Małżeństwo, Marilyn i Elliot Read wraz z dwójką dzieci, Jessicą i Jimmym,
przeprowadzają się z Los Angeles do Meksyku. Elliot jest przekonany, że kupił
opuszczoną fabrykę lalek, która przyniesie mu spore dochody. Niedługo po
dotarciu do nowego domu mężczyzna rusza z dziećmi na inspekcję swojego miejsca
pracy, gdzie odkrywa, że w rzeczywistości zakupił starą chatę pełną sprzętu do
wyrabiania zabawek. Elliot jednak się nie zniechęca, jest zdeterminowany, aby
przywrócić temu miejscu dawną świetność. W czasie, w którym on ogląda cały
dobytek, Jessica znajduje kilka lalek, spośród których wybiera jedną dla
siebie. Od tego momentu dziewczynka nie rozstaje się z nową zabawką,
utrzymując, że jest ona jej jedyną przyjaciółką. Marilyn zauważa również, że
zachowanie jej córki znacząco odbiega od jej zwyczajowej, grzecznej postawy.
Kobieta powoli nabiera przekonania, że lalka opętała Jessicę. Kluczem do
zagadki okazuje się starożytny grobowiec, odkryty nieopodal miejsca pracy
Elliota, który najprawdopodobniej należał do okrutnego plemienia Sanzia.
Nie da się ukryć, że jedyny pełnometrażowy film w reżyserskiej karierze
Marii Lease został nakręcony na fali popularności „Laleczki Chucky”. Zbieżności
fabularnych ze sławetnym slasherem
Toma Hollanda jest aż nadto, ale gwoli sprawiedliwości należy przyznać Lease,
że spisując scenariusz dodała również coś od siebie, czasami zgrabnie, a czasem
rozpaczliwie odbiegając od „Laleczki Chucky”. Takie zabiegi oczywiście nikogo
nie zwiodły – krytycy i fani osławionego horroru Hollanda nie mieli
wątpliwości, co do właściwej inspiracji Lease, przy czym większość nie
szczędziła cierpkich słów pod adresem „Ukochanej laleczki”. Krytykowano nie
tylko warstwę fabularną, ale również realizację, która co prawda w latach
90-tych zaprocentowała kategorią R, motywowaną przemocą w niektórych scenach
(!), ale zaznajomieni z kinem grozy niektórzy widzowie nie mogli nie zauważyć
licznych, znacząco psujących seans niedoróbek warsztatowych.
Jak mniemam, choć mogę się mylić, ambicją Marii Lease było nakręcić typowy
horror klasy B, który zapewniłby troszkę rozrywki mało wymagającym osobom po
ciężkim dniu i śmiertelnie przeraził młodszą część widowni. Rozpatrywana w
takich kategoriach „Ukochana laleczka” nie wypada tragicznie. Od debiutującej
zarówno w roli scenarzystki, jak i reżyserki Lease nie można oczekiwać obycia i
pełnej profesjonalności – jej pracę zauważalnie cechowało niedoświadczenie, ale
w niektórych sekwencjach, w przebłyskach nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że rozumie
prawidła, którymi rządzi się kino grozy, że gdyby dać jej kolejną szansę i
zastrzyk większej gotówki mogłaby nakręcić naprawdę godny uwagi horror. „Ukochana
laleczka” była więc dla mnie swego rodzaju wprawką, pozycją dalece
niedoskonałą, ale paradoksalnie nieco umilającą wolny czas. Moją pobłażliwą
ocenę zapewne zdeterminowało nastawienie, z jakim zasiadłam do seansu „Ukochanej
laleczki”. Nie spodziewałam się arcydzieła kina grozy, zdawałam sobie sprawę,
że mam do czynienia z klasą B, która w dodatku silnie inspirowała się „Laleczką
Chucky”. Z takowym nastawieniem ciężko było mnie całkowicie rozczarować, choć
przyznaję, że niektóre pomysły Lease nie znalazły mojej aprobaty.
Film, co prawda zrealizowano w Santa Clarita w Kalifornii, ale wystarano się
o klimat rodem z Meksyku, czyli państwa, do którego wprowadza się pewna
amerykańska rodzina. Kulturę i bogobojność społeczeństwa, wśród którego
przyszło egzystować Readom najsilniej uosabia postać ich służącej. Zabobonnej,
oddanej Bogu, poczciwej kobieciny, która jako pierwsza dostrzega wpływ złego
ducha na małą Jessicę. Starożytnego ducha plemienia Sanzia, który zagnieździł
się w lalce, znalezionej w fabryce jej ojca. To znaczy nie w jednej - Lease w
przeciwieństwie do Hollanda nie pozwala sobie na takie ograniczenia. Po co
demonizować jedną lalkę, jak można to samo uczynić z całą zgrają? W każdym razie
zgubny wpływ na duszę Jessiki ma tylko jedna zabawka, ta którą zdecydowała się
zabrać z sobą do domu. Scenariusz nie obfituje w jakieś wbijające się w pamięć,
charakterystyczne sceny manifestacji zepsucia dziewczynki, niemniej akurat te wątki
pomimo braku dosadności są najciekawsze. Jessica wykazuje niepokój i wściekłość
na widok chrześcijańskich utensylii, a Lease nawet nie ukrywa, że w tym miejscu
inspirowała się „Omenem”. Gdyby ktoś tego nie zauważył przytacza sekwencję
niekontrolowanego szału dziewczynki na widok księdza święcącego dom Readów –
analogiczna scena miała miejsce w „Omenie”, Damien zareagował identycznie,
tyle, że na widok kościoła. Poza wyraźnymi oznakami niechęci do wszelkich
symboli i praktyk chrześcijańskich dziewczynka staja się arogancka i złośliwa,
czym Lease daje widzom do zrozumienia, że przemawia przez nią duch starożytnego
plemienia Sanzia. Charakter antybohatera umożliwił twórcom wplątanie w fabułę
wątku archeologicznego, z udziałem syna Readów, Jimmy’ego. Już sam pomysł na
opętanie lalki przez ducha Sanzia (na początku pokazany z wykorzystaniem iście
kiczowatych efektów komputerowych) mnie nie zachwycił – właściwie to trącał
zwykłą tandetą – ale wątek uzupełniający owy motyw okazał się dalece bardziej
nietrafiony. Perypetie Jimmy’ego nagabującego archeologa w zamyśle miały być
dowcipne. Lease za ich pośrednictwem starała się na moment rozładować atmosferę
generowaną właściwą osią akcji i rzecz jasna usprawiedliwić jakoś obecność
demonicznych lalek. Na większą inwencję widać nie było jej stać, więc dostajemy
jakże „oryginalny” grobowiec i jakże „interesujące” starożytne plemię, które
przez wzgląd na swoje wrodzone okrucieństwo stara się skrzywdzić naszych
bohaterów. Gdyby nie klimat towarzyszący absolutnie wszystkim ujęciom, nawet
tym koncentrującym się na wymuszonych, nieśmiesznych żartach zapewne szybko
ogarnęłaby mnie senność. Lease oczywiście zabrakło wprawy, żeby jakoś
sensowniej wykorzystać ciemną, delikatnie przybrudzoną kolorystykę będącą
efektem starań operatorów i oświetleniowców. W scenach, które miały bazować na narastającym
napięciu (wędrówki po ciemnym domu i a la fabryce zabawek) zabrakło konsekwencji,
tak jakby Lease śpieszno było do kulminacji. Ale pomimo tego pośpiechu
reżyserki starania ekipy w warstwie wizualnej zasłużyły sobie na pochwałę, szczególnie
w zestawieniu z kulejącym scenariuszem.
Oglądając „Ukochaną laleczkę” z utęsknieniem czekałam na owe osławione
sceny przemocy, ufając, że dojrzę jakieś innowacyjne sekwencje eliminacji
bohaterów. Tylko tutaj pozwoliłam sobie na większą nadzieję i niestety mocno
się przeliczyłam. Na uwagę zasługuje jedynie mord służącej i bynajmniej nie
przez wzgląd na jakąś większą, zniesmaczającą drastyczność tylko ujęcia
poprzedzające atak laleczki. Zbliżenia na jej demoniczne oblicze, które notabene
w dalszych sekwencjach zostanie jeszcze silniej zeszpecone. Końcowy wygląd zabawki
zdecydowanie wybija się ponad średni poziom wszystkich części składowych tej
produkcji, eksperci od efektów specjalnych chociaż tutaj dali się z siebie wszystko.
Jednakże na marginesie należy wspomnieć, że niektóre ataki lalki, na przykład
nagłe wyskakiwanie zza pudeł stojących w fabryce odrobinę bawiły – wszak ciężko
czasami oprzeć się wrażeniu, że ktoś ową laleczką potrząsa. Obsada, jak na
horror klasy B przystało nie charakteryzuje się zapierającym dech w piersi
profesjonalizmem, ale niesprawiedliwe byłyby też oskarżenia o daleko idącą
amatorszczyznę. Aktorzy zwyczajnie dopasowują się do średniego poziomu tej
produkcji, ani nie zachwycając, ani nie irytując. Wielbicielom kina grozy znana
ze „Smętarza dla zwierzaków” Denise Crosby, Sam Bottoms, Chris Demetral z „Oni
czasami wracają” i wreszcie urocza Candace Hutson robią po prostu swoje, bez
wirtuozerii, ale też z pewną dozą lekkości i uroku.
Nie wiem, czy polecać „Ukochaną laleczkę” komukolwiek. Nie dlatego, żeby
film w swojej kategorii, kina grozy klasy B był zatrważająco słaby, niestrawny,
żenujący etc. Tak dalece nie wybiegam w ocenie owej pozycji. Pewnej trudności
nastręcza mi wybór grupy docelowej, ponieważ obawiam się, że nawet wielbiciele
niskobudżetowych, lekkich horrorów mogą nie odnaleźć się w takiej koncepcji.
Żeby w miarę dobrze się bawić podczas projekcji „Ukochanej laleczki” należałoby
nie tylko sympatyzować z kinem klasy B, ale również akceptować mniej udanych
reprezentantów tej kategorii. Jeśli jest ktoś, kto czuje, że do takiej grupy
widzów przynależy może zaryzykować seans, choć raczej jego wrażenia nie uplasują
się w pobliżu zachwytu.
Od czasu do czasu lubue obejrzeć sobie takie mało ambitne horrory, ale przy tej okazji odpuszczę. Naoglądałam się już Laleczki Chucky i Annabel i jak na razie mam dość lalek.
OdpowiedzUsuńA tak poza tematem czy miałaś okazję obejrzeć "Teksańską Masakre Piłą Mechaniczną"? Jeżeli nie to polecam i czekam na recenzje.
Przybywam z:
kruczegniazdo94.blogspot.com
Oglądałam;)
UsuńObejrzałam przed chwilą "Ukochaną laleczkę" i szczerze uważam, że film był beznadziejny. Mimika lalek nie była straszna, a wręcz śmieszna. Serio, prawie popłakałam się ze śmiechu. Za to bardzo mi się podobała Jessica kiedy zmieniła uczesanie na fryzurę laleczki. I ten jej brat był dobry... taki "mały cwaniaczek". Ogólnie rzecz biorąc daję "Ukochanej laleczce" 3/10. Byłoby 2/10, ale dostaje mały plus za rozśmieszenie mnie.
OdpowiedzUsuńMam dziwny sentyment do tego filmu. Ma swój klimacik, a ja jako fan "Chucky'ego" i "Puppet Mastera" nie mogłem mu się oprzeć :).
OdpowiedzUsuń