niedziela, 29 września 2013

Manel Loureiro „Apokalipsa Z. Początek końca”


W Dagestanie, republice należącej do Federacji Rosyjskiej wybucha osobliwa epidemia, którą tamtejsze władze starają się za wszelką cenę ukryć przed resztą świata. Nie przewidują tylko jednego: że wirus pustoszejący ich państwo może wydostać się poza jego granice i w krótkim czasie opanować całą kulę ziemską… Tymczasem mieszkający nieopodal Pontevedry w Hiszpanii prawnik z zainteresowaniem śledzi coraz to bardziej przerażające wiadomości z kraju i ze świata. Z czasem dochodzi do przekonania, że Ziemia, jaką dotychczas znał nieuchronnie zmierza ku zagładzie, a jedynym sposobem na uniknięcie przemiany w Nieumarłego jest zabarykadowanie się wraz z ukochanym kotem w czterech ścianach własnego domu z nadzieją, że zaraza pustoszejąca świat wkrótce wygaśnie. Niestety, czyhające na niego zewsząd niebezpieczeństwo zmusi go do pośpiesznego opuszczenia dotychczasowego schronienia. Mężczyzna wyruszy w długą wędrówkę po wyludnionej Galicji, pełnej polujących na ludzkie mięso żywych trupów, z nadzieją odnalezienia, choć jednej niezarażonej osoby.

„Choć nie zdajemy sobie z tego sprawy, cały czas balansujemy na skraju przepaści. Nie ma policji, wojska, lekarzy, nikogo, kto by nam pomógł, gdyby coś nam się stało, cokolwiek. Mamy przerąbane. Jesteśmy sami. Sami.”

W 1968 roku „Noc żywych trupów” George’a Romero nadała nowy bieg horrorom o żywych trupach, których obecność na Ziemi od tego momentu zaczęła być usprawiedliwiana tajemniczym wirusem, który z kolei w niejednej książce i filmie prowadził do nieuchronnej zagłady rodzaju ludzkiego. Szczelne, mocno konwencjonalne ramy tego nurtu kilka razy od czasu swojego powstania prowadziły do swego rodzaju zaniku zainteresowania publiczności tematyką żywych trupów i choć pojawiały się jakieś pojedyncze, godne uwagi dzieła filmowe (rzadziej literackie) o tych konkretnych antagonistach to od czasów świetności Romero i Lucio Fulci’ego o żadnym rozkwicie zombie movies nie mogło być mowy. Jednakże ostatnimi czasy zupełnie inaczej rzecz ma się z literaturą zombistyczną, która przeżywa swego rodzaju boom, zasypując nas coraz to nowszymi, acz w przeważającej większości mocno konwencjonalnymi powieściami o Nieumarłych. Do tego wielkiego powrotu mody na żywe trupy z pewnością najsilniej przyczynił się Max Brooks ze swoim poradnikiem przeżycia w opustoszałym przez wirus zombizmu świecie, który jestem tego pewna wpadł również w ręce hiszpańskiego pisarza, Manela Loureiro, bowiem jego pierwsza część zaplanowanej trylogii „Apokalipsy Z” obfituje w praktyczne wykorzystanie rad Brooksa zamieszczonych w „Zombie Survival”.

„To była iście dantejska scena. Czarna, zgniła krew ściekała, bulgocząc, z szyi dziewczyny, kiedy Pritczenko konsekwentnie przecinał nożem mięśnie i ścięgna. Gdy doszedł do tchawicy, nóż wydał przenikliwy dźwięk, rozrywając chrząstki szyjne. Prawdziwa rzeź w wykonaniu szaleńca. […] Kołysząc się, stanęła na środku jezdni, z głową zwisającą na plecy pod nieprawdopodobnym kątem.”

Chyba żaden potencjalny czytelnik „Początku końca” nie będzie spodziewał się niczego oryginalnego po kolejnej powieści o żywych trupach, która podobnie jak inne bliźniacze pozycje nieodmiennie trzyma się konwencji wytyczonej przed laty przez George’a Romero, co dla wielbicieli zombie minusem z pewnością nie będzie, aczkolwiek czytelników spragnionych nowych trendów może odrobinę rozczarować. Jak się okazuje europejskie pochodzenie Loureiro wcale nie zwiastuje odcięcia od amerykańskiej konwencji – co z tego, że akcja rozgrywa się w Hiszpanii skoro wydaje się być żywcem wyjęta z amerykańskich realiów? Brzmi zniechęcająco? A nie powinno, bo jak się okazuje Loureiro udało się wykorzystać maksimum potencjału, który paradoksalnie, nadal tkwi w tej mocno wyeksploatowanej tematyce, a to wszystko dzięki dojrzałemu, poruszającemu wyobraźnię odbiorcy warsztatowi oraz duszącej, postapokaliptycznej atmosferze wyczuwalnej dosłownie przez cały czas trwania lektury. Narratorem jest hiszpański prawnik, który relacjonuje wydarzenia najpierw za pośrednictwem postów w swoim blogu, a z czasem, kiedy apokalipsa znajduje się już w fazie „rozkwitu”, odbierając ocalałym energię elektryczną, za pomocą wpisów do swojego dziennika. Fabuła zauważalnie dzieli się na kilka części. Najpierw będziemy świadkami, moim zdaniem najlepszej fazy „przed”, czyli oczami narratora będziemy obserwować drobne sygnały nieuchronnego końca znanego nam świata. Doniesienia dziennikarzy za pośrednictwem telewizji i Internetu, politycznie ściśle osadzone w znanych nam współcześnie realiach, autor podał w tak przekonującym, wręcz niepokojącym stylu, że chyba nie znajdzie się absolutnie żaden czytelnik, w którym nie rozbudziłby nienasyconej ciekawości, co do dalszego rozwoju wydarzeń, a co za tym idzie nie „przyśrubowałby” go do kart swojej powieści. Kolejną fazą są początki epidemii, które nasz główny bohater spędzi w szczelnie zabarykadowanym domu, za jedynego towarzysza mając swojego ukochanego kota, Lukullusa, a czas spędzając głównie na ulepszaniu swoich fortyfikacji (zgodnie z poradami Maxa Brooksa) w poczuciu paraliżującego strachu i doprowadzającej go na skraj szaleństwa, wszechogarniającej nudy. Gdy w końcu opuści pozornie bezpieczne mury własnego domostwa, z kotem u boku, rozpocznie się faza trzecia – szaleńcza wędrówka po opustoszałej Galicji w poszukiwaniu niedobitków rodzaju ludzkiego, których oczywiście odnajdzie, aczkolwiek szybko dojdzie do wniosku, że obecna sytuacja naturalną koleją rzeczy obudziła w niejednym osobniku najniższe, destrukcyjne instynkty, które z kolei będą przyczynkiem do ciekawego odstępstwa od znanej nam konwencji utworów zombistycznych, w których jakiś śmiałek niejednokrotnie wyrusza w pełną niebezpieczeństw podróż po opanowanej przez żywe trupy Ziemi na ratunek ukochanej bądź własnemu dziecku – nasz narrator w pewnym momencie zdecyduje się na coś podobnego, tyle, że dla… kota:)

„Ciało weszło już w fazę gnicia, strużki śmierdzących płynów skapywały na podłogę, tworząc gęstą, ciemną kałużę. Zwłoki napuchły z powodu gazów i wyglądały obscenicznie grubo. Z otwartych ust zwisał olbrzymi fioletowy język, na którym siedziały dziesiątki zielonkawych much bzyczących nieustannie. Oczy zniknęły w oczodołach, a palce rąk, nabrzmiałe i fioletowe, przypominały zmiażdżone paluchy bohatera jakiejś makabrycznej kreskówki. Smród był potworny.”

Kreacja żywych trupów, podobnie jak główna oś fabularna, nie grzeszy oryginalnością, ale w tym przypadku to akurat wielki plus. Potwornie okaleczone, blade kreatury poruszają się wolnym, posuwistym krokiem, a każdy, kto wpadnie w ich ręce niezmiennie kończy w ich żołądkach. Co więcej autor nie boi się drobiazgowych opisów mocno makabrycznych wydarzeń – konsumpcja ludzkiego mięsa, kawałkowanie żywych trupów i mocno odstręczające pierwsze objawy zarażenia przez „tamtych” (jak najczęściej zwą zombie bohaterowie). To wszystko w połączeniu z budzącym dreszcze, postapokaliptycznym klimatem robi naprawdę piorunujące wrażenie, a co za tym idzie spycha na dalszy, zupełnie nieistotny plan brak większej oryginalności fabularnej, której i tak pewnie nie wymagają wielbiciele tego rodzaju literatury – a do nich głównie Loureiro skierował swoją książkę.

Pierwszą część „Apokalipsy Z” czytało mi się na tyle dobrze, aby w przyszłości sięgnąć po pozostałe odsłony trylogii, bo tak naprawdę nie interesuje mnie większa niekonwencjonalność fabularna, ale tylko wówczas, jeśli Manel Loureiro utrzyma kolejne części w równie zachwycającym klimacie, operując tym samym, maksymalnie dopracowanym piórem. Dla fanów zombizmu pozycja absolutnie obowiązkowa!

Za książkę bardzo dziękuję wydawnictwu

piątek, 27 września 2013

"Dziewczyna z sąsiedztwa" na DVD i Blu-ray

Powstało nowe polskie wydawnictwo filmowe El Lobo Films, które planuje specjalne wydania znakomitych filmów grozy na DVD z dodatkami.
Pierwszy strzał El Lobo to doskonała adaptacja powieśći Jacka Ketchuma p.t. DZIEWCZYNA Z SĄSIEDZTWA (czyli "The Girl Next Door"). Film jest mocno przerażający i świetnie zrealizowany. Jest nawet limitowana wersja na Blu-Rayu!


Rekomendacje: 
Pierwszy prawdziwie szokujący amerykański film, jaki widziałem od czasu "Henry - Portret seryjnego mordercy" ponad 20 lat temu. Nie jest to film dla widzów o słabych nerwach. Natomiast tych, którzy są gotowi zobaczyć podmiejskie piekło, "Dziewczyna z sąsiedztwa" na pewno nie zawiedzie. To mroczna wersja "Stań przy mnie".
Stephen King 

"Dziewczyna z sąsiedztwa" to po mistrzowsku wyreżyserowana przez Wilsona ekranizacja bestsellerowej powieści Ketchuma. Niewątpliwą zaletę stanowią kreacje aktorskie, z wybitną rolą Ruth, genialnie zagraną przez Blanche Baker oraz potęgująca niesamowity nastrój obrazu muzyka Shore’a. Seans stanowi przerażające przeżycie, niosące jednak wyraźne przesłanie, które towarzyszy nam w drodze na spotkanie z demonami ludzkiej natury. Niezwykły film!!! 
Adam Zalewski 
Jeśli poszukujesz filmu, który przeraża od pierwszej do ostatniej minuty, to "Dziewczyna z sąsiedztwa" - wstrząsające studium postępującego szaleństwa, umiejętnie ukazujące nakręcającą się spiralę okrucieństwa i obłędu - będzie dobrym wyborem. To obraz, który zapadnie Ci głęboko w pamięć i na pewno nie przejdziesz obojętnie obok wydarzeń, które opisuje. Zwłaszcza, że wydarzyły się one naprawdę... 
Stefan Darda

Informacja podesłana przez
https://www.facebook.com/ElLoboFilms

czwartek, 26 września 2013

„Klątwa laleczki Chucky” (2013)


Niepełnosprawna Nica mieszka wraz z matką w wielkim domu, do którego pewnego dnia zostaje przysłana paczka z modną w latach 80-tych lalką, zwaną Chucky. W nocy matka Nicy, zgodnie z powszechnymi opiniami, popełnia samobójstwo. Zrozpaczoną dziewczynę odwiedza siostra wraz z mężem, córką i jej nianią, nie wiedząc jeszcze, że w nocy zostaną skonfrontowani z największym koszmarem.

Sławetna seria slasherów o seryjnym mordercy, Charlesie Lee Ray’u, uwięzionym w plastikowej lalce, zapoczątkowana w 1988 roku przez Toma Hollanda, stopniowo oddalała się od konwencji horroru na rzecz czarnej komedii (najsilniej widać to w części czwartej i piątej), co naturalną koleją rzeczy zirytowało przeważającą większość wielbicieli laleczki Chucky. Być może to niezadowolenie publiczności zauważył reżyser piątej odsłony, Don Mancini, który postanowił ponownie wskrzesić nieśmiertelnego Chucky’ego w najnowszej, szóstej już części, która powraca na łono czystego slashera, z lekką, niemalże niezauważalną nutą ironicznego poczucia humoru Chucky’ego.

„Cześć. Jestem Chucky i jestem twoim przyjacielem, aż po grób. Ha, ha, ha.”

Nie oczekiwałam zbyt wiele od „Klątwy Chucky”, sugerując się nazwiskiem reżysera, twórcy najbardziej komediowej części piątej, ale przyznam szczerze, że Mancini miło mnie zaskoczył. Oczekiwałam śmiechu, a zamiast tego zostałam skonfrontowana z czystym slasherem, którego największą siłą jest umiejętnie budowany klimat wszechobecnego zagrożenia i wręcz podręcznikowe poszanowanie zasad budowania napięcia. Nie można ukryć, że twórcom najsilniej dopomogła w tej kwestii charakterystyczna, wpadająca w ucho klimatyczna ścieżka dźwiękowa, każdorazowo zwiastująca rychłe niebezpieczeństwo. Już dawno nie słyszałam w kinie grozy tak znakomicie współgrających z akcją muzycznych tonów, które dodatkowo windowały budowaną również za pomocą licznych zbliżeń, atmosferę, a ta jak na dzisiejsze standardy kina grozy stoi na naprawdę przyzwoitym poziomie. Weźmy na przykład scenę, w której młoda opiekunka siostrzenicy Nicy krąży po ciemnym domostwie w poszukiwaniu lalki – kamera wydobywa maksimum napięcia z jej absolutnie każdego ruchu: kiedy na przykład zagląda pod łóżka i do walizki widz nie może pozbyć się przeczucia jej rychłej śmierci. Niemalże cała akcja filmu rozgrywa się w wielkim domostwie, urządzonym w stylu wręcz gotyckim. Szczególnie intryguje staroświecka winda, którą niepełnosprawna Nica przemieszcza się z piętra na piętro – nic dziwnego, że w jednej scenie twórcy postanowili wykorzystać jej potencjał, serwując nam kolejną maksymalnie nastrojową sekwencję z Chucky’m siedzącym grzecznie na kolanach dziewczyny, aż do czasu przerwy w dostawie prądu…

Mancini’emu nie udałoby się wykrzesać z tego obrazu tyle napięcia, gdyby nie ciekawi protagoniści. Pomysł na uczynienie z poruszającej się na wózku inwalidzkim dziewczyny, głównej bohaterki okazał się przysłowiowym strzałem w dziesiątkę i nie mówię tutaj tylko i wyłącznie o jej wzbudzającej sympatię osobowości, ale przede wszystkim o pretekście do podkreślenia jej bezradności w obliczu rzezi – szaleńcze czołganie się w górę po schodach na ratunek siostrze, dyktowane czystą paniką, a nie logicznym myśleniem. Podczas, gdy Nica wywołuje jedynie pozytywne odczucia w widzach, jej siostra to jej zupełne przeciwieństwo – materialistyczna egoistka, która nieustannie szuka sposobu na uszczęśliwianie samej siebie, nawet kosztem swojej rodziny. Jedyne, co irytuje w kwestii kreacji bohaterów to pierwszy zwrot akcji, podczas którego zostaje ujawnione jej prawdziwe oblicze – wątek, jak przystało na współczesne produkcje na siłę wciśnięty w fabułę, aby promować „światopoglądową poprawność” twórców. Ponadto zobaczymy charakterystyczne dla nurtu slash sceny rozdzielania się bohaterów (ale całkowicie usprawiedliwione, a co za tym idzie nieirytujące) oraz łatwą do przewidzenia, systematyczną eliminację bohaterów przez żądną zemsty lalkę. Sceny mordów w porównaniu do nastroju nie charakteryzują się niczym szczególnym. Najbardziej przypadł mi do gustu moment z dosypaniem trutki na szczury do talerza jednego z gości i późniejsza praca kamery podczas kolacji, wzmagająca ciekawość widza, zastanawiającego się, kto trafił na śmiertelny posiłek. Porażenie prądem jednej z bohaterek, której niemalże oko wychodzi z oczodołu również robi całkiem przyzwoite wrażenie, ale im dalej tym niestety gorzej – sceny przebijania oka i przekrajania twarzy na pół zbyt mocno posiłkowały się nowoczesną technologią, aby wzbudzić we mnie choćby częściowe poczucie realizmu sytuacyjnego. Z minusów warto jeszcze nadmienić koszmarny, maksymalnie sztuczny wygląd Chucky’ego. I zbyt zagmatwaną końcówkę (po napisach końcowych jest kolejna, moim zdaniem troszkę lepsza), która niestety nawiązuje do czwartej i piątej części – szkoda, że Mancini nie poprzestał na tych początkowych odniesieniach do trzech pierwszych odsłon, tworząc taką a la alternatywną czwartą część, która skierowałaby niniejszą serię na nowe, wzorowane na tych starszych filmach o Chucky’m, tory. A tak, być może jakiś niewydarzony twórca postanowi powrócić do komediowej konwencji i z dobrego horroru, z charakterystycznym antagonistą znowu będą nici…

„Klątwa Chucky”, oczywiście, nie może się równać z trzema pierwszymi odsłonami serii, aczkolwiek w porównaniu do czwórki i piątki oraz dzisiejszych standardów slasherów naprawdę przyjemnie zaskakuje. Jeśli ktoś chce zobaczyć powrót Chucky’ego do konwencji horroru to gorąco zachęcam do seansu – rzecz jasna z minimalnym przymrużeniem oka na drobne niedostatki.

niedziela, 22 września 2013

„Men Behind the Sun” (1988)

Recenzja na życzenie (ICHI)

OSOBY NIEPEŁNOLETNIE BARDZO PROSZĘ O OPUSZCZENIE TEGO TEKSTU

II wojna światowa. W tajnej jednostce wojskowej Japończycy opracowują broń biologiczną, która ma zapewnić im wygranie wojny. W tym celu przeprowadzają bestialskie eksperymenty na m.in. Chińczykach i Rosjanach. Wydarzeniom tym świadkują młodzi rekruci, poddawani wyczerpującym, zarówno psychicznie, jak i fizycznie, szkoleniom.

Azjatycki niskobudżetowy film Tun Fei Mou, uznany za jeden z najbardziej zwyrodniałych obrazów w historii światowej kinematografii. Do jego złej sławy z całą pewnością najsilniej przyczyniła się inspiracja prawdziwymi wydarzeniami, mającymi miejsce w tajnej japońskiej Jednostce 731 w trakcie II wojny światowej, w której testowano program rozwoju broni biologicznej i chemicznej na pojmanych Chińczykach, Mandżurach, Koreańczykach i Rosjanach. Bestialstwa, jakich dopuszczano się na niewinnych ludziach przekraczały wszelkie granice tzw. człowieczeństwa – ofiary m.in. poddawano wiwisekcjom, zakażano wąglikiem, truto i obrzucano granatami, a to wszystko w imię wygrania wojny. „Men Behind the Sun” w czasach swojej premiery spotkał się z traumatycznym przyjęciem wśród widzów, głównie za sprawą wiernego (acz odrobinę okrojonego) odzwierciedlenia wydarzeń mających miejsce w prawdziwej Jednostce 731, ale również z powodu plotek głoszących, że jakoby wplótł on w fabułę materiały archiwalne oraz na potrzeby filmu poświęcił żywot prawdziwego kota. Dziś już wiemy, że to jedynie mrzonki rozhisteryzowanych widzów albo, co równie prawdopodobne efekt osobliwej promocji filmu.

Bardzo długo zwlekałam z obejrzeniem niniejszego obrazu – jego zła sława dotarła do mnie przed laty, ale po zapoznaniu się ze zbrodniami wojennymi tzw. Jednostki 731 jakoś nie miałam zbytniej ochoty na ich oglądanie, choćby jedynie sfabularyzowane. Gdy wreszcie udało mi się zebrać na odwagę i skonfrontować z wizją Tun Fei Mou przyznaję bez cienia przesady, że to jeden z najokrutniejszych obrazów, jakie dane mi było zobaczyć i bynajmniej nie przez wzgląd na jakąś zatrważającą dawkę gore, ale świadomość, że oto świadkuję czemuś, co wydarzyło się naprawdę, która towarzyszyła mi przez cały seans, niewyobrażalnie potęgując emocje. Patrzyłam na rozbawionych Japończyków (wyłączając jednego, który nieodmiennie nie mógł powstrzymać wymiotów) z wielkim zapałem mrożących dłonie Chińczyków i zdzierających z nich skórę, usypiających małego chłopca i poddających go sekcji, przysypujących śniegiem trzymiesięczne płaczące niemowlę, rozrywających granatami ciała ukrzyżowanych ofiar, atakujących zmysły człowieka piszczącymi dźwiękami, które po jakimś czasie wymusiły na jego organizmie wydalenie własnych jelit i wreszcie zjadanie kota przez gromadę szczurów. Obok takiego okrucieństwa nie można przejść obojętnie, więc nic dziwnego, że niejednokrotnie uroniłam łezkę, albo z odrazą zatrzymywałam film, aby nabrać większego dystansu, co i tak po paru kolejnych minutach tego niewyobrażalnego nagromadzenia ludzkiego i zwierzęcego cierpienia okazywało się bezowocne. Twórcy nie skupili się jedynie na drobiazgowym obrazowaniu okrutnych eksperymentów – co jakiś czas konfrontowali mnie z życiem młodocianych rekrutów, poddawanych swego rodzaju praniu mózgów, ich wyczerpującym fizycznie szkoleniom i świadkowaniu bestialskim torturom. Już samo to jak żołnierze traktowali te dzieci (w imię wzmocnienia wojsk japońskich) doskonale podsumowuje mentalność ówczesnych nacjonalistycznych wojaków, gotowych absolutnie na wszystko dla dobra swojego kraju, i to z uśmiechem na ustach, który chyba jeszcze bardziej przeraża od ich nieludzkich czynów.

Z uwagi na niski budżet twórcy zostali zmuszeni zatrudnić mało doświadczonych aktorów, co niestety widać w ich mimice i przesadzonej gestykulacji (szczególnie wśród odtwórców młodych rekrutów). Realizacja również stoi na niskim poziomie – ziarnisty obraz, miejscami niepoważna ścieżka dźwiękowa (mowa o skocznych tonach w trakcie harców młodocianych Japończyków) oraz mało przekonująca konsystencja i barwa sztucznej krwi mogą zniechęcić co poniektórych widzów, spragnionych maksymalnie realistycznych efektów specjalnych. Nie ukrywam, że „Men Behind the Sun” realizacyjnie mocno się zestarzał, ale właśnie na tym polega jego fenomen – robi szokujące wrażenie pomimo tych mankamentów, amatorskie wykonanie przegrywa w starciu z odrażającą fabułą, co zapewne docenią wielbiciele mocno kontrowersyjnych, bezkompromisowych, okrutnych wręcz chorych horrorów.

„Men Behind the Sun” jest przykładem pełnego przemocy horroru, który nie epatuje gore dla samego gore. Wszystkie nieludzkie tortury, którym poddawani są tutaj niewinni ludzie mają swoje uzasadnienie – to wydarzyło się naprawdę i radzę nikomu o tym nie zapominać w trakcie seansu. Jeśli nie boicie się tego rodzaju obrazów i macie potrzebę zgłębienia kawałka niechlubnej historii Japonii (o której w szkole raczej nie usłyszycie) to ta produkcja jest właśnie dla was. Natomiast widzowie o słabszych nerwach powinni trzymać się od tej pozycji z daleka, bo nigdy nie zdołają wyrzucić z pamięci obrazów, z którymi skonfrontują ich jej twórcy. „Men Behind the Sun” doczekał się jeszcze trzech kontynuacji, które pomimo mojego uznania dla części pierwszej będą musiały jeszcze troszkę zaczekać – do czasu aż dojdę do siebie po tym, co już zobaczyłam.

Zainteresowanych historią Jednostki 731 zapraszam tutaj

sobota, 21 września 2013

Nowa seria Dobrych Historii

Pragniemy poinformować o nowej serii wydawniczej, w której to co dwa, trzy miesiące będziemy proponować klasyczne książki z gatunku weird fiction. Opatrzone będą okładkami znanych grafików, ilustracjami i uzupełniającą temat publicystyką, w formacie znanym z naszego czasopisma - "Coś na Progu". Dostępne będą jedynie w sklepie internetowym naszego wydawnictwa. Przed wydaniem każdej z nich będziemy uruchamiać pre-order, w którym dla zamawiających przewidujemy bonusowe dodatki. 

Pierwszą książką z serii Biblioteki "Coś na Progu" będzie, polecana przez Stephena Kinga, "Płoń wiedźmo, płoń", autorstwa Abrahama Merritta, jednego z najlepiej zarabiających dziennikarzy swoich czasów. Podróżnika, fascynata okultyzmu i badacza starożytnej magii. Wychowanego na powieściach Verne'a i Haggarda, wychwalanego przez H.P. Lovecrafta, M. Moorcocka, czy Roberta Weinberga. Swoją powieścią "Płoń wiedźmo, płoń!" z 1932 roku, Merritt zrewolucjonizował weird fiction, zestawiając w niej ze sobą urban fantasy i okultystyczny horror.

Informujemy, że właśnie uruchomiliśmy pre-order książki, do którego dodajemy drukowaną wersję opowiadania mistrza grozy M. R. Jamesa.
Wysyłka gratis, przy przyjaznej cenie 15 zł za książkę. Premierę planujemy na 3.10.2013 r.


Informacja przesłana przez wydawnictwo Dobre Historie
www.dobrehistorie.pl
www.facebook.com/Dobre.Historie

Chris Pavone „Kobieta, której nikt nie znał”

Kate i Dexter Moore są szczęśliwym małżeństwem z dwójką dzieci. On jest informatykiem, opracowującym systemy zabezpieczeń dla banków, a ona zarabia na pisaniu memorandów. Ale to tylko pozory. Podjęcie pracy przez Dextera w Luksemburgu i przeprowadzka całej rodziny ze Stanów Zjednoczonych ma być początkiem ich bogatej egzystencji, ale okazuje się pierwszym krokiem ku zakrojonej na szeroką skalę intrydze. Prawdziwa poprzednia praca Kate w CIA, którą skrzętnie ukrywała przed mężem nauczyła ją nieufności do ludzi, co teraz w nowej roli gospodyni domowej utrudnia jej zaaklimatyzowanie się w gronie innych ekspatów. Kate zaczyna podejrzewać, że dwójka jej nowych znajomych ukrywa przed światem swoją prawdziwą tożsamość, która w jakiś sposób koliduje z jej mężem. Prowadząc prywatne śledztwo kobieta coraz głębiej zanurza się w gęstą sieć intryg, których prawdziwe znaczenie całkowicie zmieni jej spojrzenie na jej długoletnie małżeństwo.

Powieściowy debiut Chrisa Pavone’a, uhonorowany w 2013 roku Edgar Award, a co za tym idzie nowe, dobrze rokujące pióro na rynku literatury szpiegowskiej. Miałam niejakie obawy po zapoznaniu się z opisem fabuły „Kobiety, której nikt nie znał”, głównie przez wzgląd na zawód głównej bohaterki – ilekroć natykam się w literaturze amerykańskiej na agenta CIA mam do czynienia z zakrojonymi na szeroką skalę, międzynarodowymi rządowymi spiskami, których konstrukcja w przeważającej większości mnie nie przekonuje. Na szczęście Pavone zdecydował się na zamknięty w ścisłym gronie garstki bohaterów spisek w realiach małego, acz bogatego europejskiego państwa. A główna protagonistka okazała się być przysłowiowym strzałem w dziesiątkę, zwieńczeniem sukcesu tego początkującego, acz jakże obiecującego pisarza.

„Wszyscy ludzie mają jakieś tajemnice. Istotą bycia człowiekiem jest po trosze posiadanie sekretów i ciekawość zmuszająca do zgłębiania sekretów innych ludzi. Nieprzyzwoitych fetyszy, ogłupiających fascynacji, wstydliwych porażek, dążenia po trupach do celu, upokarzającego samolubstwa i odrażającego bestialstwa. Tych wszystkich straszliwych rzeczy, o których myślą i które robią ludzie, każdego bezeceństwa.”

Wszystkie wydarzenia poznajemy z perspektywy Kate Moore, byłej agentki CIA, starającej się rozpocząć nowe życie z dala od Stanów Zjednoczonych, w roli kochającej żony i matki, niewyróżniającej się z tłumu gospodyni domowej, finansowo podporządkowanej mężowi, który właśnie rozpoczął pracę dla tajemniczych klientów, domniemanych właścicieli wielkich banków, pragnących zabezpieczyć swoje systemy przed potencjalnymi hakerami. Na pierwszy rzut oka mamy do czynienia z typową, pełną amerykańskiego patosu silną kobietą, której niestraszne międzynarodowe spiski. Ale to tylko pozory, których nawiasem mówiąc nie zabraknie w niniejszej pozycji. Kate nie jest niezniszczalna, jak większość bohaterów tego rodzaju literatury. Oczywiście, zabijanie w imię wyższych celów nie jest jej obce, podobnie jak znajomość ludzkiej natury, którą wykorzystuje przy każdej nadarzającej się okazji, jest wysportowana i nieprzeciętnie inteligentna - spacer po gzymsie w celu zbadania gabinetu podejrzanego mężczyzny to dla niej chleb powszedni. Ale nie jest Bogiem… Dla przykładu, choć biegle odczytuje wszelkiego rodzaju mapy, spore trudności sprawia jej posługiwanie się wytrychem, a samodzielne rozszyfrowanie niepokojących knowań ludzi z jej otoczenia jest poza jej zasięgiem – dlatego też często korzysta z pomocy znajomych, którzy niczym deus ex machina, ilekroć jej śledztwo utknie w miejscu pojawiają się na „scenie”, aby podrzucić jakiś trop, który popchnie je do przodu. Taki zabieg z pewnością był wynikiem niemożności wyjścia autora z kliku kryminalnych impasów, ale z dwojga złego lepsze to od wielokrotnie spotykanych przeze mnie w literaturze szpiegowskiej przejawów mało prawdopodobnej, wręcz nadludzkiej dedukcji domorosłego detektywa. Jednak najważniejszą cechą, jasno wskazującą na odejście Pavone’a od denerwującego amerykańskiego patosu jest osobowość Kate. Po pierwsze nie jest zagorzałą patriotką – w przeszłości zawiodła się na systemie, a pracę w CIA podjęła tylko dlatego, że poszukiwała w życiu mocniejszych wrażeń, chciała być komuś przydatna, no i rzecz jasna była diabelnie dobra, w tym co robiła. Jednak najważniejsza jest dla niej rodzina, co w przeszłości dobitnie udowodniła kładąc dla niej na szali nie tylko swoją pracę, ale również wolność. Kolejną jej cechą, którą wręcz pokochałam było cyniczne spojrzenie na otaczający ją świat – bogate paniusie, konwersujące jedynie o zakupach, ciuchach i dzieciach oraz ich pracujący na wysokich stanowiskach mężowie, poszukujący coraz to nowych sposobów na wydawanie wielkich pieniędzy. Kate niejednokrotnie zauważa, że choć te pary żyją pełnią życia, co umożliwiają im niebagatelne sumy na kontach bankowych to tak naprawdę nie zasługują na większy szacunek – ich płytkie procesy myślenia wykluczają jakąkolwiek realną przydatność dla społeczeństwa. Teraz Kate jest jedną z nich, ale ze wszech miar stara się uniknąć mentalnej metamorfozy, całkowitej przemiany w nudną damulkę, podporządkowaną mężowi. W tym celu, choć z wielką ulgą odeszła z CIA na powrót przeistacza się w twardą agentkę, równocześnie zmuszając czytelnika do nieustannego zastanawiania się nad zasadnością jej prywatnego śledztwa.

Nie chcę porównywać „Kobiety, której nikt nie znał” do arcydzieła Iry Levina, pt. „Dziecko Rosemary”, bo to zupełnie inna literatura, aczkolwiek zauważyłam jedną, dla mnie bardzo istotną analogię pomiędzy tymi dwiema pozycjami. Początkowo byłam przekonana, że podejrzliwość Kate w stosunku do swojego męża i znajomych jest mocno nieuzasadniona, że to jedynie jej rozpaczliwa próba powrotu do dawnego życia i nie przekonała mnie nawet „śliska” osobowość Dextera. Jednakże z biegiem trwania lektury, kiedy to Kate uporczywie dopasowywała do siebie kolejne, z pozoru niepowiązane części układanki zaczęłam podejrzewać dosłownie wszystkich o niecne knowania – podobnie, jak w ”Dziecku Rosemary”. Wszystkich aspektów tego osobliwego śledztwa nie sposób jest przewidzieć, aczkolwiek przez wzgląd na dwutorową akcję (z przeszłości i teraźniejszości) co bystrzejszy czytelnik ma szansę przedwcześnie domyślić się istoty, co poniektórych tropów. To w moim mniemaniu największy błąd autora – powinien jedynie skupić się na jednolitym przedstawianiu akcji, bez wybiegania w przyszłość, co pozwoliłoby mu uniknąć kilku przewidywalnych momentów.  Ale to wcale nie znaczy, że Pavone nie zna zasad budowania suspensu – dzięki kilkukrotnemu zawieszaniu akcji, polegającemu na przeskokach w czasie, kiedy to Kate wpada na jakiś przełomowy dla sprawy trop, podsyca w czytelniku tak daleko idącą ciekawość, że nie ma ochoty odłożyć książki, zanim nie pozna całego znaczenia owego śladu – zupełnie, jakby swędziała go skóra w trudnym do podrapania miejscu:)

Chris Pavone swoim debiutem udowodnił, że jak mało kto potrafi niemalże nieustannie utrzymywać odbiorcę w nieznośnym wręcz napięciu emocjonalnym - stworzył ciekawą, drobiazgowo przemyślaną intrygę, w której centrum tkwi diabelnie interesująca główna bohaterka. I choć wyniki jej śledztwa nie mają nic wspólnego z wgniatającym w fotel, maksymalnie zaskakującym zwrotem akcji to trzeba oddać autorowi sprawiedliwość, że nic nie pozostawił przypadkowi – wszystko skonstruował w tak dalece drobiazgowy sposób, aby absolutnie żaden czytelnik nie zastanawiał się, jak to do diabła jest możliwe. Na  2014 rok zapowiedziano drugą powieść Chrisa Pavone’a i jeśli tylko ukaże się w Polsce bez chwili zwłoki zakupię jeden egzemplarz – jeśli będzie chociaż w połowie tak dobry, jak „Kobieta, której nikt nie znał” to pieniążki zwrócą mi się z nawiązką.

Za książkę bardzo dziękuję wydawnictwu