Alex
zostaje zamordowany, kiedy wraca do domu od swojej dziewczyny Lucy.
Budzi się w mieszkaniu należącym do mężczyzny imieniem Henry,
ale wygląda zupełnie inaczej. Gospodarz jest cierpiącym na zespół
stresu pourazowego byłym wojskowym lekarzem, któremu udało się
wskrzesić Alexa. Henry nadaje mu imię Adam i zapewnia warunki
konieczne do odzyskania pełnej sprawności. Stara się nauczyć go
wszystkiego, co niezbędne do życia, a Adam okazuje się bardzo
pilnym uczniem. Ze swojej poprzedniej egzystencji pamięta niewiele,
a te przebłyski, które od czasu do czasu pojawiają się w jego
umyśle niewiele mu mówią. Henry nie jest jedyną osobą
odpowiedzialną za powołanie go do życia. Ma wspólnika, Johna
Polidoriego, który pragnie jak najszybciej się z nim zobaczyć.
Henry stara się przekonać go, że jest jeszcze za wcześnie na
przejście do kolejnego etapu ich niezwykłego projektu, ale Polidori
upiera się przy swoich racjach.
Larry
Fessenden, twórca między innymi takich obrazów, jak „Wendigo”
(2001), „Ostatnia zima” (2006) i „Pod powierzchnią” (2013),
tym razem wziął na warsztat legendarną powieść Mary Shelley z
1818 roku pt. „Frankenstein; or The Modern Prometheus” (pol.
„Frankenstein, czyli współczesny Prometeusz”) i jej filmową
wersję z 1931 roku w reżyserii Jamesa Whale'a i z Borisem Karloffem
w roli Potwora. Wydany w 2019 roku amerykański horror „Depraved”
w reżyserii i na podstawie scenariusza Larry'ego Fessendena jest
transpozycją tej ponadczasowej opowieści. Przeróbką, wariacją,
reinterpretacją. Niebędącą jednak ani oficjalną adaptacją
najbardziej znanej książki Mary Shelley, ani remakiem
„Frankensteina” Jamesa Whale'a.
Larry
Fessenden zachwycił mnie tylko raz: swoim niskobudżetowym,
porywająco klimatycznym horrorem zatytułowanym „Wendigo”.
Chciałabym móc napisać, że jego „Depraved” dosięgnął tej
poprzeczki, ale niestety to bardzo dobrze przyjęte przez
amerykańskich krytyków zmodernizowane, swobodne podejście do
„Frankensteina” było dla mnie sporym wyzwaniem. Dociągnąć do
końca tego blisko stu minutowego seansu, nie było łatwo.
Nadzwyczaj wyboista okazała się to droga i z mojego punktu widzenia
niewiele wnosząca do mitu Potwora Frankensteina. „Depraved”
zauważalnie dużego budżetu nie miał. Dla mnie dobrze, bo jak
pomyślę, co by z tego wyszło, gdyby Larry Fessenden mógł sobie
pozwolić na więcej efektów komputerowych, to bardziej doceniam to,
bądź co bądź, męczące dziełko. Gdyby nie klimat „Depraved”...
Tak, to właśnie jemu zawdzięczam dotrwanie do napisów końcowych.
Choć „wdzięczność” to chyba nieadekwatne słowo. Bo jakoś
nie mam wrażenia, że dobrze zrobiłam dając szansę tej,
przynajmniej na razie, mało znanej produkcji. Początek „Depraved”
tchnął we mnie niemały entuzjazm, bo oto przed moimi oczami
rozpostarto z lekka przybrudzone, zadowalająco mroczne zdjęcia,
które niosły pewien posmaczek retro. Nieszczególnie wyrazisty, ale
niewątpliwe odczuwalny. I to nie uległo zmianie – warstwa
wizualna nieprzerwanie „pachniała mi” kinem grozy z lat 80-tych
XX wieku, naturalnie zmiksowanym z nowoczesnością. Nieplastikową.
Zmieniło się jednak moje nastawienie do fabuły. Wcześniej miałam
powody, by przypuszczać, że Larry Fessenden podejdzie do tej znanej
historii od całkowicie innej, może nawet dosadniejszej strony. Niby
towarzyszymy innymi postaciom, niby to zmieniona wizja stworzenia
człowieka przez młodego (pseudo)naukowca, ale jeśli zabrać
wszystkie te mało znaczące osobiste wtrącania scenarzysty i
zarazem reżysera „Depraved”, to pozostaje... nieudolna kalka
doskonale znanej długoletnim fanom horroru opowieści o Wiktorze
Frankensteinie i jego przechodzącym przez mękę egzystencjalną
Monstrum. Frankensteinem u Larry'ego Fessendena jest Henry (tak na
marginesie: na wypadek, gdyby ktoś tego nie skojarzył, powiedziano
o tym wprost w dalszej partii filmu). Weteran wojny na Bliskim
Wschodzie, gdzie pełnił rolę wojskowego lekarza i przez którą
nabawił się zespołu stresu pourazowego. Reżyser i scenarzysta
„Depraved” chciał tym zwrócić uwagę widzów na problemy z
ponownym przystosowaniem się do życia w społeczeństwa niektórych
żołnierzy mających za sobą udział w takiej czy innej wojnie.
Fessenden bynajmniej nie poprzestał na tym jednym ważnym komentarzu
odnośnie świata, w którym żyjemy. Wzbogacił scenariusz także
swoim negatywnym spojrzeniem na gatunek ludzki. Według niego
jesteśmy zdeprawowanym, narcystycznym gatunkiem uparcie dążącym
do zguby. W wypowiedziach prasowych poparł swoją filozofię na
temat współczesnego człowieka takimi przykładami, jak nasz
niszczący wpływ na przyrodę i... prezydent Stanów Zjednoczonych Donald Trump, jako, według niego, przykład
obsesji na punkcie samego siebie. Ale też wysokich aspiracji, owocujących budowaniem dobrego społeczeństwa. W „Depraved” krzewicielem tej - według mnie w większości trafnej,
ale niewątpliwie nie wszyscy się z tym zgodzą – filozofii jest
John Polidori (nawiązanie do Johna Williama Polidoriego autora
między innymi legendarnego opowiadania „Wampir”). Wspólnik
Henry'ego. Człowiek, który zapewnił „uczniowi Frankensteina”
niezbędne środki do stworzenia Adama. Dostarczył mu części
ludzkich ciał, z których Henry poskładał swojego „syna”.
Dając mu mózg Alexa, młodego mężczyzny, który był w związku z
Lucy, od jakiegoś czasu bezskutecznie próbującą przekonać go, że
są już gotowi na dziecko. Polidori zapewnił też Henry'emu zapas
tabletek swojej własnej produkcji. Środka, bez którego zapewne nie
udałoby się powołać do życia Adama. I w tym miejscu mamy kolejną
aluzję do naszej rzeczywistości. Fessenden za pośrednictwem
Polidoriego krytykuje materialistyczną postawę człowieka. Po
trupach do celu. Nieważne jak, byle zarobić. Odnieść
oszałamiający sukces choćby na krzywdzie innych. Liczę się ja,
nie oni. W sumie to ciekawe, że Larry Fessenden propagatorem swoich
przemyśleń na temat ludzkości, uczynił postać, którą
przedstawił w najgorszym świetle. Ze wszystkich osobowości
widocznych w „Depraved”, to właśnie John Polidori jest
najbardziej zepsuty. Tym bardziej niebezpieczny, że zdający się
znać słabości człowieka i na domiar złego potrafiący
wykorzystać tę wiedzę do własnych celów. Manipulant i hedonista
świadomy niedoskonałości, wręcz demoralizacji gatunku ludzkiego.
Siebie bynajmniej nie traktuje jako wyjątek potwierdzający regułę.
Już prędzej jako kogoś, kto akceptuje swoją duchową zgniliznę.
Można nawet powiedzieć, że czuje się z nią nader komfortowo.
Larry
Fessenden jest wielkim miłośnikiem między innymi horrorów science
fiction opartych na motywie niebezpiecznych eksperymentów
przeprowadzanych przez jakieś genialne, acz często także szalone
jednostki. Klasycznych burzycieli; osoby, które co prawda nie zawsze
z premedytacją, ale niezmiennie doprowadzające do rzeczy tyleż
niezwykłych, co potwornych. Swoimi nowatorskimi projektami. Wśród
swoich ulubionych filmów Fessenden wymienia „Muchę” Davida
Cronenberga, jeden z najbardziej docenianych filmów grozy o naukowcu
dokonującym niemożliwego. Wpływu tego ponadczasowego body
horroru na „Depraved” nie zauważyłam. W swojej wariacji na
temat „Frankensteina” Fessenden unikał tak daleko idącej
dosłowności, jaką szczyci się „Mucha” Cronenberga, choć
oczywiście rzadkie ujęcia gore się tutaj pojawiają. Nawet
realistycznie się prezentujące, ale asortyment jest raczej
niewyszukany. Odcięte kończyny (bez długich zbliżeń), brzydkie
blizny na ciele Adama i troszkę niecechujących się nawet
szczątkową kreatywnością mordów tylko z lekka podlanych
substancją udanie imitującą krew. Mamy zadźganie, mamy
dziurawienie kulami z pistoletu i strzałą wypuszczoną z kuszy.
Mamy też skręcenie karku, ale i trochę szybkich migawek z
chirurgicznych zabiegów Henry'ego. Które zaowocowały powstaniem
nowego człowieka. Człowieka, który składa się z części innych
osób. W tym mózgu Alexa, który zachował tylko szczątkowe
wspomnienia z poprzedniego życia. Ale jest szansa, że one powrócą,
bo Henry robi wszystko co w jego mocy, by mózg Alexa odzyskał dawną
sprawność. Niekoniecznie zależy mu na jego wspomnieniach, ale...
Cóż, nie można tak zupełnie wykluczyć tego, że Henry chciałby
tego dla „swojego dziecka”. I tak sobie patrzymy i patrzymy, jak
tych dwóch w pocie czoła pracuje nad przystosowaniem Adama do życia
w społeczeństwie. Obserwujemy powoli zawiązującą się przyjaźń,
która najprawdopodobniej do niczego dobrego nie doprowadzi. Osoby
znające oryginalnego „Frankensteina” (albo którąś z
wierniejszych literackiemu pierwowzorowi filmowych wersji tej
niezwykle zasłużonej dla gatunku horroru opowieści o człowieku,
że tak to ujmę, bawiącym się w Boga) większych niespodzianek
raczej tu nie uświadczą. Z góry wiadomo, jak to się potoczy.
Pozostałym „Depraved” może i upłynie pod znakiem mniejszej
przewidywalności, ale pewności nie mam. Bo Larry Fessenden obrał
akurat tę fabularną ścieżkę, którą, wydaje mi się, nawet bez
znajomości burzliwych losów Wiktora Frankensteina i jego cudownego
dzieła, zwanego Potworem, Monstrum, łatwo dużo za wcześnie
rozpracować. A może filmowcom zależało na tym, byśmy praktycznie
od początku wiedzieli, jak to to się skończy? Byśmy nie tylko
zakładali nieuchronność katastrofy, ale i wiedzieli, w jaki sposób
ona przebiegnie? W zarysie, ale i w niejednym szczególe. Zanim
jednak ona nastąpi, czeka nas kilkadziesiąt długich minut
stagnacji. Klimacik, z którego ewidentnie przeziera zgnilizna (tj.
kolorystyka stanowi swego rodzaju odbicie degrengolady człowieka,
można powiedzieć odpychającej, cuchnącej gangreny mentalnej)
trochę sytuację ratuje, ale w końcu nadchodzi taki moment, w
którym nie można się już obejść bez czegoś więcej. A w każdym
razie, ja na pewnym etapie niemiłosiernie dłużącego się
„programu edukacyjnego” wdrożonego przez Henry'ego na użytek
Adama, najzwyczajniej w świecie przestałam zadowalać się
atmosferą „Depraved”. Zapragnęłam czegoś więcej. I czegoś
mniej, bo wygenerowane komputerowo, mieniące się kiczowatymi
barwami wstawki mające obrazować pracę mózgu Adama, pożądanych
doznań na pewno nie dostarczały. Tak, domyślam się, że to
wyraźne odniesienie do kina grozy z ostatnich trzech dekad XX wieku
(nie całego rzecz jasna), ale to, że żywo kibicuję takim
inicjatywom we współczesnym filmowym horrorze, jeszcze nie znaczy,
że efekt takich starań zawsze odbieram jako nielichą atrakcję.
Nie, bywa i tak, że zamiast wybornego smaku retro dostaję coś
wprawdzie przywołującego na myśl horrory z dawnych lat, ale jakoś
nie smakuje to najlepiej. Gdyby nie emanowało to aż taką
jarmarcznością, gdyby tylko twórcy efektów specjalnych wykazali
się większą subtelnością... Powiecie: przecież cyfrowe dodatki
w starszych horrorach, zwłaszcza tych z niższym budżetem, często
wpadały w podobną manierę. Owszem, tyle że wówczas z kiczu
nierzadko robiono zaletę (przynajmniej w moich oczach) między
innymi dlatego, że tam tchnie to bezpretensjonalnością, porywającą
swobodą, lekkością i żywotnością, a tymczasem w „Depraved”
jawiło mi się to nazbyt topornie, wymuszenie, kwadratowo. Podobnie
fabuła. Zlepek nudnawych scenek z życia, w sumie bardzo dobrze
wykreowanego przez Alexa Breauxa (pozostali członkowie obsady, z
wcielającym się w postać Henry'ego, Davidem Callem i Joshuą
Leonardem w roli Polidoriego włącznie, w mojej ocenie spisali się
już nieporównanie gorzej. No może poza uroczą Addison Timlin,
której jednakowoż dużo miejsca tutaj nie dano), Adama, który
podobnie jak jego protoplasta, Potwór Frankensteina, przeżywa męki
egzystencjalne. Dręczy go coraz większa samotność, nieprzyjemne
poczucie oderwania od reszty społeczeństwa, nieprzynależności do
tego dla niego niezwykle skomplikowanego świata. Samoświadomość
jest dla niego istnym przekleństwem, bo nie tylko zaczyna dostrzegać
swoją inność, ale także uświadamiać sobie niesprawiedliwość
jakiej doznał. Bo nie prosił się o ten los. To nie on skazał się
na tę samotną egzystencję, to nie on postanowił o swojej
alienacji, tylko jego jedyny przyjaciel. Charakteryzacja Adama
szczęśliwie jest dosyć minimalistyczna – trochę szpetnych,
bardzo wiarygodnie wypadających blizn, również na twarzy oraz
jedno oko (krótko) zasnute bielmem, które przyznam moją uwagę z
tego wszystkiego przyciągało najsilniej. Ale rozwój tej historii
jest tak niemrawy, tak ciężkawy, toporny, niemal beznamiętny, tak
straszliwie oczywisty, że czułam się, jakbym brnęła przez bagna.
Marazm, marazm, marazm... O! Czarno-białe wstawki nawiązujące do
legendarnego występu Borisa Karloffa. Trochę spodziewanej akcji
i... no nareszcie, melodramatyczne zamknięcie. Gorzkawy morał i już
mogłam się z Adamem pożegnać. Bezpowrotnie? Tak, bo nawet jeśli
Larry Fessenden albo jakiś inny filmowiec przedstawi jego dalsze
dzieje, to ja ich nie poznam. Tyle mi wystarczy – i tak ledwo
dociągnęłam do końca. Na oparach cierpliwości.
Amerykańscy
krytycy „Depraved” Larry'ego Fessendena wychwalają, a ja żałuję.
Żałuję czasu poświęconego na tę przeróbkę „Frankensteina”
Mary Shelley, nawiązującą również do jej filmowej wersji z 1931
roku, na tę zmodernizowaną wersję ponadczasowej historii Wiktora
Frankensteina i jego opus magnum zwanego Potworem/Monstrum.
Niekoniecznie wzbogaconą o własne pomysły Larry'ego Fessendena.
One oczywiście są, ale czy naprawdę wzbogacają tę, bądź co
bądź, znaną opowieść o między innymi udręce istnienia? Według
mnie nie, ale to już każdy sam musi sobie ocenić. Nie, nie, wcale
nie musi! Właściwie to nie zalecam. Z drugiej strony horror ten
niejedną już osobę zdołał do siebie przekonać, więc mimo
wszystko chyba warto to rozważyć...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz