Mia
i Dalvero zaplanowali swój ślub na terenie owianego złą sławą
niefunkcjonującego już obozu letniego. Celem poczynienia
niezbędnych przygotowań przybywają na miejsce kilka dni wcześniej,
wraz ze swoimi drużbami. W nocy sytuacja jednak mocno się
komplikuje. Niczego nieświadomi przybysze zostają rozproszeni na
terenie dawnego obozu, między innymi przez kogoś, kto wysyła do
nich wiadomości tekstowe, podszywając się pod jednego z nich.
Jedna z druhen Mii, Eileen, szybko nabiera pewności, że grozi im
śmiertelne niebezpieczeństwo, ale reszta potrzebuje więcej czasu
na przyjęcie tej prawdy.
Amerykański
niskobudżetowy horror komediowy „Camp Wedding” jest
pełnometrażowym fabularnym debiutem reżyserskim Grega Emetaza.
Scenariusz napisał wespół z jeszcze mniej doświadczoną od niego
w branży filmowej, Carą Consilvio, która wymyśliła tę historię,
a pierwszy pokaz produkcji odbył się w marcu 2019 roku na Nevermore
Film Festival, gdzie wyróżniono ją nagrodą publiczności w
kategorii „najlepszy film fabularny”. „Camp Wedding” miał
być dowcipnym spojrzeniem na nurt slash, ale i swoistym
hołdem dla XX-wiecznych horrorowych rąbanek. Zwłaszcza camp
slasherów, ze wskazaniem na najpopularniejszego reprezentanta
tego rodzaju filmów grozy, czyli „Piątek trzynastego” Seana S.
Cunninghama.
Pastisz
camp slasherów, który moim zdaniem nie może konkurować z
choćby „The Final Girls” Todda Straussa-Schulsona, czy „I ty możesz być mordercą” Bretta Simmonsa, innymi nowszymi
produkcjami, które w dowcipny sposób składały należny hołd
obozowym slasherom z poprzedniego wieku. W „Camp Wedding”
widać co prawda świadomość reguł, jakimi rządziły się
klasyczne slashery, ale boleśnie brakuje tutaj konsekwencji w
ich prowadzeniu. Greg Emetaz i Cara Consilvio wyraźnie dążyli
przede wszystkim do nadania scenariuszowi innego wymiaru – ukłony
w stronę nurtu slash wraz z rozwojem akcji coraz bardziej
pogrążają się w cieniu. Ustępują pola motywom, których
bynajmniej nie kojarzy się z umiarkowanie krwawymi rąbankami
głównie z lat 80-tych XX wieku. Pochwalić muszę sposób, w jaki
wykorzystano zauważalnie niewielki budżet „Camp Wedding”.
Scenariusz pozostawia wprawdzie wiele do życzenia, ale oprawa
wizualna i aktorstwo przywołują magicznego ducha ze złotego okresu
slasherów. Przybrudzone, przyblakłe zdjęcia; ciężkawy,
niby ziarnisty (absolutnie nie metaliczny, jak to często z nim bywa
we współczesnych horrorach) mrok; pastelowe, niejaskrawe odcienie
tak zwanych żywszych barw; retro czołówka i plansza końcowa
(litery niby żywcem wyjęte ze starszego kina). Tymczasem aktorstwo
jest... tak złe, że aż dobre. Niskobudżetowe slashery z
dawnych lat, delikatnie mówiąc, nie odznaczały się oscarowymi
występami aktorskimi. Najczęściej do tych filmów brano mało
znanych, nierzadko początkujących aktorów (i aktorki), u których
wszystko było albo „za mocno”, albo „za lekko”. Egzaltacja i
drewno nierzadko spotykały się w takich obrazach – przesadna
mimika i takowe rozemocjonowane przemowy oraz nienaturalne, nieomal
posągowe podejście do ról. I to, i to można z łatwością
znaleźć w XX-wiecznych slasherach. Uradowało mnie więc to,
że obsada „Camp Wedding” uderzała w te maniery. Może i nie z
wyboru, może aktorzy inaczej po prostu nie potrafili, ale nawet
jeśli, to nie zmienia faktu, że efekt nasuwa silne skojarzenia z
ubiegłowiecznymi horrorowymi rąbankami zrealizowanymi za niewielkie
pieniądze. Najbardziej charakterystyczną postacią jest Eileen (w
tej roli Wendy Jung). Egzaltowana do granic możliwości, ciągle
nakręcona, dosyć dziwaczna osobowość, która jest persona non
grata. Tylko Mia (Kelley Gates) ją zna i ze wszystkich osób
przebywających właśnie na od lat nieczynnym terenie obozowym,
najmniej życzy sobie jej obecności tutaj. Przyszła panna młoda
wydaje się najlepszą kandydatką na final girl, ale głównie
dlatego, że postawiono ją na pierwszym planie. Bo już jej rys
psychologiczny nie jest wykrojony w oparciu o klasyczny model tej
kultowej protagonistki. To nie ona jako pierwsza wietrzy
niebezpieczeństwo, tylko nielubiana przez nią Eileen. Co prawda
jest niechętnie nastawiona do wszelkich rozrywek, ale raczej nie
dlatego, że jest z natury spokojna, że drobne szaleństwa w ogóle
nie są jej domeną. Mia wygląda na taką, co lubi od czasu do czasu
się rozerwać, ale teraz co innego się dla niej liczy. Chce mieć
niezapomniany ślub w nietypowym miejscu, bo na terenie dawnego obozu
letniego, na temat którego wciąż krążą niepokojące opowieści.
Pozwala sobie wprawdzie na chwile relaksu (bez używek, co bodaj jako
jedyne wpasowuje się u niej w definicję klasycznej final girl),
ale dopiero po pracy. Głównie innych, bo Mia zajmuje się przede
wszystkim wydawaniem dyspozycji. Oni pracują, ona rządzi.
Oczywiście, trochę pomaga swoim towarzyszom, ale przecież musi też
zadbać o siebie. I ktoś musi przecież rządzić, prawda?
Potencjalna final girl liderką? Tak też można. Teraz tak,
bo w filmowym horrorze zdążono już wypracować nowy,
zmodernizowany model final girl – protagonistkę bardziej
pasującą do naszych czasów. Niezależną, twardą i rozstawiającą
po kątach nawet silnych mężczyzn. Taka jest Mia. Ale jest też
rozkapryszona, narcystyczna, kłótliwa i... no powiedzmy, że
niezbyt inteligentna. Więc pewnie dobrze czuje się w tym
towarzystwie, bo wyłonienie z tego grona bardziej lotnej osoby jest
praktycznie niemożliwe. Chyba że za takową uznamy niezwykle
domyślną, ale najwyraźniej pozbawioną piątej klepki Eileen albo
najbardziej zrównoważoną, najpoważniejszą jednostkę w tym
towarzystwie, długoletnią przyjaciółkę Dalvero. Przyszłego pana
młodego. Jeśli oczywiście i jemu, i jego ukochanej Mii uda się
przeżyć najbliższą noc.
Wszystko
zaczyna się od SMS-ów. W scenariuszu „Camp Wedding” w ogóle aż
roi się od wiadomości tekstowych odbieranych i wysyłanych przez
osoby przebywające na terenie dawnego obozu letniego. Mnóstwo
dialogów przebiega w ten sposób, co po jakimś czasie może stać
się mocno męczące. Dla mnie było. I jakoś sytuacji nie ratował
trzeźwy społeczny komentarz, który głośno wybrzmiewał z tego
zabiegu. Greg Emetaz i Cara Consilvio poddają krytyce uzależnienie
od smartfonów i mediów społecznościowych. Mówią o zagrożeniach,
które jednakowoż pokazują w krzywym zwierciadle i wyraźnie dają
do zrozumienia, że UWAGA SPOILER osoby „przyspawane” do
swoich telefonów przypominają zombiaki KONIEC SPOILERA. Nic
w tym odkrywczego – kino wielokrotnie już wałkowało te tematy.
Ku przestrodze, ale kto by tam słuchał artystów? Zagrożenia? Phi,
kto by się tam nimi przejmował? Na pewno nie Mia i jej znajomi.
Ważniejsze są możliwości, jakie oferuje ta nowoczesna
technologia. Każdy może być, kim tylko zechce. Tworzyć fałszywe
obrazy samego siebie, ale i na bieżąco podawać każdemu, kogo to
interesuje szczegóły ze swojego prywatnego życia. Mia chwiali się
wszem i wobec swoim ślubem – każdy etap przygotowań do tego
wielkiego wydarzenia, każdy detal musi znaleźć się w Sieci. Bo
internauci przecież nie obędą się bez tej wiedzy... Mia to ten
typ użytkowniczki portali społecznościowych, która czerpie
satysfakcję z fałszywego przekonania, że w oczach innych
internautów jest gwiazdą. Osobą, której zazdroszczą. W ten oto
sposób Mia łechta swoje rozbuchane ego i jednocześnie w swoim
mniemaniu dzieli się własnym szczęściem z innymi. Bo przecież
wszystkich musi cieszyć, że znalazła miłość swojego życia –
taka wiadomość powinna pokolorować ich szare światki, prawda?
Druga sprawa: ślepa wiara wielu współczesnych ludzi w tożsamość
nadawców wiadomości tekstowych. Tę kwestię twórcy „Camp
Wedding” też poruszają, przy czym kierunek jaki nadają owej
przestrodze jest tak cudaczny, że obawiam się, iż niewielu widzów
potraktuje to poważnie. Owo przesłanie, choć ważne, z czasem
zostaje drastycznie osłabione. Raczej zamierzenie, bo w końcu „Camp
Wedding” przede wszystkim miał pełnić funkcję stricte
rozrywkową – elementy, nazwijmy je, edukacyjne miały raczej
zajmować dalszy plan. Ot, dodatki do głupiutkiej historyjki o
głupiutkich ludziach. Filmu, którego moim zdaniem fundamentalnym
problemem jest sposób prowadzenia fabuły. Nie ma tutaj klarownego
wstępu i konsekwentnego rozwinięcia, a dalsza partia... Jest
oryginalna, jeśli weźmie się pod uwagę wcześniej wykreślony
kontekst (tj. pastisz camp slasherów), a przy tym wyrosła z
tradycji horroru. To znaczy wieloletni fan gatunku odnajdzie tutaj
też motywy niezwiązane z obozowymi rąbankami, ale wielokrotnie
wykorzystywane już przez innych twórców horrorów. Od dawien dawna
funkcjonujące w tym gatunku, tyle że nie w konwencji, w której
„Camp Wedding” przez większość czasu się obraca. Chociaż też
niezupełnie, bo co pewnie niektórzy pochwalą, Greg Emetaz i Cara
Consilvio postanowili podejść do tego od nieco innej strony. Jest
owiany złą sławą obóz (historia obozowicza, który przed laty
miał tu utonąć jest dobitnym nawiązaniem do Jasona Voorheesa) i
jest grupa ludzi, która stopniowo się kurczy w wyniku działalności
jakiegoś tajemniczego agresora. Nie zamaskowanego lub okaleczonego,
lub zdeformowanego mordercy, tylko... nieujawniającego się nadawcy
SMS-ów. Ludzie giną, a jego/jej nie widać. Trup tu, trup tam, a
siewcy śmierci jak nie było, tak nie ma. Ran też, ale parę
kropelek krwi, jeśli tylko będziecie czujni, dojrzycie. Chyba
brakło pieniędzy na makabryczne efekty specjalne. Na profesjonalny
make up zresztą też, ale to akurat moim zdaniem przemawia na
korzyść tego obrazu. Dodaje mu realizmu, którego już w zachowaniu
bohaterów i bohaterek trudno się dopatrzeć. Miało być zabawnie,
a przecież nic tak nie bawi jak skrajnie nielogiczne posunięcia
poszczególnych postaci... Nie ma najmniejszego sensu szukać w tym
logiki, bo i miało jej nie być. Widać jednak, że miało być
zabawnie, a oprócz bezglutenowego noża, swoją drogą odnotowanego
w niejednej recenzji „Camp Wedding” (wcale bym się nie zdziwiła,
gdyby to narzędzie z czasem zyskało status kultowego), absolutnie
nic nie trafiło w moje poczucie humoru. Za bardzo to wszystko
wymuszone. Banalne teksty i przejaskrawione zachowanie przynajmniej
pozornych bohaterów i bohaterek. Bo nie można wykluczyć, że
czarnym charakterem jest ktoś z nich, że morderca nie pochodzi z
zewnątrz, tylko z wnętrza tej naturalnie coraz to mniej wesołej
paczki złożonej ze zróżnicowanych charakterem kobiet i mężczyzn,
których jednak łączy pociąg do smartfonów i portali
społecznościowych oraz awersja do myślenia. Bo to takie męczące...
Problem nie w tym, że osoby, które na swoje nieszczęście znalazły
się na tym przeklętym niegdysiejszym obozie (zaniedbane drewniane
domki i niewielki staw – wielbicieli slasherów lokalizacja
ma dużą szansę usatysfakcjonować - mnie w każdym razie
przekonała równie mocno, jak retro klimacik) zachowują się
irracjonalnie, tylko w tym, że zostało to tak, dla mnie,
niestrawnie, nieefektywnie powyolbrzymiane. I w tak szaleńczy,
nieskoordynowany sposób dawkowane, wespół z pozostałymi, w
zdecydowanej większości niewzbudzającymi większego
zainteresowania, składowymi tej moim zdaniem przekombinowanej
historyjki. Ale misiek rządzi! I oczywiście bezglutenowy nóż.
W
sumie jestem w kropce. Bo niby miłośnicy XX-wiecznych slasherów
wydają się być naturalną grupą docelową „Camp Wedding”,
niskobudżetowego obrazu Grega Emetaza. Zwłaszcza ci, którzy nie
mają nic przeciwko pastiszom ich ukochanego podgatunku horroru. Tak,
tylko że mam poważne wątpliwości, czy to to ich ujmie. Przede
wszystkim do nich jest ten twór kierowany, ale to jeszcze nie
oznacza, że spojrzą na niego przychylnym okiem. Niektórzy tak, ale
większość... Poprzestańmy na tym, że mam co do tego poważne
wątpliwości i że mnie osobiście ta propozycja nie przekonała.
Bardziej męczyła, niż absorbowała.
Lubię takie historie z przymrużeniem oka i trochę na wariata. Podobało mi się. Mojemu mężowi za to już mniej.
OdpowiedzUsuń