Rok
1989. Wyobcowana nastolatka Lisa Swallows czas wolny zwykle spędza
na opuszczonym cmentarzu, przy pomniku młodzieńca, który zmarł w
1837 roku. Dziewczyna nie potrafi pogodzić się ze stratą matki,
przed dwoma laty zamordowanej przez niezidentyfikowanego osobnika z
siekierą. Życie rodzinne Lisy mocno skomplikowało też pojawienie
się nowej kobiety u boku jej ojca, narcystycznej Janet, która nawet
nie stara się ukryć niechęci do wiecznie przygnębionej,
zaniedbanej dziewczyny bez przyjaciół. Przeciwieństwa jej córki z
poprzedniego związku, należącej do szkolnej drużyny
cheerleaderek, wesołej Taffy, niepodzielającej negatywnego stosunku
matki do Lisy. Dziewczyna stara się wyciągnąć przyszywaną
siostrę ze skorupy, w której tkwi od śmierci ukochanej
rodzicielki, rozproszyć samotność autorki depresyjnych wierszy
przesiadującej na upiornym cmentarzu. Przemawiając do dawno
nieżyjącego chłopaka, który pewnego wieczora zjawia się w
różowym domu Janet. Chodzący trup zastaje tylko Lisę, swą
pośmiertną towarzyszkę, która odtąd będzie ukrywać go w swoim
pokoju. Niekompletnego Stwora zawiązującego makabryczną współpracę
z nastoletnią gospodynią.
|
Plakat filmu. „Lisa Frankenstein” 2024, MXN Entertainment
|
Diablo
Cody (właściwie Brook Busey), zdobywczyni Oscara za scenariusz
„Juno” z 2007 roku, przez całe lata nosiła się z zamiarem
napisania komedii romantycznej o żywej dziewczynie i martwym
chłopaku (koncepcja, której trudno nie powiązać z „Wiecznie
żywym”, powieścią Isaaca Mariona i jej filmową wersją w
reżyserii i na podstawie scenariusza Jonathana Levine'a). Temat
ogromnie ją pociągał, ale uległa dopiero przed zapowiadaną w
mediach apokalipsą - po wybuchu pandemii COVID-19 w 2020 roku – bo
ten pomysł wymagał powrotu na terytorium horroru, uwielbianego
przez nią gatunku, w którym zawsze chciała się zawodowo
realizować. Ale powstrzymywała ją spektakularna porażka
„Zabójczego ciała” Karyn Kusamy, horroru komediowego
zrealizowanego na podstawie drugiego scenariusza Diablo Cody. Z
czasem opowieść o niezwykle żarłocznej licealistce zyskała na
popularności, można wręcz powiedzieć, że obrosła swego rodzaju
kultem (do czego miał przyczynić się ruch #MeToo), niemniej
kobieta, która rzecz wymyśliła (i nigdy jej nie znienawidziła)
nie mogła zapomnieć miażdżącego przyjęcia „Zabójczego ciała”
z roku 2009. W jej przekonaniu tamta produkcja miała fatalny
marketing, w odróżnieniu od „Lisy Frankenstein”, zrealizowanego
za około trzynaście milionów dolarów amerykańskiego horroru
komediowego, listu miłosnego do szalonych lat 80. XX wieku.
Reżyserskiego dokonania Zeldy Williams, córki nieżyjącego już
aktora Robina Williamsa, które w ocenie jego scenarzystki, zyskał
doskonałego sojusznika: niezależną firmę Focus Features, głównego
dystrybutora na terenie Stanów Zjednoczonych; odpowiadającego za
wprowadzenie „Lisy Frankenstein” do tamtejszych kin, co wydarzyło
się w lutym 2024 roku.
„Pastisz
wpływów w dużej mierze zakorzeniony w mojej miłości do lat 80.”
- tak Diablo Cody w przestrzeni publicznej podsumowała „Lisę
Frankenstein”. Efekt „wychowania” na „Edwardzie Nożycorękim”
Tim Burtona, „Gremliny rozrabiają” Joe Dantego, „Pogromcach
duchów” Ivana Reitmana i innych czarodziejskich obrazach z
przedostatniej dekady XX wieku. Z kolei Zelda Williams na planie
„Lisy Frankenstein” często wspominała „Dziewczynę z
kawałków” Franka Henenlottera, czerpiąc też choćby z takich
pozycji filmowych, jak „Zwiąż mnie” Pedro Almodóvara (strona
wizualna), „Amerykański wilkołak w Londynie” Johna Landisa
(tonacja), „Sok z żuka” Tima Burtona (absurdalne pogawędki),
„Ze śmiercią jej do twarzy” Roberta Zemeckisa (slapstickowa
przemoc) oraz „Młody Frankenstein” Mela Brooksa (kreacja Gene'a
Wildera wzbogacająca fikcyjną postać Lisy Swallows, a jej imię
hołdem dla „Dziewczyny z komputera” Johna Hughesa: rola Kelly
LeBrock). Główne zdjęcia – pod producenckim szyldem MXN
Entertainment - do „Lisy Frankenstein” Zeldy Williams ruszyły w
sierpniu 2022 w Nowym Orleanie w stanie Luizjana, a zakończyły się
mniej więcej miesiąc później. Zgodnie z oczekiwaniami Diablo Cody
stowarzyszenie Motion Picture Association of America (MPAA) przyznało
„Lisie Frankenstein” kategorię PG-13. Byle nie R... Trzeba więc
było poświęcić jeden z ulubionych momentów scenarzystki:
dosadniejsza akcja z rąsią. Jeden z tych wymogów współczesnych
cenzorów, których Diablo Cody zrozumieć nie potrafi. Może
dlatego, że dorastała w zdecydowanie mniej pruderyjnej epoce
amerykańskiego kina? Osadzona w uniwersum „Zabójczego ciała”
Karyn Kusamy, opowieść o pannie Frankenstein i melancholijnym
Stworze zmarłym w pierwszej połowie XIX wieku, niewątpliwie wyraża
tęsknotę Diablo Cody za okresem ekspansji absurdalnych filmów
„paskudnych”. Sympatycznych horrorów i innych historii
fantastycznych imponujących swobodą twórczą. Reklamowany jako
skrzyżowanie „Frankensteina” Mary Shelley ze „Śmiertelnym
zauroczeniem” Michaela Lehmanna, „Edwardem Nożycorękim” Tima
Burtona i „Dziewczyną z kawałków” Franka Henenlottera,
dowcipny teen horror nakręcony pod dyrekcją artystyczną
Zeldy Williams wygląda jak duchowy następca „Zabójczego ciała”
z Megan Fox i Amandą Seyfried rządzący w 80's Disco Club.
Stroboskopowe szaleństwo w amerykańskiej miejscowości nawiedzonej
przez romantyka z czasów wiktoriańskich. Sekretnego współlokatora
„nastoletniej Sylvii Plath”. Współczesny Prometeusz w
sitcomowej rzeczywistości Frankenlisy. Cichy adorator gotyckiego
Kopciuszka, który przeszło półtora wieku przeleżał w grobie.
„Pensjonariusz” cmentarzyska okrytego niesławą, lokalnego
postrachu, ekwiwalentu nawiedzonego domu z innych urban legends.
Ulubionego miejsca nietowarzyskiej Lisy Swallows, widowiskowo
odegranej przez Kathryn Newton (m.in. „Paranormal Activity 4”
Henry'ego Joosta i Ariela Schulmana, „Piękna i rzeźnik”
Christophera Landona). W zasadzie (anty)bohaterki dynamicznej,
zmieniającej się niejako pod wpływem empatycznego zombiaka, który
- tak się zabawnie złożyło - przybył podczas domowego seansu
„Dnia żywych trupów” George'a A. Romero. Wielkie wejście do
koszmarnego różowego gniazdka stereotypowej macochy nastolatki
snującej romantyczne wizje własnej śmierci. Wrednej damulki,
której imię posłużyło twórcom do złożenia hołdu „Rocky
Horror Picture Show” Jima Sharmana: "Damn It, Janet!".
|
Plakat filmu. „Lisa Frankenstein” 2024, MXN Entertainment |
Gdyby
Tim Burton robił sitcomy, to tak mogłyby wyglądać – jak
przerysowana historia nieupiorna Zeldy Williams. Karykatura
wiktoriańskich opowieści niesamowitych, neogotycka propozycja
niepoważna. Wariacja na temat pierwotnie wydanego w 1818 roku
arcydzieła literatury światowej pióra Mary Wollstonecraft Shelley
i zarazem niespecjalnie wystawny pomnik dla zwariowanych opowieści z
lat 80. XX wieku. „Lisa Frankenstein” Zeldy Williams podąża za
straumatyzowaną nastolatką podkochującą się w nieszczególnie
popularnym uczniu Michaelu Trencie (przekonujący występ Henry'ego
Eikenberry'ego), redaktorze naczelnym szkolnego magazynu, na łamach
którego regularnie ukazują się jej mroczne wiersze. Chodzące
kłopoty – niestroniący od narkotyków i zadający się z
