sobota, 24 czerwca 2023

„Kobieta z lasu” (2022)

 
Rok 1987. Peter McCalister, dwudziestojednoletni wnuk właściciela Camp Briarbrook, na koniec sezonu, po wyjeździe małych podopiecznych, zbiera opiekunów przy ognisku, aby podjąć kolejną próbę przywołania antybohaterki historii od lat opowiadanej przy ognisku. Ducha pielęgniarki z Camp Briarbrook, wiedźmy, w istnienie której tak naprawdę żadne z nich nie wierzy. Wszyscy zgromadzeni przy ognisku traktują to jak niewinną zabawę. Wszyscy, poza dziewczyną Petera, Lauren Davis, która pomimo swojego sceptycznego podejścia do obozowej legendy, uważa, że nie warto kusić losu. Bierze jednak udział w rytuale, który tym razem okazuje się skuteczny. Samozwańcza czarna owca rodziny McCalisterów przypadkiem znalazła sposób na wskrzeszenie największej zmory Camp Briarbrook. A to miała być tylko zabawa...

Plakat filmu. „She Came from the Woods” 2022, Mainframe Pictures

Rozszerzona wersja wyróżnionego na Międzynarodowym Festiwalu Filmowym w Toronto krótkometrażowego obrazu Carsona i Erika Bloomquistów pod tym samym oryginalnym tytułem („She Came from the Woods”), który swoją światową premierę miał w roku 2017. Źródłem inspiracji dla braci Bloomquist był ich ulubiony serial w okresie dorastania, „Czy boisz się ciemności?” (1990-2000), który ukształtował ich wrażliwość artystyczną. Właściwie pierwotny projekt „She Came from the Woods” przez jego inicjatorów i głównych twórców był traktowany jako powrót do korzeni ich niesłabnącej fascynacji opowieściami z dreszczykiem; swoisty list miłosny do „Czy boisz się ciemności?”. Bardzo krótka podróż sentymentalna – projekt sfinalizowali ponad trzy miesiące po wpadnięciu na ten pomysł. A w czerwcu 2021 roku zakończyli prace na planie (w Connecticut) pełnometrażowej wersji „She Came from the Woods” (pol. „Kobieta z lasu”). Lekkiego retro(?) horroru obozowego, który pierwszy pokaz miał w sierpniu 2022 roku na FrightFest w Wielkiej Brytanii, a regularna dystrybucja ruszyła w pierwszym kwartale 2023 roku, głównie na platformach VOD.

