Prowadzący skromny obóz letni w Hiszpanii, Antonio, zatrudnia dwie młode,
nieznające się Amerykanki, Michelle i Christy. Tak samo, jak pracujący w tym
miejscu kolejny sezon Amerykanin Will mają być wychowawcami dzieci, którzy poza
odpoczynkiem będą uczyć się języka angielskiego. Dzień poprzedzający przyjazd
wczasowiczów cała czwórka poświęca na przygotowania, w tym szkolenie Michelle i
Christy. Wieczorem, kiedy mają wreszcie się odprężyć po ciężkim dniu, jednego z
nich dopada jakaś choroba, przez którą staje się agresywny. Jego koledzy
wkrótce odkrywają, że parę osób przebywających w tej okolicy również zostało
zarażonych, zamieniając się w szaleńców opętanych manią zabijania.
Hiszpańsko-amerykański „Summer Camp” to reżyserski pełnometrażowy debiut
Alberto Mariniego, dotychczas realizującego się w roli scenarzysty - „Romasanta”,
„Extinction”, „Słodkich snów”, „Apartament” z cyklu „filmów, które nie dadzą ci
zasnąć”. Dwa ostatnie obrazy wyreżyserował Jaume Balagueró, który jest znany
przede wszystkim, jako współtwórca horroru pt. „[Rec]”. Artysta miał swój
udział w powstawaniu „Summer Camp”, służąc początkującemu w roli reżysera
koledze cennymi radami i dofinansowując produkcję. Scenariusz „Summer Camp”
Marini napisał wspólnie z Danielle Schleif, a ich czołowym zamysłem było
odejście od znanej konwencji, przemodelowanie schematów, mając nadzieję, że
taki eksperyment zaskoczy wielbicieli horrorów.
Z wypowiedzi Alberto Mariniego wnioskuję, że spodziewał się, iż początek
„Summer Camp” nasunie miłośnikom kina grozy skojarzenia ze starymi camp slasherami, ale mnie bardziej to
przypominało remake „Martwego zła”. Niezupełnie na płaszczyźnie tekstowej, już
prędzej od strony technicznej. Hiszpański obóz letni położony w zacisznym,
zalesionym zakątku osnuto wówczas mroczną aurą wyobcowania oddaną w delikatnie
wyblakłych barwach, wizualnie bardzo zbliżoną do nowej wersji „Martwego zła”.
Wrażenie osamotnienia w swoistej głuszy wzmaga niewielka liczba bohaterów.
Akcja rozgrywa się w przededniu otwarcia obozu, koncentrując się głównie na
właścicielu przybytku Antonio i zatrudnionej przez niego trójce młodych
wychowawców, którzy czynią przygotowania do jutrzejszego przyjazdu małych
wczasowiczów. Ten niedługi klimatyczny wstęp poza oczywistym wprowadzeniem
widza w złowieszczy nastrój ma za zadanie zmusić dobrze zaznajomionego z
filmowymi rąbankami odbiorcę do usystematyzowania sobie w głowie bohaterów,
zgodnie z wytycznymi konwencji. Innymi słowy scenarzyści dają mu do
zrozumienia, że zaradna Michelle (zadowalająco wykreowana przez Maiarę Walsh)
jest jedyną możliwą kandydatką na final
girl, natomiast Antonio, z którym zaczyna wchodzić w bliższą relację najprawdopodobniej
najdłużej będzie jej towarzyszył podczas zmagań z tajemniczą zarazą. Will
(przyzwoity aktorsko Diego Boneta) zostaje wówczas wtłoczony w ramy
standardowego podrywacza i lekkoducha (wejście do klatki, w której przebywa
pies rzekomo mający wściekliznę), a Christy również zadowalająco wykreowana
przez Jocelin Donahue, miała uchodzić za bogatą, rozpuszczoną strojnisię
nieradzącą sobie na łonie natury - w slasherach
zazwyczaj takie role powierza się blondynkom. I kiedy już widz za podszeptami
scenarzystów uszereguje sobie czołowe postacie pod kątem najbardziej prawdopodobnej
kolejności ich umierania, twórcy burzą cały zamysł oglądającego, dając mu do
zrozumienia, że jednym z ich celów jest pogrywanie na jego oczekiwaniach. Gdy
już utwierdzamy się w przekonaniu, że ugryziony przez chorującego psa Will jest
jedynym możliwym kandydatem na pierwszą zarażoną ludzką postać twórcy serwują
nam trzymającą w napięciu sekwencję jego skradania się za plecami Antonia.
Wstrzymujemy wówczas oddech w oczekiwaniu na atak, który istotnie następuje chwilę
później, ale nie ze strony której się spodziewaliśmy. A żeby tego były mało
zaraz potem kolejną ofiarą zarazy pada osoba, która nie miała prawa zostać tak
szybko wykluczona z grona pozytywnych bohaterów, w myśl konwencji rąbanek
powinna najdłużej pozostawać „przy zdrowych zmysłach”. Razem z zaskoczeniem na
widok tak osobliwego procesu zarażania protagonistów przychodzi refleksja, że
oto twórcy nazbyt szybko zmniejszyli liczbę protagonistów o połowę – zastanawia
więc, w jaki sposób zamierzają dynamizować kolejne sekwencje… Stosunkowo szybko
dostajemy na to odpowiedź w formie wyjawienia nam niezwykłych tendencji
panoszącej się w obozie i jego okolicach choroby. Nie przypominam sobie żadnego
filmu o zarazie, która charakteryzowałaby się takim przebiegiem, dlatego też
mogę oddać koncepcji Mariniego i Schleif swoisty powiew świeżości, który w
połączeniu z wcześniejszym przemodelowaniem konwencji obiecuje prawdziwie
innowacyjne widowisko, pełne przeróżnych niespodzianek w warstwie tekstowej. Tak
może się wydawać tuż po wyjawieniu widzom niesztampowych skłonności tej konkretnej
choroby, jednak dalszy przebieg fabuły mnie osobiście przyniósł wyłącznie
rozczarowanie i nie tylko przez wzgląd na jej przewidywalny przebieg.
Do pewnego momentu myślałam, że „Summer Camp” będzie godzien fenomenu „Śmiertelnej gorączki” Eliego Rotha, że będę mogła z czystym sumieniem stwierdzić, że obok wspomnianego
dzieła to najlepszy XXI-wieczny horror o zarazie. Ale z czasem niestety
zostałam zmuszona do obniżenia oczekiwań, do zaakceptowania jego przeciętności.
Wiem, że niejeden wielbiciel kina grozy jest zachwycony całokształtem „Summer
Camp”, ale mnie niestety rozwój fabuły i towarzysząca mu oprawa wizualna mocno
zawiodły. Wspomniana przewidywalność to w moim pojęciu pierwszy mankament
drugiej partii filmu - pochodzenie zarazy nie było dla mnie żadną tajemnicą,
gdyż scenarzyści zdecydowanie za dużo tropów podrzucili już na początku seansu.
Ale przewidywalność w dalszej części scenariusza nie przeszkadzała mi zanadto, byłam
nieporównanie bardziej zawiedziona wycofaniem twórców na gruncie gore i w moim pojęciu topornym
stopniowaniem napięcia. Horror o zarazie powinien oferować kilka krwawych ujęć,
ale twórcy widocznie również w tym aspekcie postanowili odciąć się od schematów
- wszystkie sekwencje okaleczenia i zabijania ludzi ukrywając przed wzrokiem
widza bądź montując w sposób uniemożliwiający dojrzenie makabry w całej krasie
(na przykład migawkowy portret stopy dziurawionej wiertarką). W sumie jako tako
posoce mogłam przyjrzeć się jedynie w ujęciach skoncentrowanych na bladych
twarzach zarażonych wykrzywionych w szaleńczych grymasach, gdyż kiedy dopadała
ich choroba z ich ust buchała realistycznie się prezentująca krew, zresztą tak
samo jak ich całe sylwetki, na szczęście minimalistycznie ucharakteryzowane.
Mogłabym wybaczyć twórcom małą drastyczność, w pełni zaakceptować taką formę
odcięcia się od konwencji horrorów o zarazie, gdyby nie nieudolnie stopniowane
napięcie i dużo słabszy klimat od tego, z którym zderzyłam się na początku „Summer
Camp”. Na chaotyczne pościgi młodych ludzi, ich konfrontacje z zarażonymi i
paniczne poszukiwanie sposobu na wydostanie się z obszaru, na którym panoszy
się osobliwa zaraza patrzyłam z całkowitą obojętnością. Nie potrafiłam „zsynchronizować
się” z w dużej mierze plastikową aurą osnuwającą te wydarzenia, pomimo usilnych
starań nie znalazłam prawie niczego, co ożywiłoby mnie w dalszej części seansu.
Prawie, bo pesymistyczne podsumowanie wyartykułowanych na początku przez bohaterów
tez dotyczących wzajemnego zaufania stanowiło miłą odskocznię od beznamiętnych
pogoni i prawie bezkrwawych ataków zarażonych. Wydawało mi się nawet, że
podczas gdy początkowe sekwencje „Summer Camp” umiejętnie pogrywały z
oczekiwaniami widzów, inteligentnie rezygnując z prawideł rządzących rąbankami,
dalsze partie filmu tkwiły już w ramach konwencji. Co nie byłoby złe, gdyby
przedstawić to w bardziej emocjonujący i klimatyczny sposób.
Zdecydowanie nie jestem fanką „Summer Camp”, choć doceniam początkowe
eksperymentowanie z kliszami, całkiem oryginalne podejście do konwencji
filmowych rąbanek oraz wstępne budowanie klimatu. Gdyby dalsze partie filmu
utrzymały wysoki poziom początkowych sekwencji zapewne rozpływałabym się w
zachwytach, ale niestety z czasem stało się dla mnie jasne, że twórcom nie
udało się dosięgnąć wysoko zawieszonej poprzeczki, że walory tej produkcji rozłożono
nierównomiernie, niemalże wszystkie superlatywy zawierając w pierwszych
partiach filmu. Myślę jednak, że „Summer Camp” znajdzie wielu sympatyków, że
niejedną osobę całkowicie przekona takie stopniowanie klimatu, tego rodzaju
podejście do gore i właśnie taki
klimat, jaki zaproponowano w dalszych partiach filmu.
Mnie nie zachęcił nawet po zwiastunie... Widać, ze to takie kiepskie :(
OdpowiedzUsuńNie wiem czy mój komentarz się dodał czy nie, bo wczoraj miałam problemy z internetem. W każdym razie obejrzałam po Twojej recenzji ten horror, nie był tragiczny - ale szału też nie było :D W każdym razie jak ktoś nie wie co zrobić przez 1,5 h to akurat zajmie swój wolny czas.
OdpowiedzUsuńNie, wczoraj pod tym postem Twój komentarz się nie dodał:/
Usuń