członkami subkultury gotyckiej bad boy. A przynajmniej taką opinię
kawaler Trent ma na najwyższych szczeblach licealnej drabiny
społecznej, gdzie bryluje przyszywana siostra Lisy Swallows,
niestereotypowa cheerleaderka imieniem Taffy (przeurocza kreacja Lizy
Soberano), przed pojawianiem się Stwora (stający na wysokości
zadania Cole Sprouse) jedyna prawdziwie przyjazna dusza w otoczeniu
postaci prowadzącej. Najbliższa dziewczynie, której bestialsko
odebrano ukochaną matkę, a ojca karygodnie omotano. „Perfekcyjna”
pani różowego domu (jak zwykle niezawodna Carla Gugino, z obszernej
filmografii której pozwolę sobie wymienić tylko „Oczy węża”
Briana De Palmy, „Syrenę” i „Fatum Elizabeth” Sebastiana
Gutierreza, „Nienarodzonego” Davida S. Goyera oraz „Grę Geralda” Mike'a Flanagana, genialną ekranizację powieści
Stephena Kinga) trzymająca pod pantoflem rodziciela pasierbicy,
którą najchętniej zamknęłaby w jakimś ośrodku, ale
najwyraźniej niepotrafiąca przeciągnąć na swoją stronę
starannie wypielęgnowanej latorośli, bezcennej córeczki z
poprzedniego małżeństwa. Niepotrafiąca nastawić Taffy przeciwko
Lisie. Tą ostatnią poznajemy jako typową szarą myszkę, ze
spuszczonym wzorkiem prześlizgującą się przez podłe życie
szkolne i rodzinne. Nagła zmiana image'u dziewczyny, która
wcześniej chciała być niewidzialna. Przypomniała się Olive
Penderghast, główna bohaterka komedii Willa Glucka z 2010 roku z
fenomenalną kreacją Emmy Stone, czuję się jednak w obowiązku
zaznaczyć, że towarzyszka bezimiennej istoty wskrzeszonej to
kobieta prawdziwie drapieżna. Ze skrajności w skrajność –
nieudany proces socjalizacji dziewczyny z cmentarnego sąsiedztwa.
Tutaj Lisa czuje się jak w domu, a w każdym razie tu jej dużo
wygodniej niż pod dachem „Lady Tremaine”, z niewielkim pokojem
skąpo ozdobionym plakatami filmowymi (przykłady: „Mumia” Karl
Freunda, „Potwór z Czarnej Laguny” Jacka Arnolda) włącznie.
Chyba że towarzystwa dotrzymuje jej niemowa z melancholijnym
spojrzeniem. Zgniłek nocujący w szafie. Jednoręki (ramię jest,
tylko dłoni brakuje) „profesjonalny stylista” z XIX wieku z
przypadłością Vincenta van Gogha, płaczem przyprawiający o
mdłości. Bohater mokrych snów Lisy: „kartonowe kino
monochromatyczne”, prawdopodobnie zamierzenie przegięte
naśladownictwo – jak sądzę laurka dla dorobku filmowców z lat
20. i 30. XX wieku. Będzie jeszcze jedna (w sumie takiego ukłonu
można doszukiwać się też w czołówce „Lisy Frankenstein”,
ale mnie jakoś „Gnijącą panną młodą” Tima Burtona ta
kreskówkowa mroczna opowieść miłosna pachniała), a tymczasem
przyjrzymy się rozkwitowi „czarnej róży” pozszywanego
pianisty. Sytuacja podobna jak w „Zabójczym ciele” Karyn Kusamy,
abstrahując od wspólnictwa w zbrodni tudzież wysokości stawki –
zaryzykuję twierdzenie, że Jennifer Check znajdowała się w mniej
komfortowym położeniu, że w przeciwieństwie do powstałego z
martwych Stwora, tym bardziej jego (nie)stwórczyni, że tak to ujmę,
została postawiona bliżej ściany. Nierealny duet z „Lisy
Frankenstein” mógł poszukać lepszego sposobu na zrealizowanie
„skromnych” marzeń chłopaka, ostatecznie przyjąć do
wiadomości, że nie wszystkie pragnienia na tym padole cuchnących
łez:) da się zaspokoić (nie wszystkie pragnienia powinno się
zaspokajać). Pogodzić się z niepełnosprawnością. Albo popuścić
cugle szaleństwa. Olać PG-13 i porządnie dołożyć do pieca.
Przeklęte asekuranctwo – mogła być petarda, a wyszła
konwencjonalna młodzieżowa komedia romantyczna wyjątkowo krwią
pokropiona. Mimo wszystko w sentymentalną podróż niektórych
długoletnich wielbicieli gatunku zabrać powinna. Mnie zabrała.
Black
and pink Zeldy Williams (reżyseria) i Diablo Cody (scenariusz).
Historia pewnej miłości/obsesji w obłąkanym wszechświecie nie
dziewicy podobno złożonej w ofierze Szatanowi przez członków
zespołu indie rockowego Low Shoulder. Właściwie, jak dla mnie,
niewystarczająco zbzikowana to propozycja - ta pastiszowa „Lisa
Frankenstein”. Dyskotekowy horror żartujący i przyzywający
niegroźnego ducha z lat 80. XX wieku. Według mnie film typu
„obleci”. Nie to, co „Zabójcze ciało” Karyn Kusamy.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz