mnie w „Deerskin” usatysfakcjonowało, to tak: mój
apetyt na świeżość pociągniętą do wybornego absurdu, bądź co
bądź, w tym przypadku został zaspokojony. I mała uwaga: pomiędzy
napisami jest jeszcze jedna scenka.