Po śmierci męża mieszkająca w Londynie Harper Marlowe udaje się do malowniczej wsi Cotson, wierząc, że dzięki temu szybciej upora się z traumą. Wynajmuje stary dom pod lasem od niejakiego Geoffreya, z pozoru niegroźnego, jowialnego mężczyzny, zajmującego nieodległą nieruchomość. Samotność i naturalna sceneria służą Harper, ale sielanka nie trwa długo. Podczas spaceru po lesie, kobieta zauważa nagiego, milczącego mężczyznę, który uparcie się w nią wpatruje. Harper ratuje się ucieczką, ale to dopiero początek jej nieprzyjemnych przeżyć w Cotson, nie tylko za sprawą dalszej działalności tajemniczego człowieka z lasu.
Głośny brytyjski psychologiczny folk horror wydany przez największą orędowniczkę tak zwanej nowej fali kina grozy, współczesnego podwyższonego horroru, niezależną firmę A24. Trzeci pełnometrażowy obraz w reżyserskiej karierze Alexa Garlanda, po „Ex Machina” (2014) i „Anihilacji” (2018), którego scenariusz napisał sam kilkanaście lat przed jego wydaniem (gdzieś między rokiem 2007 a 2010). A w zasadzie jego pierwszą wersję, bo na przestrzeni lat tekst przybierał różne formy. Wszystko zaczęło się od małej obsesji Garlanda na puncie legendarnej istoty zwanej Green Man – z czasem pokusił się też o odwołania do Sheela na Gig. Z wpływów filmowych to na pewno „Amerykański wilkołak w Londynie” Johna Landisa, „Coś” Johna Carpentera, body horrory Davida Cronenberga i oczywiście „Kult” Robina Hardy'ego, bo według głównego twórcy „Men”, trudno kręcić folk horror bez wspominania tej kultowej pozycji. Jak to ujął: „wszystkie horrory ludowe powstałe po Kulcie są mu coś winne”. Główne zdjęcia ruszyły w marcu 2021 roku - i trwały równo dwa miesiące – w hrabstwie Gloucestershire, w głównej mierze we wsi Withington (filmowe Cotson), w The Forest of Dean oraz w St Katharine Docks w Londynie. W maju 2022 roku „Men” został pokazany na Festiwalu Filmowym w Cannes, w tym samym miesiącu otwarto dystrybucję kinową między innymi w Stanach Zjednoczonych. W swojej rodzimej Wielkiej Brytanii został uwolniony w czerwcu 2022 roku.
„Antychryst” Larsa von Triera spotyka „Mother!” Darrena Aronofsky'ego w „Kulcie” Robina Hardy'ego. Przepracowywanie traumy w nieklasycznym ujęciu. W angielskiej małej miejscowości najwyraźniej zamieszkałej wyłącznie przez mężczyzn. W każdym razie w polu widzenia kobiety, która nie zamierza zapuszczać tutaj korzeni, nie widać żadnych przedstawicielek jej płci. Harper Marlowe (Jessie Buckley w bezbłędnej kreacji niezbyt wnikliwie rozpisanej postaci) niedawno w nader drastycznych okolicznościach wyszła z trującej mgły, która spowijała ją od dłuższego czasu. Toksyczny związek małżeński (retrospekcje i nie tylko) z Jamesem Marlowe'em (przyzwoity występ Paapy Essiedu), mężczyzną, który robił wszystko, żeby ją przy sobie zatrzymać, definitywnie się zakończył, ale Harper musi jeszcze uporać się z poczuciem winy. Tak naprawdę dopiero wtedy uwolni się od tego człowieka. Pójdzie dalej... albo na wieki wieków zostanie w Cotson. W domostwie podejrzanie uczynnego, alarmująco miłego (w tym gatunku takie postacie zwykle włączają ostrzegawcze lampki w umysłach odbiorców) mężczyzny w średnim wieku imieniem Geoffrey, w którego w widowiskowym stylu wcielił się Rory Kinnear. Wiejska posiadłość do wyłącznego użytku przygniecionej wyrzutami sumienia kobiety z wielkiego miasta, która ma nadzieję, że taka odskocznia od codzienności pomoże jej odzyskać spokój ducha. Najwyraźniej utracony wiele lat wcześniej, gdy małżeństwo zaczęło się psuć. Kiedy zaczęła bać się swojego życiowego wybranka. Gdy miłość przerodziła się w niszczącą obsesję. Albo gdy jej przestało tak zależeć, jak cały czas zależało jemu. Alexowi Garlandowi bardzo zależało (moim zdaniem za bardzo) na zostawieniu jak najszerszych marginesów na domysły widzów. Nie chciał zbytnio narzucać się ze swoją interpretacją, jedynym słusznym przekazem. Co prawda skłania się w stronę Harper – bardziej poszlaki niż twarde dowody świadczą na jej korzyść – nie jest więc zupełnie bezstronnym arbitrem w tym małżeńskim sporze, który doprowadził do tragedii. Garland nie pozostawia nam wątpliwości, że w Jamesie zaszła jakaś fundamentalna zmiana. Albo sztylet w końcu wyszedł z worka. Sympatyczny, szarmancki mężczyzna jakiś czas po zaobrączkowaniu ujawnił swoją prawdziwą twarz. I jeszcze jedną, i kolejną... „W zdrowiu i chorobie” - tak to leciało? Zdaje sobie sprawę z tego, że mogę się mocno narazić jakiejś części odbiorców „Mena” Alaxa Garlanda, ale niedostateczna ilość informacji kazała mi rozważyć też taką możliwość, że James zapadł na jakąś chorobę psychiczną, z którą został zupełnie sam. Bez wsparcia, bądź co bądź, słusznie przerażonej żony. Nie brzmi to feministycznie, prawda? A przecież „Men” miał być kolejną smutną pieśnią o mężczyznach, którzy nienawidzą kobiet. Wstrętnych mizoginach, patriarchacie, który zaciekle walczy o przetrwanie. Czyli na fali ruchu #MeToo? Niezupełnie. Reżyser i scenarzysta „Mena” w swoich wypowiedziach publicznych dał do zrozumienia, że nie ogniskował swojego spojrzenia na tym jednym punkcie. Dla niego ten ruch to coś w rodzaju szkła powiększającego – nagłośnienie problemów, o których prawdopodobnie mówiło się już całe dekady wcześniej. A zatem można to odbierać jako potępienie wielopokoleniowego, odwiecznego uprzedmiotawiania płci żeńskiej, ale zdaniem Garlanda równie dobrze można czytać to po prostu jako usilne zmagania jednostki z traumą. Niestandardową ghost story w rejonie folk horroru. Walka z wewnętrznymi demonami. Z poczuciem winy, które nie zawsze atakuje tylko winnych. W zasadzie można odnieść wrażenie, że chętniej poluje na osoby, które trudno uznać za oprawców. Czy Harper mogła zapobiec przedwczesnej śmierci swojego małżonka? Pewnie tak, a przynajmniej mogła nieco przedłużyć jego męki na tym padole. Tylko za jaką cenę? Poświęcenia swojego szczęścia, zdrowia, a może nawet życia dla człowieka, którego autentycznie się bała? Człowieka, który chwytał się wszystkiego, by ocalić związek, który w rzeczywistości już nie istniał. Emocjonalny szantaż – gdyby James się do niego nie uciekł, to niewykluczone, że Harper nie byłoby tak trudno dojść do siebie po jego śmierci. Nie obwiniałaby się w takim stopniu za to, co spotkało człowieka, z którym od jakiegoś czasu była w separacji.
Bogata forma, oszczędna treść: z takim poczuciem pozostawił mnie ten „Men” Alexa Garlanda. Wyśmienita audiowizualna uczta, z której nie wyszłam syta. Piorunujące zdjęcia Roba Hardy'ego – gdy naturalne piękno zderza się z nienaturalną(?) szpetotą – wybitnie intensywna ścieżka dźwiękowa Geoffa Barrowa i Bena Salisbury'ego, z lekka i jakże stosownie rozgorączkowany, nieobliczalny, acz z pewnością dogłębnie przemyślany montaż Jake'a Robertsa i rozczarowująca fabuła „ich majstra” Alexa Garlanda. Nie, „rozczarowanie” to nieodpowiednie słowo, bo jak dotąd „Men” był najmniej wyczekiwanym przeze mnie filmem grozy od A24 (produkcja i/lub dystrybucja). Miałam złe przeczucia – nazwijcie to intuicją, nazwijcie niemądrym uprzedzeniem, czy czym tam jeszcze, bez znaczenia. Grunt, że ta intuicja czy uprzedzenie uchroniło mnie od potężnego zawodu. Właściwie przyjęłam to z dużym spokojem. Nieciekawa, a w każdym razie niedostatecznie angażująca historia? Cóż, liczyłam się z tym. A potem już trochę mniej. Droga do katharsis jest kamienista oraz pełna ostrych zakrętów. I mniej ostrych, właściwie niedostrzegalnych, a przynajmniej do ostatecznego rozwiązania. Nie, przez główną zainteresowaną, pokaleczoną kobietę, która przybywa do wioski Cotson, aby zregenerować swoją duszę, nie ciało, po koszmarze, przez jaki przeszła. Ona nie dopatruje się zagrożenia we właścicielu domostwa, które wynajęła. Dla niej Geoffrey jest po prostu prostym człowiekiem, któremu buzia się nie zamyka. Chce dobrze, ale Harper woli ograniczyć kontakty z nim do absolutnego minimum. Na dłuższą metę jego towarzystwo zapewne okazałoby się wyjątkowo męczące dla najemczyni jego nieruchomości. W innym czasie pewnie mogliby się zaprzyjaźnić, ale teraz czołowa postać omawianej produkcji nie ma najmniejszej ochoty na zawiązywanie nowych znajomości. Kiedy chce z kimś porozmawiać najczęściej dzwoni do swojej najlepszej przyjaciółki. Pracuje zdalnie i samotnie spaceruje po przepięknej okolicy. Pierwsza taka przechadzka napędza jej niemałego stracha, bo kto by się nie przestraszył golasa „ganiającego” po lesie? Upiorne? Nie aż tak, jak niezapowiedziane odwiedziny tego tajemniczego, i co tu dużo mówić, dziwnego jegomościa. Ukłon w stronę kina home invasion. Niejedyny i na pewno nie najbardziej zdecydowany. Ta bestia dopiero się rozkręca. Harper, jak można się tego spodziewać, będzie się czuła coraz mniej bezpiecznie w nieswoim domu na nieznanej ziemi. Coraz bardziej grząskim terenie. Gdzie nic nie jest takie, jak być powinno. Nie w oczach Harper, której kondycja psychiczna prawdopodobnie jest najsłabsza w jej dziejach. Tak źle przypuszczalnie nigdy wcześniej z nią nie było, co naturalną koleją rzeczy kazało mi brać poprawkę na ludzi, których spotyka i niektóre sytuacje, w które zostaje wplątana. Niepokojące rzeczy dzieją się w Cotson. Podejrzani ludzie mieszkają w ten cichej krainie. Mężczyźni i chłopcy, którzy niespecjalnie dbają o komfort przyjezdnych. Wręcz przeciwnie: robią wszystko, by uprzykrzyć życie damie z miasta. Tak to wygląda z perspektywy, którą niejako narzucił nam scenarzysta. Harper ma coraz więcej powodów, by wystrzegać się tutejszej ludności albo po prostu wziąć nogi za pas. Ale bardziej obiektywny, bezpośrednio niezamieszany w sprawę, obserwator, zapewne przynajmniej przez dłuższy czas będzie brał pod uwagę też to, że część z tego nie dzieje się naprawdę. Rozmowa z księdzem i poprzedzające spotkanie z ordynarnym młodzieńcem? A dłoń poranionego intruza w szparze na listy? To jeszcze nic, prawdziwa jazda dopiero się zacznie. Makabra, jakiej pewnie nie powstydziłby się sam David Cronenberg, choć wykonanie chwilami nieprzyjemnie trąciło mi „pikselozą” (czytaj: CGI); pomysłowo, z przeogromnym pazurem (toż to skandal! - mogą zakrzyknąć choćby najzacieklejsi przeciwnicy Larsa von Triera w reakcji na nie jego „Mena”), mięsiście, szkarłatnie, groteskowo. Milusia makabreska, która zostanie już chyba ze mną na zawsze. Nawet gdybym chciała, a nie chcę, to pewnie nie udałoby mi się wyrzucić z głowy tych przegiętych ujęć z ostatniej bitwy, jaką Harper stoczy w Cotson. Ręka-Twix, szalona rąsia, która przywiodła na tę niecodzienną imprezę też Wielkich Przedwiecznych – tak jakoś mi się skojarzyło. Rąsia, której Alex Garland już nie przebije. Tak myślałam, dopóki nie ujrzałam (co jest, kurna?!) głównego punktu programu. I znowu, i znowu – czyli po staremu. Powtarzamy do znudzenia. Niedokładnie to samo, nie w najdrobniejszych szczegółach, niemniej ta maniera, jeśli o mnie chodzi, była uderzająca. W tym upatruję najsłabszego ogniwa „Mena” Alexa Garlanda.
Efektowny? Ależ oczywiście. Efektywny? To już mniej. W każdym razie na mnie „Men” Alexa Garlanda, brytyjski folk horror unurzany w psychologicznym sosie z dużymi kawałkami mięska home invasion i body horroru, z pietyzmem wyłożony na talerzu z sygnaturą art horroru, działałby lepiej, gdyby było mi bardziej po drodze ze scenariuszem. Ach, tak głębiej wejść w przewodnią postać. Pozyskać więcej informacji o jej nieudanym związku małżeńskim, o długim koszmarze, który nie tyle się zakończył, ile wszedł w kolejną fazę (wyższy albo niższy poziom, różnie można na to patrzeć). Odkrywać nowe fakty, zamiast głównie utrwalać przyswojony już materiał. Niemniej nawet ja, osoba, która ma raczej letni (ni gorący, ni zimny) stosunek do tego widowiska, wysoko ocenia jego szanse w gonitwie historycznej. Wychwalany, może nawet bardziej, także przez przyszłe pokolenia. Gigant gatunku na miarę „Dziecka Rosemary” Romana Polańskiego i „Egzorcysty” Williama Friedkina? Mało prawdopodobne? Nie sądzę.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz