czwartek, 28 lipca 2022

„Ktoś mnie obserwuje” (1978)

 

Młoda kobieta, Leigh Michaels, przeprowadza się z Nowego Jorku do apartamentowca Arkham Tower w Los Angeles. Dostaje posadę reżyserki telewizji na żywo w lokalnej stacji i zaprzyjaźnia ze swoją nową współpracownicą, Sophie. Mniej więcej w tym samym czasie Leigh zaczyna otrzymywać przesyłki rzekomo od firmy Excursions Unlimited. W rzeczywistości nadawcą jest tajemniczy prześladowca, który ma doświadczenie w odbieraniu kobietom poczucia bezpieczeństwa. Obserwuje i chce, by obiekty jego niezdrowego zainteresowania były tego w pełni świadome. Policja ma związane ręce, ale Leigh znajduje wsparcie u Sophie i nowo poznanego wykładowcy uniwersyteckiego Paula Winklessa. Razem starają się pokrzyżować szyki nadzwyczaj przebiegłemu osobnikowi.

Thriller, nakręcony na potrzeby stacji NBC, który w Stanach Zjednoczonych przez przeszło dwie dekady był nazywany „zaginionym filmem Carpentera”, Johna Carpentera. W 1976 roku człowiek, który później obdaruje fanów horrorów między innymi takimi perełkami, jak „Halloween” (1978), „Mgła” (1980), „Coś” (1982), oparta na powieści Stephena Kinga „Christine” (1983) i „W paszczy szaleństwa” (1994), został zaangażowany przez Warner Bros. do napisania scenariusza luźno inspirowanego prawdziwą historią kobiety z Chicago. Po trzech miesiącach dostarczył pełny skrypt pod roboczym tytułem „High Rise”, a osiem między później zaproponowano mu także reżyserię. Zdjęcia zajęły osiemnaście dni – zakończyły się w kwietniu 1978 roku, a w listopadzie tego samego roku „Ktoś mnie obserwuje” (oryg. „Someone's Watching Me!”) wszedł na mały ekran. Na planie Carpenter poznał swoją przyszłą żonę Adrienne Barbeau, która potem zagra w jego „Mgle” i „Ucieczce z Nowego Jorku” (1981). Reżyser i scenarzysta owego skromnego przedsięwzięcia dobrze wspominał tę współpracę z Warner Bros. Television. Jego pierwsze doświadczenie z telewizją. Miał pełną swobodę działania i udało mu się utrwalić na taśmie wszystko, co sobie wymyślił. Część z tego (techniki kręcenia) wykorzystał w pracy nad, jak się okazało, otwarciem kultowej slasherowej serii z nieśmiertelnym Michaelem Myersem, które wypłynęło nieco wcześniej: w październiku 1978. „Ktoś mnie obserwuje” wprowadził Johna Carpentera do Gildii Reżyserów i przyniósł mu nominację do Edgar Award 1979 w kategorii „najlepszy film telewizyjny lub miniserial”.

Okno na podwórze” Alfreda Hitchcocka następna odsłona. W każdym razie „Ktoś mnie obserwuje” Johna Carpentera opiera się między innymi na motywie, który jest kojarzony głównie z tamtym osiągnięciem mistrz suspensu. Podobna koncepcja – co nie znaczy identyczna – i podobne metody budowania napięcia. Zagrożenie ujawnia się już w prologu, przy czym ta wiedza przez jakiś czas będzie niedostępna dla pozytywnych uczestników perwersyjnej gry „opatentowanej” przez obcego z mieszkania naprzeciwko. Dwa sąsiadujące ze sobą wieżowce w Los Angeles, oferujące mieszkania o podwyższonym standardzie. Główna bohaterka, niespełna trzydziestoletnia Leigh Michaels, w którą w bardzo dobrym stylu wcieliła się Lauren Hutton, to jedna z tych rzadkich postaci, którą da się polubić od pierwszego wejrzenia. Nieśmiałość zdecydowanie nie jest jej zmorą. Wesoła, bezpośrednia, także w kontaktach z nieznajomymi, kobieta sukcesu. W swojej poprzednie pracy, w Nowym Jorku, zgromadziła kapitał, który umożliwił jej wynajęcie apartamentu w marzeniu niejednego ciułacza z Los Angeles. Arkham Tower: jeden z dumnych, bardzo wysokich bliźniaków (tuż obok niego stoi podobny, jeśli nie identyczny, wieżowiec, w którym jak wiemy przyczaił się ten, który obserwuje), w domyśle postawionych w renomowanej dzielnicy Miasta Aniołów. Leigh nie potrzebuje czasu do namysłu – przybyła, zobaczyła i wzięła. Tak samo było z posadą, którą już wcześniej sobie upatrzyła. Właściwie miała umówione dwa spotkania z potencjalnymi pracodawcami, ale już pierwsza próba skończyła się sukcesem. Zatrudniona w pierwszej telewizji, do której skierowała swoje kroki. Reżyserka programów emitowanych na żywo, która przy okazji zyskała nową przyjaciółkę. Sophie (przekonujący występ Adrienne Barbeau) nie przywykła do takiej otwartości heteroseksualnych kobiet. Zwierza się swojej świeżo zatrudnionej współpracownicy, że jej orientacja seksualna przeważnie działa odstraszająco na panie, które pociąga płeć przeciwna. Można więc powiedzieć, że Leigh wyprzedziła swoją epokę. Dopytywana przez Sophie o tę zaskakującą dla niej postawę, zwraca jej uwagę na to, że mężczyzn przecież też nie unika, a z tej strony również może przywiać jakiegoś niechcianego zalotnika. Nie żeby Leigh wpadła w oko Sophie. Nie, nie jest w jej typie. A przynajmniej tak twierdzi. Jakkolwiek rozwinie się ta „żeńska spółka”, uwaga widza zapewne będzie skupiona na bezwstydnym podglądaczu. Żeby tylko! Jeszcze zanim Leigh zdąży się urządzić w swoim nowym mieszkaniu, otrzyma list od nieznanej jej firmy Excursions Unlimited. Z jego treści wynika, że Leigh ma szansę na całkowicie darmową wycieczkę do jakiegoś innego kraju. Jakiego? Jeśli zgadnie, będzie mogła się pakować. Tymczasem dostanie parę wskazówek – prezenty, które niby mają naprowadzić ją na państwo, które dla niej wybrano w ramach akcji marketingowej. Leigh podchodzi do tego raczej sceptycznie. Nie skacze z radości, niecierpliwie wyczekując wskazówek. Kiedy przychodzi pierwsze pudło od Excursions Unlimited (oczywiście odbiorca filmu od początku wie, że stoi za tym jeden obleśny gość), nie rozpakowuje go od razu. Dopiero po odebraniu telefonu od, jak wkrótce sobie uświadomi, swojego prześladowcy. Na tym polega ta chora gra. Oprawca nie chce być całkowicie niewidzialny. Najwyraźniej największą przyjemność czerpie z zastraszania wybranych kobiet. Osaczone owieczki, którym nikt nie wierzy.

Uderzające są zmiany, jakie stopniowo zachodzą w głównej bohaterce „Ktoś mnie obserwuje” Johna Carpentera w wyniku haniebnej działalności tajemniczego drapieżnika. Prawdziwa dusza towarzystwa gaśnie w oczach. „Bujna roślina” (bogate wnętrze) zaczyna więdnąć i wszystko wskazuje na to, że tego procesu nie zatrzymają ci, którzy mają chronić i służyć. Instytucjonalna walka ze stalkingiem w Stanach Zjednoczonych jeszcze się nie rozkręciła (ośmielę się stwierdzić, że w Polsce ten proceder nadal jest bagatelizowany). Na domiar złego, prześladowca Leigh sprytnie to rozgrywa. Groźby wysyłane do Leigh są na tyle zawoalowane, by oficjalnym kanałem nie dało się tego poprowadzić. Nie ma podstaw do wszczęcia śledztwa. Bo przecież nie można karać człowieka za wręczanie komuś prezentów czy mylenie się podczas kręcenia tarczą telefoniczną. A podpisywanie się fikcyjnym nazwiskiem i stanowiskiem? Pod szyldem nieistniejącej firmy? Cóż, powiedzmy, że nie zdziwiła mnie bierność policjantów w obliczu takich fałszywek. Jeśli Leigh Michaels dożyje naszych czasów, to zobaczy zdumiewający wręcz rozkwit tego wstrętnego zjawiska. Najpierw jednak musi odzyskać dawną siłę. Znaleźć wyjście ze skorupy, w którą zagonił ją człowiek z teleskopem i magnetofonem. Ten, który patrzy. Ten, który słucha. Ten, który skrzętnie notuje wszelkie informacje związane z jego nielegalną(?) działalnością. My wiemy, a przynajmniej domyślamy się, że nieuchwytny prześladowca przynajmniej raz przekroczył ostateczną granicę. Nie mamy też powodów wątpić w to, że w przypadku Leigh Michaels też zdążył już zapuścić się na nielegalne wody. Włamanie, przejęcie kontroli nad oświetleniem w jej mieszkaniu (pytanie, czy tylko tym?) i przede wszystkim zainstalowanie podsłuchu. Nie wiem, jak to wówczas wyglądało w przypadku podglądania sąsiadów przez teleskopy, lornetki i inne ustrojstwa, ale pozostałe „igraszki” złego pana na pewno byłyby podstawą do wszczęcia oficjalnego dochodzenia. Gdyby tylko zostały wcześniej odkryte. Dowody, którymi dysponują śledczy nie wystarczą. Trzeba czekać, aż agresor zrobi coś więcej. Aha! A zatem czekamy, aż mnie zgwałci albo zabije? - niedosłowny cytat z Leigh. Nic tylko siąść i płakać, i w na dobrą sprawę protagonistka „Ktoś mnie obserwuje” Johna Carpentera, właśnie to robi. Ta sytuacja, co zrozumiałe, absolutnie ją przygniata. Przykro się na to patrzyło. Jak jeden człowiek może sobie spokojnie, przez nikogo nie niepokojony, łyk za łykiem spijać energię z bliźniego. Z osoby, która niczym mu nie zawiniła. Pech chciał, że wprowadziła się do apartamentowca już od jakiegoś czasu będącego pod obserwacją niebezpiecznego osobnika. Pech chciał, że przyuważył ją, gdy stała na swoim (ejże, tylko wynajętym!) nowym balkonie i, jak to zresztą miała w zwyczaju, prowadziła rozmowę z samą sobą (gadanie do siebie, myślenie na głos - jak zwał, tak zwał). Nawinęła się gdy akurat szukał kolejnego obiektu mrocznej obsesji. Następnej kobiety, z którą mógłby się trochę „pobawić”. Zanim ją zabije? Takie podejrzenie zakiełkowało we mnie już w prologu „Ktoś mnie obserwuje” i nie musiałam długo czekać na to, aż podejrzenie zmieni się w pewność. Jest taki moment z radiem Leigh... Modus operandi sprawcy, nawet dla współczesnego wyjadacza dreszczowców (takiego, który, tak jak ja, pierwszy kontakt z tym wczesnym filmem Carpentera zaliczy dopiero po doświadczeniach choćby ze „Świadkiem mimo woli” Briana De Palmy, „Niepokojem” D.J. Caruso, „Kobietą w oknie” Joego Wrighta, ekranizacją powieści A.J. Finna, a właściwie Daniela Mallory'ego, pod tym samym tytułem i „Watcher” Chloe Okuno), może się okazać dość oryginalne. Zastraszanie poprzez raczej nietanie prezenty. Z jednego nasza bohaterka często będzie korzystać, ale nie dostrzegłam tutaj niebezpieczeństwa, które później zaakcentuje na przykład Phillip Noyce w swoim „Sliverze”, opartym na powieści Iry Levina albo wspomniana już Chloe Okuno. Mówiąc wprost: nie obawiałam się, że czołowa postać „Ktoś mnie obserwuje” koniec końców przejmie niektóre złe nawyki od swojego prześladowcy. To już prędzej Sophie:) Tak czy owak, wbrew planom podglądacza, Leigh nie jest osamotniona na tym placu boju. Z odsieczą spieszą jej nowa przyjaciółka i mężczyzna, którego poderwała w barze (niezła kreacja Davida Birneya). Tak, to ona go poderwała – naprawdę, nie mogłam opędzić się od myśli, że Carpenter, tworząc tę postać, częściej rozglądał się w przyszłości niż w teraźniejszości. No dobrze, może nie od razu prorok, bo w Stanach Zjednoczonych już wtedy takie „niepokorne pannice” można było wyłowić z tłumu mniej śmiałych, ktoś inny może rzec mniej bezczelnych, kobiet. Podchodzi raźnym krokiem do nieznajomego i serwuje mu jeden z ulubionych tekstów panów, którzy nie są zbyt biegli w tak zwanej sztuce podrywania. Niewątpliwie kobieta wyzwolona z tej naszej Leigh. Ale już niedługo może stać się jedną z tych biednych pań, które na skutek traumatycznych wydarzeń, dożywają swoich dni w samotności. Nigdy nie wyzbywają się strachu przed ludźmi. Zawsze czujne, zawsze i wszędzie spodziewające się ataku ze strony innego przedstawiciela swojego gatunku. To najbardziej ujęło mnie w tej produkcji – silnie zarysowane oddziaływanie uporczywego prześladowcy na psychikę ofiary. Co nie znaczy, że nie zobaczymy bardziej bezpośrednich działań tego, który przyczepił się do Leigh. Trzymających w napięciu podchodów. Na przykład: słusznie zalękniona, ale niesparaliżowana strachem, „myszka” z nożem w ręku, szukająca „przebrzydłego kocura” w mrocznych zakątkach Arkham Tower. Akcja z kratką w podłodze, według mnie, genialna w swojej prostocie – jak łatwo można podsycić ogień tak naprawdę palący się od samego początku tego sprawnie poprowadzonego thrillera, który moim zdaniem prawie w ogóle się nie zestarzał. Taka to solidna robota.

Ktoś mnie obserwuje” w reżyserii i na podstawie scenariusza Johna Carpentera, to w moim uznaniu kolejny dowód na to, że nie potrzeba wymyślnych dodatków, ani nawet jakichś mocniejszych fabularnych akcentów, dosadniejszych treści, żeby stworzyć obraz jak najbardziej zdatny do spożycia nawet wiele dekad później. Angażująca opowieść w przepięknie ponurym klimacie, która jednakże, jeśli już na dłużej zakotwiczy się w mojej pamięci, to najpewniej tylko dzięki charakternej postaci z pierwszego planu. Kameralny wojerystyczny dreszczowiec z całkiem silnie zarysowaną płaszczyzną psychologiczną, w którym zaklęty jest aromat samego Alfreda Hitchcocka. Przypadek? Tak czy inaczej, cieszy mnie żeśmy się zeszli. Ja i to wczesne dziełko człowieka, którego zasług dla kina grozy przecenić niepodobna.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz