niedziela, 24 lipca 2022

„Zbrodnie przyszłości” (2022)

 

W niedalekiej przyszłości gatunek ludzki dotyka syndrom przyśpieszonej ewolucji. Ogromny postęp biotechnologiczny wymuszony przez zmiany klimatu i zanieczyszczenie środowiska zaowocował wynalezieniem maszyn analogowych, które mogą łączyć się z funkcjami organizmu i sterować nimi. Saul Tenser jest artystą performerem, który korzysta z syndromu przyśpieszonej ewolucji. Jedynym znanym człowiekiem, który pozbywa się dodatkowych organów - i archiwizuje - by zrobić miejsce na kolejne. On i jego partnerka Caprice zwykle robią z tego kontrowersyjne spektakle artystyczne, pokazujące możliwości nowoczesnej chirurgii i ludzkiego organizmu. Teraz pojawia się dla nich nowa szansa, szansa na najbardziej szokujący pokaz w ich karierze.

Powrót Davida Cronenberga do body horroru. Tak zapowiadano jego kolejne „Zbrodnie przyszłości” (oryg. „Crimes of the Future”) - w 1970 roku wyszedł praktycznie niezwiązany fabularnie obraz o tym samym tytule, za scenariusz i reżyserię którego też odpowiada David Cronenberg – których pierwszy skrypt mistrz horroru cielesnego opracował w drugiej połowie lat 90-tych XX wieku. Produkcja miała ruszyć w 2003 roku w Toronto, a film miał nosić tytuł „Painkillers”. Przewidywany budżet: trzydzieści pięć milionów dolarów... ale projekt upadł. W pierwszym kwartale 2021 roku świat obiegła wiadomość, że David Cronenberg dopracował tekst i zaczął już kompletować obsadę już nie „Painkillers”, tylko „Crimes of the Future”. Główną rolę Cronenberg powierzył Vigo Mortensenowi, z którym miał już okazję pracować przy „Wschodnich obietnicach” (2007) i „Niebezpiecznej metodzie” (2011), a partnerować miała mu Natalie Portman, ale plany lekko pokrzyżował covid. Portman zastąpiła Léa Seydoux, którą najpierw obsadzono w roli biurokratki Timlin – tę postać ostatecznie powierzono Kristen Stewart. Główne zdjęcia ruszyły w sierpniu 2021 roku w stolicy Grecji, a pierwsze pokazy odbyły się w maju 2022 roku na Festiwalu Filmowym w Cannes, gdzie film dostał kilkuminutową owację na stojąco (Złotej Palmy nie zdobył) i we francuskich kinach. Festiwalowy pokaz odbył się tego samego dnia, w którym otwarto dystrybucję kinową w tym rejonie Europy. W Polsce ten proces rozpoczął się w lipcu 2022 roku.

Dawno, dawno temu człowiek, który później dorobi się tytułu mistrza body horroru, wszedł w pierwszy kontakt z duńsko-norwesko-szwedzkim filmem „Głód” wyreżyserowanym przez Henninga Carlsena, także współautora scenariusza. Szczególną uwagę zwrócił wówczas na słowa przelewane na papier przez jedną z postaci. Stąd wziął się intrygujący tytuł „Zbrodnie przyszłości”, który David Cronenberg po raz pierwszy wykorzystał na pierwszym odcinku swojej reżyserskiej kariery (jeden z najwcześniejszych filmów tego pana). Najpierw była nazwa, potem historia. A w zasadzie dwie historie, które dzieli ponad pół wieku. Dla Cronenberga nazwy mają znaczenie. Zwłaszcza nazwy (tj. personalia) postaci. Zdarzało mu się już w trakcie produkcji zmieniać imiona i/lub nazwiska bohaterów/antybohaterów swoich filmów, ponieważ nie pasowały mu do postaci. Bywało i tak, że rezygnował z personaliów, które idealnie pasowały mu do danej osobowości, aby uniknąć ewentualnej batalii sądowej. Tak było choćby z doktorem Oliverem Reedem z „Pomiotu” aka „Potomstwa” (1979). Miał nazywać się inaczej, ale po konsultacji z prawnikami Cronenberg na wszelki wypadek dokonał korekty – okazało się bowiem, że w okolicy mieszka terapeuta, który mógłby go pozwać za wykorzystanie jego nazwiska. Niekoniecznie do tego by doszło, ale w tym świecie, jeśli nie chcesz mieć do czynienia z sądami, musisz zabezpieczać się ze wszystkich stron. Tym bardziej, gdy jesteś artystą. I nie chcesz dokonywać „zbrodni przyszłości”. Reagujesz nie tyle na skargę, ile na potencjalną skargę. Oszukujesz przeznaczenie albo nie. Saul Tenser (Vigo Mortensen), główny bohater lub antybohater (zależy, kto patrzy) „Zbrodni przyszłości”, kanadyjsko-brytyjsko-francusko-greckiego według mnie thrillera science fiction z drobnymi elementami body horroru, oficjalnie jednak sklasyfikowanego jako horror science fiction, też oszukuje przeznaczenie, ale w innym sensie. Jego myśli zdecydowanie bardziej zaprząta ściganie się z Matką Naturą, niż widmo konsekwencji prawnych. Można wręcz odnieść wrażenie, że on i jego partnerka Caprice (Léa Seydoux) świadomie zmierzają do punktu, z którego nie będzie już odwrotu. Artystyczna idea ważniejsza od wolności. Tenser i Caprice przynajmniej przez jakiś czas mogą uchodzić za ten typ artystów, który zabiega o uwagę organów ścigania. W końcu to sprawdzony sposób na umacnianie swojej sławy, czy tam niesławy. Co za różnica? Z takiego założenia wyszłam, ale czy to aby nie ocenianie po pozorach? Czy tej dwójce naprawdę chodzi tylko o to, żeby o nich mówili, wszystko jedno jak? Czy naprawdę z premedytacją skręcają na zbrodniczą ścieżkę? Właściwie ich nieodlegli przodkowie (czyli my) mogliby uznać, że granice moralne już dawno zostały przekroczone. Nie tylko przez Tensera i Caprice, ale w tym ponurym świecie przedstawionym - szaro, brudno, chłodno: generalnie nieprzyjemnie - to oni najwyraźniej przodują w owej niepisanej konkurencji. W konkursie na wewnętrzne piękno wygraną praktycznie mają zapewnioną. O ile zgłoszą swoją kandydaturę. Tymczasem w ich orbitę wchodzi niejaki Lang Dotrice (Scott Speedman), mężczyzna, który w prologu „Zbrodni przyszłości” stracił swoje jedyne dziecko. Kilkuletni chłopiec, podstawą żywienia którego był plastik, zamordowany przez własną matkę. A jeszcze wcześniej Wielcy Artyści poznają parę biurokratów: Wippeta i jego podwładną Timlin, czyli Dona McKellara i Kristen Stewart, do ekspresji której, mimo usilnych starań, nigdy nie udało mi się przekonać – co ja robię tu, co ja tutaj robię? Nie wiem, jak wcześniej, ale na planie „Zbrodni przyszłości” w głowie Stewart faktycznie kołatało się pytanie: „co my, kur***, robimy”? Tymczasem przyglądający się jej pracy Cronenberg nie miał wątpliwości, że podświadomość Stewart wie wszystko, co wiedzieć musi, by całkowicie wczuć się w swoją postać.

Wideodrom” (1983) i „eXistenZ” (1999) – wpływu tych dwóch filmowych osiągnięć Davida Cronenberga na „Zbrodnie przyszłości” 2022 dopatrzyło się bodaj najwięcej widzów. „Nagi lunch” (1991), film na podstawie powieści Williama S. Burroughsa, niektórym też się przypomniał, a czy komuś nasuwały się skojarzenia z pierwszymi „Zbrodniami przyszłości”? „Zbrodniami przyszłości” zdeklarowanego ateisty i wielkiego romantyka, którego wkładu w gatunek horroru, uważam, nie sposób przecenić. W każdym razie mi błysnęło jeszcze tylko „Wściekłością” (1977). Dawny Cronenberg wolałby rzecz pokazać, niż zdawać się na wyobraźnię widza. Język prześlizgujący się po organach wewnętrznych, spijanie posoki, obopólna rozkosz kochanków, którzy lubią eksperymentować. Nie twierdzę, że w sekwencji, która mocno zapachniała mi „Wściekłością”– po rozpięciu „magicznego zamka” - nie udało się twórcom do czerwoności rozgrzać mojej wyobraźni. Nie twierdzę, że nie dopowiedziałam sobie odrażającego ciągu dalszego, ale gdyby to był prawdziwy, a nie tylko marketingowy, powrót Cronenberga do body horroru, to ta scenka trwałaby dłużej. Podobnie występ artystki z lubością okaleczającej swoją twarz. Deformacje pewnie byłyby głębsze (choć może nie aż tak jak w „Musze” z 1986 roku), ale nie sadzę, żeby wielu narzekało na zbyt krótką ekspozycję postrzępionego, zakrwawionego mięska – widok głównie z telewizora ustawionego na planie. Największą gwiazdą „Zbrodni przyszłości”, nomen omen, w bliskiej przyszłości może stać się człowiek, którego ciało obrosło uszami. Zabrzmi dziwnie, ale przyglądając się temu tańczącego dumnemu posiadaczowi mnóstwa niedziałających narządów słuchu, zastanawiałam się jak wygląda sytuacja na tym niewielkim obszarze, który pozostaje zakryty. Tak sobie myślałam... O nie, nie, zostawmy to. Przejdźmy do innych atrakcji. Maszyny: organiczne, mięsiste twory skonstruowane przez człowieka, które mnie przypominały głównie „eXistenZ” tego samego reżysera i scenarzysty. W tym futurystycznym świecie przedstawionym są tacy, którzy nawet gdyby chcieli, nie mogliby bez nich żyć. A na pewno bez jednej z nich – rozbrykanego, roztrzęsionego fotela wspomagającego układ trawiennych między innymi Saula Tensera. Najwyraźniej nie wszyscy są zmuszeni do spożywania posiłków na tym niewygodnym „tronie”, z całą pewnością jednak ma to związek z tak zwanym syndromem przyśpieszonej ewolucji. Chociaż akurat z Tenserem mogło być inaczej. Do takiego stanu mogła doprowadzić go inna mięsista meblomaszyna. Łóżko, które wspomaga go w wyścigu z (nie)naturalną ewolucją gatunku ludzkiego. Ciało w tej wizji przyszłości jest traktowane niczym hala produkcyjna. Tutaj powstają nienowe produkty, tj. zbędne narządy, których najprawdopodobniej nikt, poza Tenserem nie wycina. Wykształcają się na drodze ewolucji, ale czołowe postacie „Zbrodni przyszłości” na dobrą sprawę wzięły sprawy we własne ręce. Zabawa w bogów lub po prostu kolejny szczebel postępu. To wszystko może i brzmi obiecująco, ale gdy już przeniesiemy się do tych futurystycznych nie-realiów... Ujmę to tak: fabularna wydmuszka w zachwycającym opakowaniu. Pomysłów było aż nadto, ale sposób łączenia tych w większości niebanalnych puzzli, niesamowicie osłabiał ich siłę rażenia. Zupełnie jakby twórcy, a właściwie autor scenariusza - i zarazem reżyser - sabotował swoje własne dzieło. Jakby uparł się, by zabić wszelkie zalążki emocji bezproduktywną gadaniną. Chwilami czułam się trochę tak, jakbym równocześnie oglądała dwa różne „spektakle”. Rozmówcy się rozumieli, ale taka skromna, mało inteligentna słuchaczka jak ja, błądziła jak to dziecko we mgle. Jeśli w przemowach Saula Tensera tkwi jakaś filozoficzna głębia, to ja do niej dotarłam. Łatwiej było mi zrozumieć jego najczęstszą interlokutorkę, życiową i zawodową partnerkę Caprice oraz przedstawicieli zagrożonego gatunku zwolenników papieru. Przy czym jedno z nich z czasem zmieni obiekt swoich westchnień. Przekona się do idei krzewionej przez Wielkiego Saula, rzadko odsłaniającym dolną połowę twarzy poza mieszkaniem, które dzieli z Caprice. Na pewno ma to związek z jego stanem zdrowotnym (wiemy, że ostatnio coś wyrosło mu w gardle), ale do mnie jakoś ciągle powracała myśl, że biedakowi tęskno do rzeczywistości pod niepodzielnym panowaniem wszechmocnego i wszechwinnego covida. „Zbrodnie przyszłości” można odbierać jako całkiem realną, a zatem przerażającą przestrogę przed tym, co bodaj rozumny gatunek szykuje swoim potomnym. Kolejne przypomnienie o negatywnym wpływie człowieka na środowisko, w co jakaś część ziemskiej ludności i tak nigdy nie uwierzy (zmiany klimatu i zanieczyszczanie środowiska przez człowieka dla jednych są faktem, a dla innych kłamliwą propagandą, wielkim przekrętem etc., i tak już chyba pozostanie na wieki wieków) oraz nader interesująca propozycja „wyjścia z tego ambarasu”. UWAGA SPOILER David Cronenberg plan oczyszczenia Ziemi z całego plastiku uważa za niewykonalny. Nierealny. Zaczął więc szukać w myślach alternatywy. I znalazł. Ludzki układ trawienny narzędziem do pozbywania się nadmiaru plastiku. Idealne wyjście... może w przyszłości KONIEC SPOILERA.

List w butelce od przyszłych pokoleń do obecnych”. Mętnawa przestroga przed złymi przyzwyczajeniami, ale już niekoniecznie przed przesuwaniem wszelkich granic. Przed niekontrolowanym, nieprzemyślanym postępem technologicznym, uważam, jak najbardziej. A sztuka? „Zbrodnie przyszłości” wyreżyserowane przez Davida Cronenberga na podstawie jego własnego scenariusza, zachęcają do głębszego zastanowienia się nad rolą jaką pełnią kontrowersyjni artyści. Gdyby nie oni, może kręgosłupy moralne szybciej ulegałyby zwapnieniu? Szokujące pokazy artystyczne najmocniejszą tamą dla demoralizacji? A może jednak mają rację wszyscy ci, którzy uznają ich za poważne zagrożenie? Może to właśnie oni napędzają to samozjadające się stworzenie zwane technologią? Ponury klimat, intrygujące refleksje, solidne efekty specjalne, ale jakoś nie wsiąkłam w tę opowieść. Niecała, ledwo stopy zanurzyłam.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz