Trzy miesiące po śmierci żony John wraz z dziećmi, Izzy, Victorią i
Aidenem, przeprowadza się do wiktoriańskiego domu. Mężczyzna ma nadzieję, że
zmiana miejsca zamieszkania pomoże dzieciom pogodzić się ze stratą rodzicielki.
Jakiś czas po przeprowadzce najmłodsi członkowie rodziny, Victoria i Aiden,
znajdują na strychu skrzynię ze starymi przedmiotami. Zaintrygowany znaleziskiem
John przeprowadza krótkie śledztwo. Dowiaduje się, że w XIX wieku ten dom
należał do medium madame Addison, która przeprowadzała w nim seanse
spirytystyczne. W 1891 roku zmarła w niewyjaśnionych okolicznościach wraz z
kilkoma swoimi klientami. Tymczasem w domu co jakiś czas mają miejsce osobliwe
zjawiska, a Aiden i Victoria zaczynają zachowywać się w sposób nietypowy dla
siebie.
W 2014 roku Thomas Della Bella stworzył 13-minutowy short
zatytułowany „Open House”. Najwyraźniej jednak uznał, że ta historia zasługuje
na rozbudowanie, bo dwa lata później postanowił zadebiutować horrorem opartym
na swoim pierwszym dokonaniu zatytułowanym „The Remains”. Tak samo, jak w
przypadku „Open House” sam napisał scenariusz i podjął się reżyserii, ale jego
debiut nie spotkał się z aprobatą amerykańskich odbiorców, między innymi z
powodu silnego osadzenia fabuły w ramach konwencji ghost story oraz wyraźnego zamiłowania Belli do jump scenek. Pojawiły się głosy, że
początkujący twórca z miernym skutkiem próbował naśladować Jamesa Wana i być
może tkwi w tym ziarno prawdy, ale wydaje mi się, że fani kina grozy zauważą w
„The Remains” głównie inspirację „Horrorem Amityville” bądź jego remakiem.
„The Remains” wpisuje się w poczet standardowych filmowych opowieści o
duchach, rezygnujących z ambicjonalnego dążenia do choćby ułamkowego wyrwania
się z ram konwencji. Po krótkim prologu przybliżającym widzom szczegóły
ostatniego seansu spirytystycznego urządzonego przez medium madame Addison w
1891 roku w jej własnym domu, Thomas Della Bella przeskakuje do teraźniejszości
zawiązując akcję „starym jak świat” motywem przeprowadzki do nowego domu. To
pierwszy sygnał dla dobrze zaznajomionego z filmowymi ghost stories odbiorcy, wskazujący na stereotypowość scenariusza
„The Remains”. A kolejne wydarzenia tylko utwierdzają w tym przekonaniu. Czy to
źle, że pełnometrażowy debiut Belli jest silnie zakorzeniony w tradycji
nastrojowych straszaków o bytach z zaświatów? To oczywiście zależy od
osobistych preferencji widzów - wydaje mi się, że osoby, które tak jak ja
wprost uwielbiają konwencjonalne historyjki o duchach powinni znaleźć dużo sympatii
dla przedsięwzięcia Belli, natomiast poszukiwacze innowacji najprawdopodobniej
najlepiej zrobią, jak odpuszczą sobie seans. Wszak twórcy „The Remains” jak
przekonujemy się wkrótce po przeprowadzce głównych bohaterów do wiktoriańskiego
domostwa na przedmieściu z lubością przywołują zwyczajowe zabiegi, mające na
celu zasygnalizować widzom obecność czegoś nieznanego. Przemykający cień,
samoistne zapalanie się i gaszenie nocnej lampki, drzwi otwierające się bez
ingerencji człowieka, czy tłukąca się ramka ze zdjęciem to elementy doskonale
znane wielbicielom horrorów nadprzyrodzonych. Bardziej śmiałe próby manifestowania
bytów z zaświatów również nie grzeszą odkrywczością, ale co zauważy chyba każdy
poszukiwacz minimalistycznych form przekazu mogą poszczycić się realistyczną
aparycją. Mała dziewczynka z długimi czarnymi włosami być może nawiązująca do specyfiki
azjatyckich ghost stories, szkaradna
z wyczuciem ucharakteryzowana twarz madame Addison co jakiś czas z nagła
wypełniająca ekran i jakaś postać ukrywająca się pod prześcieradłem, która w
„wyparowuje” po dotknięciu jej przez Johna – tym dosadnym demonstracjom
zagrożenia z całą pewnością nie można oddać oryginalności (właściwie to tylko
czerwona substancja w jajkach wyróżniała się sporą świeżością), ale dla mnie
nie ona jest wyznacznikiem dobrego straszaka, nie ona przesądza o atrakcyjności
tego rodzaju ustępów. Ważniejsza jest forma, sposób w jaki twórcy podchodzą do prób
straszenia i oczywiście charakteryzacja bytów z zaświatów. Dałam już do
zrozumienia, że wygląd duchów całkowicie mnie zadowolił, a niemalże z taką
samą przychylnością przyjęłam oprawę audiowizualną towarzyszącą paru
sekwencjom mającym na celu nieco podnieść emocje. Jump scenki bez wyjątku były nieskuteczne, głównie przez wtłaczanie
ich w najbardziej spodziewane momenty, ale już powolne preludia do
poszczególnych manifestacji intruzów z tamtego świata znacznie podnosiły
napięcie emocjonalne. Twórcy wszak wykazali się dużą cierpliwością, konieczną
do zbudowania odpowiedniej aury tuż przed „mocnym uderzeniem”, czego niestety
brakuje wielu współczesnym filmowcom porywającym się na nastrojowe horrory i
przede wszystkim potrafili natchnąć zdjęcia wystarczającą dozą złowieszczości,
głównie za pośrednictwem spokojnych tonów muzycznych, ale chwilami również z
wykorzystaniem ciemnych barw. Których było zdecydowanie zbyt mało, przydałoby
się bardziej zdecydowane przyciemnienie większej ilości kadrów, ale efekt i tak
zdeklasował większość współczesnych mainstreamowych ghost stories. Szczególnie zachwycały sekwencje nakręcone na
strychu, gdyż skąpano je w przyblakłym czerwonym świetle, nadającym wszystkim
incydentom mającym miejsce w tym niewielkim pomieszczeniu swego rodzaju
psychodelicznego posmaczku.
Wspomniałam już, że „The Remains” przywodzi na myśl „Horror Amityville” i
jego remake. Podobieństwa są tak wyraźne, że raczej trudno mówić o zwykłym
zbiegu okoliczności – zdziwiłabym się, gdyby Thomas Della Bella nigdy nie
oglądał żadnego z tych obrazów. Nie wiem, czy zabieg był celowy, czy
przypadkowy, ale dużych zbieżności nie można nie zauważyć. Podczas, gdy w
„Horrorze Amityville” duże znaczenie miała godzina 3:15 nad ranem, w „The
Remains” taką samą wagę nadano godzinie trzeciej (godzinie demonów). To wówczas, podobnie jak w
obrazie, który mógł stanowić bezpośrednią inspirację Belli „głowa rodziny”
zaczynała niepokojące wędrówki po domu. John tak samo, jak George Lutz zaczyna
wykazywać oznaki świadczące o tym, że dom ma niego zgubny wpływ. Często
wyładowuje swoją złość na dzieciach i dręczą go koszmarne halucynacje, co
naturalną koleją rzeczy uczula widzów na jego osobę. Ale nie tylko zachowanie
Johna jawi się podejrzanie, nie tylko ono zwiastuje ingerencję sił
nadprzyrodzonych. Victoria i Aiden również nie zachowują się w typowy dla
siebie sposób, z wesołych, często przekomarzających się dzieci zamieniając się
w apatyczne, blade jednostki wykazujące niezdrowe przywiązanie do przedmiotów
znalezionych na strychu. Najmocniejszą sekwencją „The Remains” jest moim
zdaniem mistrzowski ustęp uderzania kijem baseballowym w głowę śpiącego Aidena (najpewniej
również inspirowany „Amityville”) zasłoniętą cienkim materiałem, przez co nie można
przyjrzeć się szczegółom makabry, ale odgłosy uderzeń, szaleńczy grymas
wykrzywiający twarz Johna i plama krwi wykwitająca na przykryciu moim zdaniem
wystarczały, aby natchnąć tę sekwencję sporą dozą tragizmu i czystego obłędu. W
ramach ciekawostki dodam tylko, że Thomas Della Bella w jednym ujęciu wspomniał
„Noc żywych trupów” George’a Romero, z czego można wnioskować, że jeśli nie
jest fanem gatunku to przynajmniej ma szacunek do żelaznej klasyki horroru. Być
może dlatego tak silnie zakorzenił „The Remains” w tradycji gatunku, nie
wykazując chęci eksperymentowania z konwencją, udziwniania znanych motywów,
celem nadania im dotychczas niespotykanego wymiaru. I właśnie głównie tą
konsekwentną prostotą przekonał mnie do swojego przedsięwzięcia. Nie całkowicie,
bo jednak niektórym zdjęciom zabrakło mroczności, a i aktorzy miejscami wypadli
nieco manierycznie, szczególnie odtwórczyni starszej córki Johna, Brooke
Butler, ale na tle współczesnych ghost
stories „The Remains” i tak jawi się bardzo przezwoicie. Nie wyłączając końcówki,
która co jest nieczęsto spotykane w dzisiejszych straszakach nie odchodzi w
stronę komputerowego efekciarstwa i nie zostaje sfinalizowana przesłodzonym
akcentem, mającym podnieść widzów na duchu.
Nie mam żadnych wątpliwości, że „The Remains” nie wkupi się w łaski
szerokiej opinii publicznej. Jestem przekonana, że zyska więcej przeciwników
niż sympatyków, bo takie tradycyjne podejście do ghost stories, niegrzeszące oryginalnością, skutecznymi jump scenkami i częstymi efektami
komputerowymi raczej ma małą szansę sprostać oczekiwaniom współczesnych
odbiorców, przyzwyczajonych do zgoła odmiennego podejścia do kina grozy. Ale
mam nadzieję, że przynajmniej wielbiciele konwencji, znajdujący przyjemność w
mocno wyeksploatowanych motywach przekonają się do tego obrazu. Pomimo moim
zdaniem niepotrzebnych zrywów mających na celu sprostać oczekiwaniom masowych
odbiorców w formie nieudolnych jump
scenek, miejscami zbyt jasnej kolorystyki i czasami irytującego aktorstwa,
bo mam wrażenie, że na tle współczesnych ghost
stories pełnometrażowy debiut Thomasa Delli Belli wypada całkiem
zadowalająco, przy odpowiednim nastawieniu rzecz jasna.
W jednym momencie aż się "zlękłam" :D to dobre określenie. Tak to momentami film mnie nużył, ale ogólnie klimat miał ciekawy.
OdpowiedzUsuń