Eden Sinclair planuje wyjechać z rodzinnego małego miasteczka, aby
studiować w Nowym Jorku. Jej chłopak Eric jest temu przeciwny. Pewnej nocy
zaskakuje dziewczynę w drodze z pracy do domu, starając się skłonić ją do
zmiany decyzji. Kiedy rozmawiają obok nich dochodzi do wypadku samochodowego z
udziałem właściciela stacji benzynowej, Raya Sawyera i kapłanki voodoo. Tuż
przed śmiercią kobieta skłania Raya do wydostania walizki z jej samochodu. Gdy
mężczyzna próbuje spełnić jej prośbę z walizki wydostają się węże i zabijają
go. Przybyła na miejsce zdarzenia wnuczka zmarłej kapłanki voodoo, Cece, jest
przerażona na wieść o wydostaniu się węży, co alarmuje Eden. Nazajutrz, gdy do
publicznej wiadomości przedostaje się informacja, że ciało Raya Sawyera
zniknęło z kostnicy, a koroner i jeden z policjantów zostali zamordowani Sinclair
nabiera pewności, że mieszkańcom miasteczka grozi jakieś niepojęte
niebezpieczeństwo. Wraz ze znajomymi wyrusza więc do domu babci Cece, aby
skłonić dziewczynę do wyjaśnień. Ich śladem podąża ożywiony Ray Sawyer.
Jim Gillespie zaczął swoją, jak na razie krótką przygodę z pełnometrażowym kinem
grozy od teen slashera w Polsce
znanego pod tytułem „Koszmar minionego lata”, który zyskał sporo wielbicieli i
doczekał się jak do tej pory dwóch kontynuacji. Nic więc dziwnego, że jego
następny teen slasher, „Jad”,
rozbudził nadzieję u niejednego sympatyka rąbanek, tym bardziej, że jednym z
producentów filmu był Kevin Williamson, scenarzysta między innymi pierwszej,
drugiej i czwartej części osławionego „Krzyku” i właśnie „Koszmaru minionego
lata”. Scenariusz „Jadu” był wspólnym dziełem Flinta Dille’a, Johna Zuura
Plattena i Brandona Boyce’a (ten ostatni kilka lat wcześniej stworzył m.in. scenariusz
„Ucznia szatana”, na kanwie minipowieści Stephena Kinga). A więc przynajmniej
trzy nazwiska mogły przyciągnąć przed ekrany
długoletnich wielbicieli kina grozy, nawet jeśli owe przedsięwzięcie nie było
jakoś szumnie reklamowane.
Moim zdaniem kluczem do sukcesu „Koszmaru minionego lata” była fabularna
prostota - zainspirowana popularną urban legend nieskomplikowana historyka,
która wydobywała istotę filmów slash,
bez przesadnych udziwnień w warstwie tekstowej. Dille, Platten i Boyce chcieli
natomiast trochę pokombinować (żeby nie rzec przekombinować). Z jakiegoś powodu
nie zadowalała ich fabularna prostota poprzedniego teen slasherowego przedsięwzięcia Jima Gillespie, dlatego też
zamiast postawić na żyjącego zamaskowanego mordercę postanowili stworzyć
powstałą z martwych kreaturę opętaną duszami złych osobników uosabianymi przez
węże i podlać to wszystko kultem voodoo. I może takie udziwnienia zdałyby
egzamin (wszak już choćby „Koszmar z ulicy Wiązów” udowadnia, że
eksperymentowanie z konwencją slasherów
może wypaść diablo atrakcyjnie), gdyby nie rozczarowująca forma. Scenariusz
zakładał jedynie szczątkowe zarysowanie osobowości protagonistów: młodych
zaprzyjaźnionych ludzi, którzy stają się głównym celem „maszynki do zabijania”.
Tak więc o potencjalnej final girl,
Eden Sinclair (całkiem znośna kreacja Agnes Bruckner, oczywiście na tyle na ile
się dało w przypadku tak miałkiej postaci) wiemy jedynie tyle, że bardzo
przeżywa niegdysiejszą śmierć ojca, pracuje w barze z fast foodami, ale planuje
wyjazd na studia w Nowym Jorku i z tego powodu wchodzi w konflikt ze swoim
chłopakiem, Erickiem (również zadowalający warsztat Jonathana Jacksona), który
chce ją trzymać blisko siebie. W barze dziewczyna pracuje razem ze swoją
najlepszą przyjaciółką, Rachel, o której dowiadujemy się tylko tyle, że jest
dużym oparciem dla głównej bohaterki i spotyka się z synem miejscowego dziwaka,
Raya Sawyera, który ma mu za złe, że w ogóle się nim nie interesuje. Oprócz
wymienionych, w filmie pojawiają się jeszcze trzy nastoletnie postacie, które
znalazły się na planie chyba tylko po to, żeby odegrać rolę „pożywki dla
zmartwychwstałej kreatury” i oczywiście wnuczka zmarłej kapłanki voodoo, Cece -
ukrywająca się w chronionym zaklęciami domu staruszki, najbardziej zorientowana
w całej sytuacji, ale niedysponująca mocą, która mogłaby pomóc w zapobieżeniu rzezi.
W slasherach brak zagłębiania się w
psychikę bohaterów nie jest niczym nadzwyczajnym, ale oglądałam już wiele horrorów
wpisujących się w ten nurt, które dużo silniej przekonały mnie do protagonistów
– twórcy tych obrazów potrafili wykrzesać ze mnie sympatię do pozytywnych
postaci nawet takimi szczątkowymi, sztampowymi rysami psychologicznymi. W „Jadzie”
ta sztuka się nie udała, głównie za sprawą nazbyt okrojonego wstępu i swoistego
„skakania” z bohatera na bohatera. Przekombinowany, miejscami celowo „szarpany”
montaż również nie pomagał należycie zaangażować się w akcję, tym bardziej, że
głównie na tej „atrakcji” budowano dramaturgię podczas scen mordów, rezygnując
z dłuższych, klimatycznych wstępów.
Jim Gillespie chciał chyba wzorem „Koszmaru minionego lata” minimalistycznie
podejść do scen mordów, ale do tego celu najczęściej wykorzystywał moim zdaniem
najgorszy z możliwych zabiegów, zaciemniając większość drastycznych szczegółów.
Gdyby jeszcze ta technika dotyczyła tylko rzeczonych sekwencji eliminacji ofiar
nie czułabym aż takiej irytacji, ale pozostałe wydarzenia mające miejsce nocą
miejscami również były mało widoczne. Zdecydowanie najlepiej wypadły ujęcia
mające miejsce w domu zmarłej babci Cece, zgrabnie operujące bladym
oświetleniem, ale sceny rozgrywające się na zewnątrz aż prosiły się o odrobinę
większą ingerencję reflektorów. Wówczas lepiej mogłabym się przyjrzeć w moim
mniemaniu najbardziej pomysłowemu pozbawieniu życia dziewczyny, tj. nabiciu jej
na gałęzie, ale przede wszystkim zapewne silniej zaangażowałabym się w
dramatyczne położenie walczących o życie młodych ludzi, bo w takim kształcie
większość energii musiałam poświęcić na wyławianie z gęstych ciemności zarysów
ich sylwetek zamiast jakbym chciała czynienia prób wczucia się w ich sytuację.
Wracając jednak do scen mordów, poza wspomnianym ujęciem z gałęziami całkiem
pomysłowo jawi się jeszcze zabójstwo z wykorzystaniem sprayu do samochodów, ale
ku mojemu ubolewaniu twórcy nie zdecydowali się pokazać efektu zetknięcia się ofiary
z owym narzędziem zbrodni. Pozostałe sceny mordów są już mało innowacyjne,
chyba że za takowe uznać podcinanie gardła, dziurawienie rękami ciała chłopaka,
czy przebicie głowy – takich mało odkrywczych w zamyśle krwawych ujęć jest
więcej i we wszystkich przypadkach oszczędzono widzom szczegółowego widoku
makabry. Jako taki potencjał przebijał jedynie z postaci mordercy, aczkolwiek
ciekawie wypadł jedynie pomysł wskrzeszenia miejscowego dziwaka mającego swoje
korzenie w kulcie voodoo, bo zarówno węże uosabiające dusze złych ludzi, które
opętały trupa, jak i wygląd rzeczonej milczącej „maszynki do zabijania” jawiły
się nazbyt efekciarsko, żeby wykrzesać ze mnie jakieś żywsze emocje. Na rezultat
starań twórców efektów specjalnych patrzyłam raczej z obojętnością, zastanawiając
się, czy Gillespie naprawdę miał nadzieję, że coś takiego zaniepokoi wielu
odbiorców i czy naprawdę liczył, że los tak nieudolnie sportretowanych młodych
ludzi obejdzie pokaźne grono widzów. Parę osób zapewne przekonał, ale raczej
wątpię, żeby taka koncepcja skradła serca większości odbiorców.
Nie jestem przekonana, czy „Jad” jest dobrą propozycją nawet dla fanów teen slasherów, nie wspominając już o
szerszej grupie odbiorców. W każdym razie ja lubię nieskomplikowane rąbanki,
ale ten konkretny projekt do mnie nie przemówił. Z drugiej jednak strony mój
gust nie jest żadnym wyznacznikiem, moje spojrzenie na kino grozy często nie
odzwierciedla zapatrywań ogółu. Akurat ten przypadek przez większość opiniujących
został przyjęty negatywnie, ale to nie oznacza, że absolutnie każdy spisze tę
produkcję na straty. Od rekomendacji się wstrzymam, ale na własną odpowiedzialność
można próbować – a nuż odnajdzie się w „Jadzie” coś zjawiskowego, czego ja nie
dostrzegłam.
Tak właśnie myślałam, że się u Ciebie dzisiaj pojawi ta recenzja :) Dla mnie kiepsko, kiepściutko. I masz rację z tymi ujęciami i nie pokazywaniem tych bardzie "krwistych", Do "Koszmaru..." się nie umywa.
OdpowiedzUsuń