Wyreżyserowany przez Erika Bloomquista na podstawie scenariusza spisanego z bratem Carsonem, bajka ludowa z Camp Briarbrook. Amerykańska produkcja, która klimatem przypominała mi „Ulicę Strachu - część 2: 1978” Leigh Janiak: stare, dobre camp slashery przepuszczone przez współczesne filtry. Tym razem przenosimy się do drugiej połowy lat 80. XX wieku, a w każdym razie taki był zamysł sentymentalnych autorów tej historyjki do opowiadania przy ognisku. Po enigmatycznym prologu z małą dziewczynką w upiornym lesie, przeskakujemy do słonecznej krainy – z lekka wyblakła pogodna tkanina – zarządzanej przez Gilberta McCalistera (przyzwoita kreacja Williama Sadlera, którego fani kina grozy mogli widzieć choćby w „Pożartych” Davida Winklera, „Mgle” Franka Darabonta opartej na opowiadaniu Stephena Kinga, „Krwawych wzgórzach” Dave'a Parkera, „The Grudge: Klątwie” Nicolasa Pesce'a i w „Sanktuarium” Evana Spiliotopoulosa na podstawie powieści Jamesa Herberta; pomijam już „Skazanych na Shawshank” i „Zieloną milę” Franka Darabonta, głośne ekranizacje/adaptacje odpowiednio minipowieści i powieści Stephena Kinga, bo to bardziej dramaty) z pomocą córki imieniem Heather, w którą w zadowalającym stylu wcieliła się Cara Buono (m.in. „Dziennik mordercy” Tima Metcalfe'a, „Pozwól mi wejść” Matta Reevesa, readaptacja powieści Johna Ajvide'a Lindqvista i „Diabelskie nasienie” Roba Lowe na motywach powieści Williama Marcha). Obóz nad Crystal Lake, letnia atrakcja dla dzieci, urocze drewniane domki otoczone soczyście zielonym lasem. Młodszy syn Heather McCalister, Peter (przyciągający uwagę występ Spencera Lista) w poprzednich sezonach należał do zespołu opiekunów, dość zżytej grupy młodych dorosłych, którą nadal zasila jego lepsza połowa Lauren Davis, niezgorzej wykreowana przez Clare Foley (m.in. „Sinister” Scotta Derricksona i „Sinister 2” Ciarána Foya). Tymczasem od Petera oczekuje się zgodnej współpracy z jego starszym bratem Shawnem (Tyler Elliot Burke, który nie miał tutaj wielkiego pola do popisu), prawą ręką ich matki. Odpowiedzialniejszym bratem, tym, na którym można polegać. Pete nie ma wątpliwości, że Shawn jest pupilkiem mamusi i dziadka, a jemu samemu przypadła rola czarnej owcy, która w gruncie rzeczy niespecjalnie mu przeszkadza. Shawn to pracuś, a Peter prawdziwa dusza towarzystwa. Bumelant, który może i nie miałby nic przeciwko zyskaniu w oczach krewnych, ale aby to osiągnąć musiałby trochę popracować, a ta wizja zdecydowanie go nie pociąga. W końcu są wakacje! W zasadzie wakacje chylą się już ku końcowi, a na ostatni wieczór Peter przygotował coś specjalnego, coś tylko dla opiekunów. Wielki finał ich corocznej zabawy w przywoływanie wiedźmy z lasu. Urban legend Camp Briarbrook: dawno, dawno temu żyła sobie Agatha Good, prawdopodobnie niewykwalifikowana pielęgniarka, której czarna dusza nadal kroczy między tutejszymi drzewami. À propos, czy mi się wydaje, czy bracia Bloomquist w pewnym momencie puszczają oko do sympatyków „Dzieci kukurydzy”, filmowej franczyzy, która swoje istnienie zawdzięcza Stephenowi Kingowi, jego opowiadaniu z 1977 roku? Tak czy owak, w „Kobiecie z lasu” znalazło się też miejsce dla upiornych dzieciaków, opętanych milusińskich, najpewniej narzędzi w rękach morderczej pannicy, która notabene prezentuje się całkiem zacnie – nie spodziewałam się takiego maszkarona (solidna robota charakteryzatorów) po tak niepoważnym - w sam raz na niedzielne popołudnie - horrorze. Ale najpierw rytuał przy ognisku. Ostatnie obozowe show Petera McCalistera Anno Domini 1987. Chłopak zdecydowanie jest w swoim żywiole, ale mina szybko mu zrzednie, bo wbrew oczekiwaniom jego metoda zadziała. Sposób na wyrwanie Agathy Good z ogni piekielnych. Wiedźma wraca do domu.

Kadr z filmu. „She Came from the Woods” 2022, Mainframe Pictures

Kobieta z lasu” Erika Bloomquista to horror nadprzyrodzony w nieprzesadnie gęstym komediowym sosie, utrzymany w konwencji camp slashera. Taki cudak. W moich oczach najskuteczniej broniący się klimatem, bo choć bardziej cenię sobie dalej idące stylizacje na kino z dawnych lat, to takie filmowe eksperymenty z reguły też wprowadzają mnie w iście nostalgiczny nastrój. Nazwijmy to mniej agresywnym sposobem na przywoływanie magii kina z lat 70. i 80 XX wieku. W „Kobiecie z lasu” mamy typową slasherową ferajnę; plejadę stereotypowych postaci niekoniecznie z final girl na czele. Cechy tej ostatniej (pierwotny model, powiedzmy, finałowa dziewczyna sprzed rewolucji obyczajowej w tak zwanych krwawych horrorach) ma Lauren Davis, której niepodobna odróżnić od Alice Hardy, legendarnej postaci odegranej przez Adrienne King. Dobrze, trochę przesadziłam, ale zaklinam się, że panna Davis, celowo bądź przypadkiem, przywołała piękne wspomnienie nieśmiertelnej bohaterki slasherowego (pół)światka. Sumienna sezonowa pracownica McCalisterów i przypuszczalnie największa nadzieja dla niesfornego Pete'a. Dużego dzieciaka, który z Lauren ma szansę wyjść na ludzi. W każdym razie takiego zdania prawie na pewno jest jego dziadek, właściciel Camp Briarbrook, z kolei najmniejsze nadzieje z Peterem zdaje się wiązać jego starszy brat Shawn, który wprawdzie nie ma nic przeciwko Lauren, ale nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że przestał już pocieszać się myślą, iż dziewczyna zdoła odczarować swojego Piotrusia Pana. Naturalnie największą optymistką wśród McCalisterów jest matka. Może nawet większą od samego Petera... Wiedząc, że to nie spodoba się jego rodzinie, a już zwłaszcza Shawnowi, Lauren stara się wyperswadować najmłodszemu McCalisterowi najnowszy pomysł na rzekome przywołanie Agathy Good. Potencjalny gniew Shawna to jedno, ale z jej postawy wyczytałam, że pomimo deklarowanej niewiary w istnienie tej diabolicznej pielęgniarki, w głębi ducha uważa, że lepiej trzymać się z dala od takich rzeczy. Nie wywoływać czarownicy z lasu, z czeluści piekielnych, czy z czego tam jeszcze. Ale presja grupy robi swoje: Lauren idzie za resztą jak ta owca na rzeź. Właściwie robi to dla Petera - niech chłopak ma swoje wielkie show. Na efekty nie trzeba długo czekać: Martwe Zło usłuchało wezwania (przeklęta inkantacja). I wyczuło krew. Według mnie najlepsze przygotowało na początek. „Romantyczne chwile” nad jeziorem i niezaplanowana reakcja przy ognisku - ekstremalnie nietaktowne wcięcie się w rozmowę dwóch pań. Tymczasem w drodze nagle zapada upiorna cisza. Autokar pełen znieruchomiałych dzieciaków (Petrificus Totalus) z zabójczymi ognikami w oczach. Tak, to na pewno mój ulubiony moment „Kobiety z lasu” Erika Bloomquista. Kobiety, która wie, jak poruszać się w ramach gatunku. Tradycjonalistka; absolwentka starej szkoły straszenia, ale chyba bez czerwonego paska na świadectwie. Potrafi budować napięcie - rozmazana sylwetka przemykająca między drzewami, twardo stojąca w oddali... i z nagła chwytająca gagatka chowającego się w krzaczorach (strzeż się rąsi!) - na tyle, by utrzymać mnie przed ekranem, może mieć jednak problem z bardziej wymagającymi horrormaniakami. No cóż, „taka była wola nieba”. Ten prześmiewczy ton autorów. Myślę, że „Kobiecie z lasu” bardziej do twarzy byłoby w mniej dowcipnym kostiumie. Dobry czarny humor nie jest zły, odniosłam jednak wrażenie, że bracia Bloomquist w ten sposób starali się ukryć jakieś swoje wyimaginowane niedostatki. Albo po prostu, w przeciwieństwie do mnie, nie widzieli w tym materiału na poważny horror. Rozumiem pragnienie postawienia drugiego (większego) pomnika dla „Czy boisz się ciemności?”, marne to jednak pocieszenie, gdy czujesz, że silniejsze emocje są praktycznie na wyciągnięcie ręki. Wystarczyło lekko docisnąć. I darować sobie te „makabryczne dekoracje” w dostatecznie mrocznym lesie. W charakterze krwawej uczty „Kobieta z lasu” raczej się nie sprawdzi, jednakże nie należy przez to rozumieć, że twórcy jak ognia wystrzegają się drastycznych momentów; jeden nawet mocno przykuł moją uwagę (palenie zabija). Doceniam też udaną imitację krwi, chciałoby się jednak docenić jeszcze ze dwie - albo z dziesięć - okrutnie poszarpane rany, nie wspominając już o „soczystym” widoku parujących ludzkich wnętrzności i poodrywanych/poodcinanych kończyn. No co? Pomarzyć zawsze można. W sumie dziwna sprawa z tą „Kobietą z lasu” Erika Bloomquista, bo połowa mnie została z poczuciem niedosytu, a druga połowa, przesytu. Takie kuriozum. Na marginesie: przyjemnie, jeśli wolno mi użyć tego słowa, zaskoczona jednym zgonem. Byłam pewna, że dadzą żyć.

Szóste pełnometrażowe reżyserskie osiągnięcie zdeklarowanego fana horrorów Erika Bloomquista – po „Long Lost” (2018), „Ten Minutes to Midnight” (2020), „Weekenders” (2021), „Nocy Pod Orłem” (2021) i „Christmas on the Carousel” (2021) – którego scenariusz przygotował w ścisłej współpracy z bratem, Carsonem Bloomquistem, z wykorzystaniem sprawdzonej koncepcji (rozbudowa ich shorta z 2017 roku). W mojej ocenie średnio udane osiągniecie, ale grunt że udane. Dość odprężający horrorek o nawiedzonym letnim obozie. Chyba nie najgorsza propozycja dla miłośników camp slasherów z przedostatniej dekady XX wieku?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz