Dwie zaprzyjaźnione młode kobiety, Jane i Cathy, pochodzące z Nottingham są
w trakcie wakacyjnej wycieczki rowerowej po mniej zaludnionych obszarach
Francji. Przy jednej z mało uczęszczanych dróg dochodzi między nimi do kłótni.
Zdenerwowana Jane odjeżdża zostawiając koleżankę na poboczu, która z kolei nie
przejmując się rozłąką postanawia zostać i odpocząć. Jane tymczasem dociera do
małego sklepiku. Jego właścicielka przestrzega ją przed samotnym przemierzaniem
tej konkretnej drogi, sugerując, że grozi jej jakieś niebezpieczeństwo.
Zaniepokojona dziewczyna wraca do miejsca, w którym rozstała się z Cathy, ale
nie zastaje tam przyjaciółki. Za to spotyka mężczyznę na motorze, którego
widziały wcześniej, deklarującego chęć pomocy. Nieznajomy zdradza Jane, że ma
na imię Paul i jest detektywem z paryskiego Wydziału Kryminalnego. Niedługo potem
Jane dowiaduje się, że w tych rejonach jakiś czas temu zamordowano kobietę, a
sprawcy nigdy nie odnaleziono.
Brytyjski thriller „I zapadła ciemność” wyreżyserowany przez Roberta Fuesta
nie odniósł spektakularnego sukcesu. Winą za ten stan rzeczy można obarczyć
wówczas mało doświadczonego dystrybutora i nieprzystający do głównego nurtu
kształt produkcji. Część współczesnej opinii publicznej zwróciła uwagę na tę
pozycję w 2010 roku, kiedy ukazał się szeroko reklamowany remake obrazu Fuesta
w reżyserii Marcosa Efrona z Amber Heard w roli głównej. Scenariusz nowej wersji
różni się od pierwotnej warstwy tekstowej autorstwa Briana Clemensa i Terry’ego
Nationa. To samo można powiedzieć o formie – podczas, gdy wizja Fuesta nie
dostosowywała się do oczekiwań masowych odbiorców, Efron skręcił w stronę
komercji. To w połączeniu z nieporównanie większą kampanią reklamową i prężniejszą
dystrybucją sprawiło, że remake jest bardziej znany od pierwowzoru. A szkoda,
bo moim zdaniem do pięt nie dorasta swojemu inspiratorowi.
Jedna mało uczęszczana droga we Francji, dwie brytyjskie turystki na
rowerach, mężczyzna przemieszczający się na motorze, kilkoro podejrzanych miejscowych
i rzecz jasna zaginięcie młodej kobiety najprawdopodobniej powiązane z
morderstwem mającym miejsce jakiś czas temu w tych rejonach. To niemalże
wszystkie elementy składające się na fabułę „I zapadła ciemność”, nie da się
więc ukryć, że koncepcja twórców była aż nadto powściągliwa. Zamiast kombinować
z szeroko zakrojonym spiskiem, porażającymi zwrotami akcji rozciągniętymi na
dużej przestrzeni i zapełniać plan niezliczoną liczbą podejrzanych postaci,
Clemens i Nation zaproponowali widzom prostą opowieść z udziałem niewielu
aktorów, której wątek przewodni zasadza się na zniknięciu młodej kobiety i jest
zamknięty na mocno ograniczonym obszarze. Areną tajemniczych wydarzeń jest
niedługi odcinek mało uczęszczanej francuskiej drogi, przy której sporadycznie „wyrastają”
różnego rodzaju zabudowania, a moment zawiązujący właściwą akcję następuje
niedługo po rozdzieleniu się brytyjskich turystek, Jane i Cathy, które
przemierzają rowerami niniejsze rejony. Albo raczej już w chwili ich rozłąki, ponieważ
„I zapadła ciemność” w przeważającej mierze bazuje na klimacie, który to
wyraźnie zagęszcza się, gdy wyprowadzona z równowagi zachowaniem przyjaciółki Jane
zostawia ją samą na małym zadrzewionym terenie usytuowanym przy feralnej
drodze. To wydarzenie jest sygnałem dla widzów, dosadną zapowiedzią rychłej
tragedii również przez warstwę tekstową, ale w dużo większej mierze za sprawą
pierwszej zaprezentowanej kulminacji klimatu. Ścieżka dźwiękowa skomponowana
przez Laurie Johnson moim zdaniem zasługuje na najwyższe odznaczenia. Tak nastrojowe,
szarpiące nerwy brzmienia, w paru momentach bez znaczącej pomocy operatorów, niemalże
w pojedynkę generujące momenty szczytowej grozy we współczesnych thrillerach są
praktycznie niespotykane. Nawet w niszowych dreszczowcach tak samo, jak „I
zapadła ciemność” minimalistycznie zapatrujących się na formę. Ale choć muzyka miała
decydujące znaczenie dla niezwykłego klimatu tego obrazu, nie należy umniejszać
pracy operatorów, bo gdyby nie ona „dźwiękowe uderzenia” nie miałyby takiej
siły rażenia. Podczas, gdy muzyczne tony wyraźnie wysuwały się na pierwszy plan
podczas momentów kulminacyjnych to również wcześniejszym zdjęciom zawdzięczałam
tak silne emocje towarzyszące tym a la jump
scenkom. Lekko wyblakłe, miejscami nawet przybrudzone obrazki osnute
wówczas stonowaną klimatyczną muzyczką, portretujące wiejskie tereny Francji
właściwie już w pierwszych minutach seansu wprawiły mnie w odpowiedni nastrój.
Najczęściej sprawiająca wrażenie opuszczonej asfaltowa droga, rozciągające się
po jej obu stronach wyblakłe trawy i pola uprawne i z rzadka pojawiające się
stare, zniszczone budynki zarówno swoim charakterem, jak i profesjonalnymi zdjęciami,
nacechowanymi potężną złowieszczością właściwie już po pierwszym rzucie oka
natchnęły mnie ogromnym napięciem. Które z biegiem trwania filmu tylko
wzrastało, ani na chwilę nie wytracając pędu. A kiedy już miało się wrażenie,
że atmosfera grozy osiągnęła apogeum, że mocniej uderzyć się już nie da, na
pierwszy plan wysuwała się muzyka, która nawet tak mało widowiskowe ujęcia jak
rozbicie okna przez napastnika, czy raptowne skierowanie kamery w pusty kąt pomieszczenia
zamieniła w prawdziwie szarpiący nerwy, niebywale wysmakowany spektakl.
Nieskomplikowana, jednowątkowa fabuła moim zdaniem tylko pomogła twórcom w
wydobyciu maksimum klimatu zagrożenia i aury nieustannie zagęszczającej się
tajemniczości. Krążenie Jane po niedługim odcinku mało uczęszczanej asfaltowej drogi,
przystanki w różnego rodzaju zabudowaniach, konwersacje z miejscowymi i
przeczesywanie zalesionego zakątka, w którym ostatni raz widziała swoją
przyjaciółkę do wymyślnych z całą pewnością nie należą, ale w moim pojęciu to
właśnie ich prostota sprawiła, że reżyser mógł przede wszystkim skupić się na
budowaniu diablo trzymającej w napięciu oprawy audiowizualnej, nie zaprzątając
sobie głowy logicznym wyłuszczaniem coraz to bardziej skomplikowanych wątków.
Równocześnie z tej prostoty przebijała prawda, duża wiarygodność, wszak
tajemnicze zniknięcie na poboczu mało uczęszczanej drogi samo w sobie jawi się
bardzo prawdopodobnie – ma się wrażenie, że taka sytuacja mogła mieć miejsce w
rzeczywistości, właściwe to codziennie na świecie zdarzają się podobne
tragedie. Co więcej również dzięki prostemu, acz jakże skutecznemu trikowi
operatorskiemu (zbliżenia na bijące czystym przerażeniem i zaszczuciem oczy
głównej bohaterki) oraz przekonującej kreacji odtwórczyni roli głównej Pameli
Franklin, możemy na własnej skórze doświadczyć emocji, jakie towarzyszą postaci
Jane. Niezwykle łatwo jest „wejść” w jej sylwetkę, nawet pomimo tego, że ciężko
kojarzy pewne fakty. Mała domyślność głównej bohaterki nie przeszkadza w
należytym wczuciu się w jej położenie, ale informacja, która sprawia, że ma się
wrażenie, iż nie jest zbytnio rozgarniętą osóbką bez wątpienia oddziera
scenariusz z elementu zaskoczenia. Z konwersacji Jane z miejscowymi dowiadujemy
się, że dziewczyna słabo włada językiem francuskim, jednak pojedyncze angielskie
słowa wypowiedziane przez właścicielkę małego sklepu oraz rozmowa z pochodzącą
z Wielkiej Brytanii nauczycielką uczulają ją na miejsce, w którym aktualnie
przebywa. Znajomość z rzekomym detektywem z paryskiego Wydziału Kryminalnego, Paulem,
a ściśle historia, z którą ją zapoznaje również każe jej sądzić, że znalazła
się w samym sercu koszmaru. Jednak bariera językowa uniemożliwia jej
wytypowanie jednego podejrzanego, więc początkowo nieufnie podchodzi do paru
osób. Ciekawe, bo pojedyncze angielskie słowa wypowiedziane przez jedną z
mieszkających w tych rejonach osób mnie z miejsca naprowadziły na jak się
okazało właściwy trop. Innymi słowy scenarzyści zdecydowanie za dużo zdradzili,
przez co z jednej strony nie udało im się zaskoczyć mnie tożsamością sprawcy, a
z drugiej miejscami wprost zdumiewał mnie brak domyślność głównej bohaterki
(choć nie aż tak, żeby mówić o niskiej wiarygodności tej postaci). Co o dziwo
wcale nie przeszkadzało mi w dużym napięciu śledzić jej napiętych relacji z osobami,
na których skupiała swoje podejrzenia, pewnie dlatego, że strona audiowizualna
zaserwowała mi właściwie nieustający ciąg silnych wrażeń. Jednak mimo wszystko
na miejscu scenarzystów nieco mniej zdradziłabym odbiorcom we wczesnych
partiach filmu i zmieniłabym finał – twórcy znakomicie weszli w końcowy
pojedynek (wyłączając przewidywalną tożsamość sprawcy), ale ku mojemu
ubolewaniu ostatecznie złagodzili wydźwięk zakończenia.
„I zapadła ciemność” to thriller skierowany głównie do wielbicieli klimatycznych
obrazów, udowadniających, że największa siła tkwi w prostocie, tak fabularnej,
jak technicznej. Liczne efekty specjalne i zawiłe fabuły nie są konieczne do
stworzenia naprawdę emocjonującego dreszczowca – liczy się przede wszystkim
złowieszczy klimat, mistrzowskie stopniowanie napięcia towarzyszące
nieskomplikowanej, ale może właśnie dzięki temu niezwykle wciągającej i
przekonującej fabule. Poszukiwacze innowacyjnych rozwiązań, zaskakujących
zwrotów akcji i spektakularnych za sprawą drogich efektów specjalnych,
wbijających się w pamięć sekwencji mogą sobie odpuścić seans produkcji Roberta
Fuesta, ale osoby zgoła odmiennie zapatrujące się na kino grozy powinni dać
szansę tej pozycji, bo to naprawdę znakomite widowisko.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz