niedziela, 1 stycznia 2023

„Ghostkeeper” (1981)

 

Turyści z miasta, młoda para Jenny i Marty oraz ich znajoma Chrissy, przed planowaną imprezą sylwestrową w schronisku w kanadyjskich Górach Skalistych, wbrew ostrzeżeniom lokalnego sklepikarza, wybierają się na przejażdżkę skuterami śnieżnymi. W pewnym momencie wkraczają na teren prywatny, gdzie znajdują samotnie stojący hotel, sprawiający wrażenie opuszczonego. Uszkodzenie jednego ze skuterów zmusza ich do poszukania chwilowego schronienia w tym cichym przybytku. Mają nadzieję, że opady śniegu niebawem ustaną, ale koniec końców pogoda zmusza ich do przenocowania w tym od lat niefunkcjonującym hotelu, jak się okazuje zamieszkałym przez enigmatyczną starszą panią, utrzymującą, że przebywa tutaj wraz ze swoim synem. Zbłąkani przyjezdni jeszcze nie mieli okazji go poznać, ale jeśli wierzyć kobiecie mężczyzna kręci się gdzieś w pobliżu. Jeśli wierzyć kobiecie...

Kanadyjski slasher w reżyserii debiutującego Jima Makichuka, późniejszego twórcy „The Tower” (1985) i „Niagara Strip” (1987), którego scenariusz napisałam we współpracy z Dougiem MacLeodem. „Ghostkeeper”/„Ghost Keeper”, znany też pod tytułem „Windigo”, został zrealizowany za siedemset pięćdziesiąt do ośmiuset pięćdziesięciu tysięcy dolarów kanadyjskich (filmowcy korzystali z ochrony podatkowej). Główne zdjęcia ruszyły pod koniec listopada 1980 roku, a zakończyły się w drugiej połowie grudnia tego samego roku. Film kręcono w Parku Narodowym Banff w kanadyjskiej prowincji Alberta, a na główną lokalizację wybrano urokliwy górski hotel funkcjonujący pod nazwą Deer Lodge. Po zgromadzeniu przeszło połowy materiału z planu zdjęciowego, fundusze nieoczekiwanie się wyczerpały. Nie chcąc rezygnować z tego przedsięwzięcia, Jim Makichuk odszedł od scenariusza, właściwie na bieżąco wymyślając skromniejsze. tj. nieporównywalnie tańsze w realizacji dalsze wypadki w odizolowanym hotelu. „Ghostkeeper” miał mocno ograniczoną dystrybucję kinową w Kandzie (emisja ruszyła w grudniu 1981 roku) i w Stanach Zjednoczonych, a potem trafił na rynek VHS, także w paru innych krajach. Mało znany, również przez fanów gatunku, przynajmniej do 2012 roku, kiedy to doczekał się pierwszego wydania DVD.

Podejrzewany o silne wpływy „Lśnienia” Stephena Kinga, też Stanleya Kubricka, nastrojowy slasher, według głównego producenta Harolda J. Cole'a „trzymający w napięciu na wzór Psychozy Alfreda Hitchcocka”. Kierownik artystyczny Jim Makichuk z jednej strony głęboko żałował, że nie mógł opowiedzieć dokładnie tej historii, jaką razem z równie niedoświadczonym w tej konkretnej sztuce pisarskiej Dougiem MacLeodem przelał na papier, a z drugiej nie krył zadowolenia z materii stricte klimatycznej, na której bodaj najbardziej mu zależało. Niemniej nawet w jego oczach „Ghostkeeper” wypadł dosyć nierówno, nie wspominając już o tym, że reżyser musiał zrezygnować według niego ze wspaniałej końcówki - UWAGA SPOILER dłuższa sekwencja pościgu za final girl i ujęcia Wendigo na dachu Deer Lodge KONIEC SPOILERA. W filmie w większości wystąpili mieszkańcy Calgary, największego miasta w kanadyjskiej prowincji Alberta, a jeden z wyjątków stanowiła Riva Spier, odtwórczyni roli głównej, domniemanej final girl, którą sprowadzono z Montrealu. Przykryte bardzo grubą warstwą śniegu Góry Skaliste, oczywiście po kanadyjskiej stronie i przykryty grubą warstwą ciszy rustykalny hotel, chociaż... Ogromny wkład w budowę złowrogiego nastroju, moim zdaniem, miał Paul Zaza, kompozytor muzyczny, którego miłośnicy horroru mogą kojarzyć choćby z „Mojej krwawej walentynki” George'a Mihalki, późniejszych „Odsłon” Richarda Ciupki oraz „Mózgu” Eda Hunta i wreszcie „Balu maturalnego” Paula Lyncha, z którego omawiana produkcja „pożyczyła sobie” niektóre melodie. Akcja „Ghostkeeper” zamyka się w dwóch dniach – zaczyna się parę godzin przed zaplanowaną imprezą sylwestrową w czynnym górskim schronisku, a kończy w Nowy Rok w nieczynnym przestronnym hotelu. W zasadzie istnieją dwie wersje tej zimowej „siekaniny” - dwa lata po otwarciu dystrybucji dokręcono prolog, jeśli wierzyć informacjom wygrzebanym w Sieci (widziałam pierwszą edycję, tyle dobrze, tj. szczęśliwie dla mnie, że nieodrestaurowaną), z mężczyzną, który podczas panicznego przedzierania się przez las nagle zostaje śmiertelnie dźgnięty drewnianym kołkiem. W każdym razie dla mnie ta opowieść zaczęła się w ciasnym sklepiku gdzieś w Górach Skalistych. Za ladą spotykamy starszego mężczyznę, nic sobie nierobiącego z docinków aroganckiego młodego prawnika, który wraz ze swoją dziewczyną właśnie „zaszczycił go” swoją obecnością. Mieszczuchy w górach – to nie może skończyć się dobrze;) Marty i Jenny (przeciętna kreacja Murraya Orda i całkiem zacny występ Rivy Spier) czekają na swoją koleżankę Chrissy (niezła Sheri McFadden), z którą zapanowali małą przejażdżkę skuterami śnieżnymi. Właściciel sklepu - a jakże! - radzi zrezygnować z tego pomysłu, nie oddalać się od tej względnie bezpiecznej przystani w tak niepewną pogodę. W dodatku bez przewodnika, ale z jakiegoś powodu sklepikarza najmniej martwi to, że młodzi mogą najzwyczajniej zgubić się w zdradzieckiej głuszy. Mężczyźnie udaje się - a jakże! - wzbudzić wątpliwości tylko w Jenny, zdaje się jedynej myślącej istocie w tej trzyosobowej grupce. Brawura zakrzykuje zdrowy rozsądek, można powiedzieć, że Jenny zostaje przegłosowana po oddaleniu się od „przewrażliwionego” sklepikarza. Zły skręt, mocno prawdopodobna droga bez powrotu, teren prywatny, na który wstęp jest surowo wzbroniony i jak zwykle zignorowany głos właściwie jedynej poważnej kandydatki na final girl. Panikara, ot co! Tchórz, który próbuje zepsuć zabawę. Niedoczekanie! W domyśle nie pierwszy raz, ale w tym związku stery zawsze dzierżył Marty, chłopaczek z kompleksem Boga, który najwyraźniej znalazł bratnią duszę. Zgodność charakterów, dwie połówki nieapetycznego jabłka, pomiędzy które wcina się „rozkapryszone dziewczątko”, które nie potrafi przyjąć do wiadomość, że Marty nie jest jej własnością. Wiele o tym nie-bohaterze powie nam sprzeczka w pokoju hotelowym – typowa gadanina klasycznego przemocowca (tak zwana przemoc ekonomiczna): też możesz robić, co chcesz, bez pytania mnie o zgodę, ale miej na uwadze, kto tu kogo utrzymuje.

Mocno wątpliwe schronienie przed burzą śnieżną. Od pięciu lat zamknięty dla gości górski hotel, w którym troje zbłąkanych turystów nie zastaje żywej duszy. To się zmieni po zapadnięciu zmroku, ale do tego czasu zdążą już nabrać przekonania, że są tutaj zupełnie sami. Co uznają za dziwne tylko dlatego, że ktoś zadbał o ogrzanie części budynku. Nie, jakoś nie pomyśleli o tym, że ktoś z zewnątrz, jakiś opłacany przez prawowitych właścicieli tych ziem mieszkaniec nieodległej miejscowości, może doglądać tego raczej nietaniego obiektu. Tak mogłoby być, ale nie jest. Otóż, buńczuczny Marty, puszczalska Chrissy i stłamszona Jenny nadziewają się na nieskorą do zwierzeń starszą kobietę (widowiskowa, można wręcz powiedzieć upiorna - ten zgrzytliwy głos! - kreacja Georgie Collins), która najwyraźniej na stałe zakotwiczyła się w tym aktualnie praktycznie odciętym od reszty świata dzikim zakątku. Potencjalna właścicielka, która podobno mieszka tutaj tylko ze swoim synem. Tak czy inaczej, kobiecina nie skacze z radości na widok „przybłęd z wielkiego miasta”, nie sprawia wrażenia zadowolonej z dodatkowego towarzystwa, ale nie próbuje młodych przepędzić. Nie chce mieć ich na sumieniu czy wręcz przeciwnie? Szczerze mówiąc niemile zaskoczyli mnie twórcy „Ghostkeeper”, nastawiłam się bowiem na dłuższe pogrywanie tajemnicą. Alarmowanie bez wdawania się w szczegóły, podsycanie aury niebezpieczeństwa bez odkrywania niemal wszystkich kart. Niemal, bo pod koniec tej oślepiająco białej ścieżki - wprost przepiękne i przepięknie złowróżbne widoki; zimowy krajobraz w pełnej, jakże soczystej krasie – czekała na mnie mała niespodzianka. Udana czy boleśnie przekombinowana? W moim przypadku obie odpowiedzi są poprawne. Wiem, dziwnie to brzmi, ale nic nie poradzę na to, że ostatecznie stanęłam w niejakim rozkroku. Za, a nawet przeciw takiemu rozwiązaniu:) Zgodnie z zapowiedziami Jima Makichuka, „Ghostkeeper” to jeden z tych, wydaje mi się rzadszych, obrazów slash (bodaj najsłynniejszym reprezentantem tychże jest „Halloween” Johna Carpentera), które budują się głównie na niemiłej aurze, mocno skąpiąc jakichś dosadniejszych widoków. Odrobinka krwi i charakteryzacja, najpewniej obliczona na straszenie odbiorców, ale we mnie odezwało się coś zdecydowanie bliższego współczuciu. Zaczynamy od klasycznego podcięcia gardła, w ciemną sylwestrową noc i wyraźnej cudnie wstrętnej aluzji w obskurnych lochach (nieoryginalny, ale, że tak to przewrotnie ujmę, smakowity motyw zbrodniczej działalności). Potem następuje dość długa przerwa w zabijaniu i zastanawianie się, gdzie też podziało się jedno z ogniw naszego krótkiego i raczej niemocnego łańcucha. Intensywne podchody na białym pustkowiu. W przepastnym, stosownie mrocznym porzuconym hotelu, ale i okazjonalne wycieczki do mniejszych nieruchomości porozrzucanych w pobliżu oraz wycieńczające wędrówki przez śnieżne głębokie gardło... to znaczy bagno. W jakiejś części na pewno niezapowiedziani szczodrzy karmiciele napięcia – sekwencje nieprzewidziane w scenariuszu, umiejętne przeciąganie może i niespektakularnej, ale do mojej wrażliwości absolutnie przemawiającej, struny. To znaczy ciężka walka o brakujące minuty, dalsze partie opowieści niezbyt krwawej treści, nad którą zawisło widmo definitywnego upadku. Faktycznie, można odnieść wrażenie, że środki ciężkości nie zostały najlepiej porozkładane, że zbankrutowanym filmowcom, mimo wszystko, nie udało się zachować dostatecznej równowagi między praktycznie dwoma kawałkami tego zamrożonego ciastka. Rzeczywiście nierówny to horrorek, ale w takim klimacie na wszystko da się przymknąć oko;) Co? Przy tylu niemiłosiernym, przeokropnie męczących dłużyznach? No właśnie, tutaj dostrzegam największe niebezpieczeństwo – dla jednych siła „Ghostkeeper”, dla innych słabość, może nawet przeszkoda nie do pokonania, wyzwanie, któremu przypuszczalnie nie wszyscy podołają. Bo to dość specyficzny slasher jest, a przynajmniej z wielkim trudem, praktycznie samą siłą woli, przy „nadludzkim” wysiłku powołany do życia. Na marginesie: ośmielę się wysnuć przypuszczenie, że twórcy poczynili co najmniej jeden niższy ukłon w stronę „Psychozy” Alfreda Hitchcocka – charakterystyczna technika filmowania umownie morderczej akcji. Pamiętacie „śmiertelne zderzenie” na schodach w domostwie Batesów? W pierwszym reżyserskim osiągnięciu Jima Makichuka zobaczyłam coś bardzo podobnego.

Kto ma ochotę na przejażdżkę skuterem śnieżnym w nawiedzonych Górach Skalistych? Kto chętny na nastrojowy slasherek i odrobinę mitologii indiańskiej? Bierzcie więc to niedocenione kanadyjskie dziełko w reżyserii debiutującego Jima Makichuka. Wkroczcie do tego osamotnionego domiszcza i poznajcie „przemiłą” staruszkę, która nie powinna odmówić Wam noclegu. Idźcie prosto do Overlook albo czegoś podobnego:) Niskobudżetowy, kameralny, czarowny „Ghostkeeper”: kolejne z moich małych odkryć na bezkresnych wodach horroru. Przemiła niespodzianka.

2 komentarze:

  1. Witaj Buffy. Jak zwykle kapitalna recenzja. Gdzie można obejrzeć ten film? Szukałem ale nie mogłem znaleźć.

    OdpowiedzUsuń