Alex
zostaje zamordowany, kiedy wraca do domu od swojej dziewczyny Lucy.
Budzi się w mieszkaniu należącym do mężczyzny imieniem Henry,
ale wygląda zupełnie inaczej. Gospodarz jest cierpiącym na zespół
stresu pourazowego byłym wojskowym lekarzem, któremu udało się
wskrzesić Alexa. Henry nadaje mu imię Adam i zapewnia warunki
konieczne do odzyskania pełnej sprawności. Stara się nauczyć go
wszystkiego, co niezbędne do życia, a Adam okazuje się bardzo
pilnym uczniem. Ze swojej poprzedniej egzystencji pamięta niewiele,
a te przebłyski, które od czasu do czasu pojawiają się w jego
umyśle niewiele mu mówią. Henry nie jest jedyną osobą
odpowiedzialną za powołanie go do życia. Ma wspólnika, Johna
Polidoriego, który pragnie jak najszybciej się z nim zobaczyć.
Henry stara się przekonać go, że jest jeszcze za wcześnie na
przejście do kolejnego etapu ich niezwykłego projektu, ale Polidori
upiera się przy swoich racjach.
Larry Fessenden jest wielkim miłośnikiem między innymi horrorów science fiction opartych na motywie niebezpiecznych eksperymentów przeprowadzanych przez jakieś genialne, acz często także szalone jednostki. Klasycznych burzycieli; osoby, które co prawda nie zawsze z premedytacją, ale niezmiennie doprowadzające do rzeczy tyleż niezwykłych, co potwornych. Swoimi nowatorskimi projektami. Wśród swoich ulubionych filmów Fessenden wymienia „Muchę” Davida Cronenberga, jeden z najbardziej docenianych filmów grozy o naukowcu dokonującym niemożliwego. Wpływu tego ponadczasowego body horroru na „Depraved” nie zauważyłam. W swojej wariacji na temat „Frankensteina” Fessenden unikał tak daleko idącej dosłowności, jaką szczyci się „Mucha” Cronenberga, choć oczywiście rzadkie ujęcia gore się tutaj pojawiają. Nawet realistycznie się prezentujące, ale asortyment jest raczej niewyszukany. Odcięte kończyny (bez długich zbliżeń), brzydkie blizny na ciele Adama i troszkę niecechujących się nawet szczątkową kreatywnością mordów tylko z lekka podlanych substancją udanie imitującą krew. Mamy zadźganie, mamy dziurawienie kulami z pistoletu i strzałą wypuszczoną z kuszy. Mamy też skręcenie karku, ale i trochę szybkich migawek z chirurgicznych zabiegów Henry'ego. Które zaowocowały powstaniem nowego człowieka. Człowieka, który składa się z części innych osób. W tym mózgu Alexa, który zachował tylko szczątkowe wspomnienia z poprzedniego życia. Ale jest szansa, że one powrócą, bo Henry robi wszystko co w jego mocy, by mózg Alexa odzyskał dawną sprawność. Niekoniecznie zależy mu na jego wspomnieniach, ale... Cóż, nie można tak zupełnie wykluczyć tego, że Henry chciałby tego dla „swojego dziecka”. I tak sobie patrzymy i patrzymy, jak tych dwóch w pocie czoła pracuje nad przystosowaniem Adama do życia w społeczeństwie. Obserwujemy powoli zawiązującą się przyjaźń, która najprawdopodobniej do niczego dobrego nie doprowadzi. Osoby znające oryginalnego „Frankensteina” (albo którąś z wierniejszych literackiemu pierwowzorowi filmowych wersji tej niezwykle zasłużonej dla gatunku horroru opowieści o człowieku, że tak to ujmę, bawiącym się w Boga) większych niespodzianek raczej tu nie uświadczą. Z góry wiadomo, jak to się potoczy. Pozostałym „Depraved” może i upłynie pod znakiem mniejszej przewidywalności, ale pewności nie mam. Bo Larry Fessenden obrał akurat tę fabularną ścieżkę, którą, wydaje mi się, nawet bez znajomości burzliwych losów Wiktora Frankensteina i jego cudownego dzieła, zwanego Potworem, Monstrum, łatwo dużo za wcześnie rozpracować. A może filmowcom zależało na tym, byśmy praktycznie od początku wiedzieli, jak to to się skończy? Byśmy nie tylko zakładali nieuchronność katastrofy, ale i wiedzieli, w jaki sposób ona przebiegnie? W zarysie, ale i w niejednym szczególe. Zanim jednak ona nastąpi, czeka nas kilkadziesiąt długich minut stagnacji. Klimacik, z którego ewidentnie przeziera zgnilizna (tj. kolorystyka stanowi swego rodzaju odbicie degrengolady człowieka, można powiedzieć odpychającej, cuchnącej gangreny mentalnej) trochę sytuację ratuje, ale w końcu nadchodzi taki moment, w którym nie można się już obejść bez czegoś więcej. A w każdym razie, ja na pewnym etapie niemiłosiernie dłużącego się „programu edukacyjnego” wdrożonego przez Henry'ego na użytek Adama, najzwyczajniej w świecie przestałam zadowalać się atmosferą „Depraved”. Zapragnęłam czegoś więcej. I czegoś mniej, bo wygenerowane komputerowo, mieniące się kiczowatymi barwami wstawki mające obrazować pracę mózgu Adama, pożądanych doznań na pewno nie dostarczały. Tak, domyślam się, że to wyraźne odniesienie do kina grozy z ostatnich trzech dekad XX wieku (nie całego rzecz jasna), ale to, że żywo kibicuję takim inicjatywom we współczesnym filmowym horrorze, jeszcze nie znaczy, że efekt takich starań zawsze odbieram jako nielichą atrakcję. Nie, bywa i tak, że zamiast wybornego smaku retro dostaję coś wprawdzie przywołującego na myśl horrory z dawnych lat, ale jakoś nie smakuje to najlepiej. Gdyby nie emanowało to aż taką jarmarcznością, gdyby tylko twórcy efektów specjalnych wykazali się większą subtelnością... Powiecie: przecież cyfrowe dodatki w starszych horrorach, zwłaszcza tych z niższym budżetem, często wpadały w podobną manierę. Owszem, tyle że wówczas z kiczu nierzadko robiono zaletę (przynajmniej w moich oczach) między innymi dlatego, że tam tchnie to bezpretensjonalnością, porywającą swobodą, lekkością i żywotnością, a tymczasem w „Depraved” jawiło mi się to nazbyt topornie, wymuszenie, kwadratowo. Podobnie fabuła. Zlepek nudnawych scenek z życia, w sumie bardzo dobrze wykreowanego przez Alexa Breauxa (pozostali członkowie obsady, z wcielającym się w postać Henry'ego, Davidem Callem i Joshuą Leonardem w roli Polidoriego włącznie, w mojej ocenie spisali się już nieporównanie gorzej. No może poza uroczą Addison Timlin, której jednakowoż dużo miejsca tutaj nie dano), Adama, który podobnie jak jego protoplasta, Potwór Frankensteina, przeżywa męki egzystencjalne. Dręczy go coraz większa samotność, nieprzyjemne poczucie oderwania od reszty społeczeństwa, nieprzynależności do tego dla niego niezwykle skomplikowanego świata. Samoświadomość jest dla niego istnym przekleństwem, bo nie tylko zaczyna dostrzegać swoją inność, ale także uświadamiać sobie niesprawiedliwość jakiej doznał. Bo nie prosił się o ten los. To nie on skazał się na tę samotną egzystencję, to nie on postanowił o swojej alienacji, tylko jego jedyny przyjaciel. Charakteryzacja Adama szczęśliwie jest dosyć minimalistyczna – trochę szpetnych, bardzo wiarygodnie wypadających blizn, również na twarzy oraz jedno oko (krótko) zasnute bielmem, które przyznam moją uwagę z tego wszystkiego przyciągało najsilniej. Ale rozwój tej historii jest tak niemrawy, tak ciężkawy, toporny, niemal beznamiętny, tak straszliwie oczywisty, że czułam się, jakbym brnęła przez bagna. Marazm, marazm, marazm... O! Czarno-białe wstawki nawiązujące do legendarnego występu Borisa Karloffa. Trochę spodziewanej akcji i... no nareszcie, melodramatyczne zamknięcie. Gorzkawy morał i już mogłam się z Adamem pożegnać. Bezpowrotnie? Tak, bo nawet jeśli Larry Fessenden albo jakiś inny filmowiec przedstawi jego dalsze dzieje, to ja ich nie poznam. Tyle mi wystarczy – i tak ledwo dociągnęłam do końca. Na oparach cierpliwości.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz