wtorek, 16 sierpnia 2016

Graham Masterton „Wyklęty”


John Trenton mieszka w nadmorskiej wiosce Granitehead, nieopodal Salem. Do niedawna towarzyszyła mu pochodząca z tych stron żona, Jane, ale przed miesiącem kobieta zginęła w wypadku samochodowym, wraz z ich nienarodzonym synem. Pewnej nocy John słyszy w domu odgłosy świadczące o czyjejś obecności, a z czasem zaczyna widywać swoją zmarłą żonę przemawiającą do niego. Dowiaduje się, że paru mieszkańców wioski, którzy również stracili kogoś bliskiego też widują ich dusze, co każe mu przypuszczać, że to miejsce ma jakąś niezwykłą moc. Niedawno poznany pracownik muzeum, Edward Wardwell, zdradza mu, że źródła tajemniczych zjawisk w Granitehead dopatruje się we wraku statku o nazwie „David Dark”, który zatonął w okolicznych morzach w 1692 roku, wraz z nieznanym, najpewniej mającym jakąś niezwykłą moc ładunkiem. Za namową ducha Jane, Trenton decyduje się dołączyć do ekipy Wardwella zajmującej się poszukiwaniem wraku, mając nadzieję, że wydobycie go z morza zapewni spokój zmarłym.

Powieść pod tytułem „Wyklęty” autorstwa Grahama Mastertona po raz pierwszy ukazała się w 1983 roku. Pisarz miał już wówczas na koncie kilka utworów, które zwróciły uwagę opinii publicznej na jego twórczość, ale jak czas pokazał „Wyklęty” stał się jedną z najbardziej docenianych powieści Mastertona, w opinii wielu miłośników literackich horrorów udanie mieszającą stylistykę ghost story z typowym dla tego autora gore. I jestem skłonna podpisać się pod zachwytami fanów „Wyklętego”, bo to z całą pewnością jeden z lepszych horrorów Mastertona, jaki dotychczas wpadł mi w ręce, choć w moim pojęciu nie jest zupełnie pozbawiony wad. Jednak nie aż takiej wagi, żeby drastycznie obniżyły moją ocenę tego utworu.

Podczas zapoznawania się z pierwszą partią „Wyklętego” zastanawiałam się, dlaczego Graham Masterton nie pisuje również tradycyjnych nastrojowych opowieści o duchach, całkowicie pozbawionych makabry i śmiałej erotyki, bo nie da się ukryć, że w tej stylistyce bardzo dobrze się odnajduje. Nie mówię, że powinien całkowicie porzucić charakterystyczne dla swojego pisarstwa gore, ale moim zdaniem nic nie stoi na przeszkodzie, żeby od czasu do czasu stworzył również jakieś nastrojowe dziełko (choć z drugiej strony nie przeczytałam wszystkich jego książek, więc brakuje mi absolutnej pewności, czy aby już takich utworów nie napisał), utrzymane w duchu pierwszej partii „Wyklętego”. Wydaje się, że Graham Masterton doskonale zdawał sobie sprawę, że jedną z najważniejszych części składowych ghost story (jeśli nie kluczową) jest chwytliwe miejsce akcji. Areną nadnaturalnych zjawisk, rozgrywających się na kartach „Wyklętego” uczynił więc okolice Salem, miasta słynącego z „procesów czarownic” - smaganą porywistymi wiatrami, chłodną nadmorską wioskę Granitehead ze szczególnym wskazaniem na niszczejący domek głównego bohatera, stojący na mało zagęszczonej części półwyspu, przy tak zwanej Alei Kwakrów. Osadzenie akcji w sąsiedztwie miasta Salem z czasem znalazło uzasadnienie w problematyce książki, ale wybór zacisznego zakątka, w którym osiadł John Trenton moim zdaniem był podyktowany pragnieniem stworzenia odpowiedniej aury dla nadnaturalnych zjawisk, jakie rozgrywają się na oczach głównego bohatera i zarazem narratora, Johna Trentona. Już przybliżony na pierwszych stronach nocny incydent z wprawioną nagle w ruch ciężką ogrodową huśtawką natchnął mnie pewnością, że pisząc „Wyklętego” Graham Masterton był w dobrej pisarskiej formie, że (co nie jest znowu tak często spotykane w jego książkach) znalazł w sobie cierpliwość konieczną do budowania odpowiedniego klimatu, zwiastującego jakieś niepojęte koszmarne wydarzenia. Perypetie Johna z duchem żony, na początku nie obfitują w jakieś innowacyjne rozwiązania, ale właśnie przez ten brak przekombinowania dałam się porwać poszczególnym wydarzeniom osnutym naprawdę mrożącym krew w żyłach klimatem niezdefiniowanego zagrożenia. Z najwyższym napięciem „przysłuchiwałam się” hałasom rozlegającym się w domu Trentona oraz „przyglądałam się” widmowej postaci Jane, wymawiającej imię męża. Do czasu szczegółowego sportretowania jej sylwetki, bo zamiast postawić na klasyczną zjawę Masterton z jakiegoś niezrozumiałego dla mnie powodu zdecydował się na kiczowaty byt bijący elektrycznym światłem. Wyobraziłam sobie, jakby to wyglądało w filmie i momentalnie cały czar prysł – dopóki zjawy prezentowano w taki sposób nie potrafiłam z takim napięciem, jak wcześniej śledzić paranormalnych zjawisk mających miejsce w domu Trentona. Moim zdaniem ten aspekt autor przekombinował, ale to wcale nie oznacza, że wszystkie próby, jakie poczynił celem wyrwania się z ciasnych ram konwencji na kolejnych stronicach książki były tak samo nieatrakcyjne. Za przykłady niech posłużą znakomity, diablo pomysłowy motyw z nieżyjącymi już ludźmi utrwalonymi na fotografiach, którzy zaczęli na tychże zmieniać swoje położenie oraz rzecz jasna historia statku o nazwie „David Dark”, którego wrak znajduje się nieopodal półwyspu Granitehead i najpewniej jest przyczyną wszystkich nadnaturalnych wydarzeń mających miejsce w okolicy. Dzieje statku ściśle wiążą się z niechlubnymi „procesami czarownic”, niegdyś mającymi miejsce w Salem, azteckim demonem i indiańskimi wierzeniami (które notabene Masterton często porusza w swoich utworach). I w tym momencie przechodzimy do stylistyki, w której owy pisarz czuje się najlepiej, jedynie w krótkich ustępach mogąc spodziewać się skrętów w stronę ghost story.

Muszę przyznać, że Graham Masterton dorobił naprawdę pomysłową fikcyjną opowiastkę do niesławnych „procesów czarownic”, zgrabnie wkomponował ją w historyczne dzieje, doprawiając całość całkiem sporą porcją makabry. Oczywiście sugestia, że zabijanie niewinnych kobiet podejrzewanych o czary przez bogobojnych członków społeczeństwa jakoby było następstwem działalności demona sama w sobie może jawić się bardzo wygodnie, bo (zakładając, że tak bardzo zatopimy się w lekturę, że zapomnimy o prawdziwych realiach, przynajmniej na chwilę zawiesimy swoją niewiarę) przecież lepiej jest myśleć, że te straszne czyny były dziełem jakiegoś nadprzyrodzonego bytu, a nie jak to miało miejsce w rzeczywistości przedstawicieli rasy ludzkiej, ale już poszczególne elementy składające się na akcję „Wyklętego” do „podnoszących na duchu” nie należą. Gdy mieszkańcy Granitehead zaczynają ginąć w doprawdy wymyślny sposób (przygniecenie samoistnie poruszającymi się nagrobkami, nadzianie na żyrandol, czy zamrożenie twarzy) Masterton raczy nas szczegółowymi opisami makabry, które być może nie zniesmaczą koneserów krwawego horroru, ale z całą pewnością zwrócą uwagę ogromną wyobraźnią autora i co ważniejsze umiejętnością należytego przelania na papier składowych tych „wizji”. Ale to nie makabryczne wątki, zasadzające się na wymyślnych mordach najbardziej mnie urzekły w dalszej partii „Wyklętego” tylko warstwa psychologiczna, dla której również znalazło się miejsce w tym tak idealnie skompilowanym miszmaszu. Zamęt jaki ma miejsce w głowie Johna Trentona, niemożność rozstrzygnięcia, czy powinno się mu kibicować, czy raczej mieć nadzieję, że nie zdoła dostać się do wraku spoczywającego na dnie morza znacząco skomplikowała relację na linii czytelnik-główny bohater, tym samym windując napięcie emocjonalne, dodając fabule iście dramatycznego, miejscami nawet przygnębiającego posmaczku. Wydawać by się mogło, że takie pomieszanie z poplątaniem, zawarcie w jednej stosunkowo krótkiej powieści elementów charakterystycznych dla różnych podgatunków horroru wywoła wrażenie przesytu, ale pomijając początkowy wygląd duchów i moim zdaniem zbyt krótką ostateczną konfrontację, sprawiającą wrażenie, jakby spisano ją w wielkim pośpiechu nie miałam poczucia, że Graham Masterton przekombinował. Wręcz przeciwnie: wyglądało to, jakby znalazł najlepsze z możliwych punkty wspólne, tym samym wzbogacając stylistykę gore wątkami typowymi dla ghost story i na odwrót, a to wszystko wtłaczając w naprawdę intrygującą historię.

Wielbicielom prozy Grahama Mastertona „Wyklętego” polecać nie muszę, bo zapewne już dawno mają tę lekturę za sobą, podejrzewam nawet, że swojej przygody z tą powieścią nie ograniczyli do jednego razu. Ale osoby gustujące w literaturze grozy, zarówno tej nastrojowej, jak i krwawej, które nie mają obycia z twórczością tego pisarza jestem zmuszona zachęcić do sięgnięcia po tę pozycję, bo to zdecydowanie jedna z najlepszych książek Mastertona, jaką do tej pory przeczytałam, pozytywnie wyróżniająca się nie tylko na tle jego twórczości, ale wręcz całego gatunku.

6 komentarzy:

  1. Niestety to najlepsza rzecz jaka wyszła spod jego pióra, nic lepszego już nie spotkasz :) Mi generalnie w książce zgrzytała jedynie końcówka, jak piszesz za krótka i trochę kiczowata, ale i tak nie zepsuła nastroju. Masterton ma głowny problem z konstruowaniem postaci, są zazwyczaj strasznie papierowe, niewiarygodne psychologicznie. Tu udało mu się dobrze skonstruwać postacie, fajny klimat itd. To generalnie ciekawe, bo czytałem kilka jego nie-horrorowych powieści i tam wydaje się bardzo sprawny pisarsko, w horrorach ma często fajny pomysł przewodni, ale całą resztę robi na odpierdol.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ale i tak jak na razie moim numerem jeden horrorów Mastertona są "Drapieżcy". "Wyklętego" uplasowałabym na drugim/trzecim miejscu.

      "czytałem kilka jego nie-horrorowych powieści i tam wydaje się bardzo sprawny pisarsko"

      Otóż to, w thrillerach często świetnie się odnajduje.

      Usuń
  2. Zatopiony okręt? Mojemu małżonkowi na pewno by się ta książka spodobała.

    OdpowiedzUsuń
  3. Wow, co za przypadek. Właśnie jestem w trakcie czytania tej książki :D

    OdpowiedzUsuń