piątek, 26 sierpnia 2016

„They Look Like People” (2015)


Wyatt odwiedza długo niewidzianego przyjaciela Christiana mieszkającego w Nowym Jorku. Zdradza mu, że jakiś czas temu rozstał się z narzeczoną i na kilka dni zatrzymał się u znajomych. Christian proponuje mu własne mieszkanie, na co Wyatt przystaje, ale informuje przyjaciela, że niedługo zamierza wyjechać z miasta. Pierwszego wieczora Christian namawia kolegę, żeby wybrał się z nim na podwójną randkę, ponieważ jest umówiony ze swoją kierowniczką Marą, która zabierze ze sobą przyjaciółkę, Sandy. Spotkanie nie przebiega pomyślnie ze względu na wypadek Sandy, ale w kolejnych dniach Christian zacieśnia więzi z Marą. Wyatt tymczasem zastanawia się, czy zdradzić przyjacielowi swoją tajemnicę, czy poinformować go, że jest jednym z nielicznych ludzi, którzy dostrzegają pod maską człowieczeństwa niektórych osobników ich prawdziwe demoniczne oblicza.

„They Look Like People” jest thrillerem psychologicznym debiutującego w pełnym metrażu Perry’ego Blacksheara na podstawie jego własnego scenariusza. Pierwszy pokaz filmu odbył się na Slamdance Film Festival, gdzie otrzymał Specjalne Wyróżnienie Jury, a Perry Blackshear dostał nominację do Głównej Nagrody Jury. Na „They Look Like People” zwrócili uwagę amerykańscy krytycy, jak do tej pory w większości chwaląc dokonanie debiutanta, zresztą podobnie jak wielu zwykłych widzów, w tym fanów gatunku. Ciepłe przyjęcie „They Look Like People” w Stanach Zjednoczonych być może zaowocuje rozwinięciem reżyserskiej kariery Blacksheara, choć mam wątpliwości, czy jego pierwszy pełnometrażowy obraz wkradnie się w łaski milionów odbiorców na arenie międzynarodowej.

Perry Blackshear bez wątpienia chciał nakręcić minimalistyczny film ukierunkowany na emocje, ale w moim odczuciu jego dzieło nie może się równać z takimi oszczędnymi w formie thrillerami, jak „Królowa Ziemi”, „Zaproszenie”, czy „Złaknieni”, żeby wymienić tylko kilka współczesnych obrazów wpisujących się w tę modę. Głównym wątkiem scenariusza Blackshear uczynił motyw rzekomej zdolności głównego bohatera Wyatta (zadowalająco wykreowanego przez MacLeoda Andrewsa) polegającej na dostrzeganiu u co poniektórych osobników potwornego oblicza skrywanego pod maską „normalności”. W zarysie (nie w szczegółach) przypomina to opowiadanie Stephena Kinga zamieszczone w zbiorze „Marzenia i koszmary”, zatytułowane „Ludzie Godziny Dziesiątej”. Tam również mieliśmy „grupę wybrańców” dostrzegających demoniczne postacie pod płaszczykami człowieczeństwa. Blackshear jednak inaczej ujął ową tematykę, sugerując widzom, że mogą mieć do czynienia jedynie z majakami rozchwianego psychicznie mężczyzny, a nie rzeczywistym zagrożeniem w formie potworów ukrywających się w ludzkich ciałach. Koncepcja zacna, nie przeczę, ale nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że scenarzysta nie potrafił należycie jej rozwinąć. Nie wiem, czy inwencja Blacksheara wyczerpała się na tym jednym pomyśle, czy był to przemyślany zabieg, ale bez względu na powody takie podejście do problematyki „They Look Like People” nie zdołało mnie w pełni zadowolić. Można oczywiście stworzyć prawdziwie emocjonujące, minimalistyczne widowisko w oparciu o jeden ciekawy wątek, ale do tego potrzeba wyczucia gatunku, którego w moim pojęciu Blackshearowi na razie brakuje. Choć powolne najazdy kamer, lekko ziarniste zdjęcia i przede wszystkim ślamazarne tempo akcji ze względu na moje osobiste preferencje przykuły moją uwagę, już na początku seansu obiecując wymagające maksymalnego skupienia, ukierunkowane na emocje widowisko, między innymi sposób w jaki twórcy podeszli do budowania napięcia zawiódł moje oczekiwania. Wyglądało to, jakby zrezygnowano z jego stopniowania, jakby cały czas tkwił na tym samym poziomie, nie narastając z biegiem trwania seansu. Może dlatego, że fabuła specjalnie się nie rozwijała, a przynajmniej nie w takim kierunku, jakiego można się spodziewać po tego rodzaju pomyśle. Blackshear już na początku filmu wyraźnie nakreślił wątek przewodni skupiający się na czy to szaleństwie, czy niezwykłych zdolnościach Wyatta, ale zapewne czując, że to nie wystarczy postanowił rozciągnąć intrygę na inne postacie, których postępowania nijak nie potrafiłam zrozumieć. Miało to swoje uzasadnienie w przypadku Christiana (również przyzwoity aktorsko Evan Dumouchel), który również nie miał stanowić okazu zdrowia psychicznego, tak samo jak Wyatt miał swoje problemy i nieco infantylne podejście do życia (za przykład nie posłużą beztroskie zabawy, jakim lubią oddawać się przyjaciele) z tą różnicą, że nie widywał demonów kryjących się pod ludzką skórą, które przecież mogły wcale nie stanowić projekcji skołowanego umysłu głównego bohatera tylko być realnym zagrożeniem czyhającym na obu mężczyzn. W tym nielicznym gronie najbardziej zwyczajną osobowością miała być chyba Mara, kierowniczka i zarazem sympatia Christiana, aczkolwiek jej relacja z mężczyzną miała cokolwiek nietypowy przebieg – nie potrafiłam zrozumieć jej zachowania tuż po zwolnieniu Christiana, ale powiedzmy, że jej pragnienie kontynuowania romansu było wyrazem zdecydowanego rozgraniczania sfery zawodowej i prywatnej, na co poszkodowany zresztą przystał bez większych pretensji… W międzyczasie twórcy serwują nam kilka ujęć świadczących, czy to o postępującym szaleństwie Wyatta, czy o jego zbliżającej się konfrontacji z prawdziwymi potworami, nie szafując efektami specjalnymi. Powściągliwa forma w najmniejszym stopniu mi nie przeszkadzała – nocne rozmowy telefoniczne z osobnikami operującymi zniekształconym głosem, dziwaczne dźwięki słyszalne jedynie przez Wyatta, czy wreszcie twarz kobiety przybierająca upiorne rysy ze szczególnym wskazaniem na mistrzowsko pokazany uśmiech rozciągający się dosłownie od ucha do ucha i oczy zachodzące bielą, swoim oszczędnym charakterem całkowicie mnie przekonały, ale ich ilość była zdecydowanie zanadto ograniczona.

Kiedy główny wątek zostaje dokładnie nakreślony scenarzysta nie robi wiele, żeby natchnąć go jakąś dodatkową atrakcyjnością. Zamiast tego często ucieka w stronę Christiana i Mary, dając do zrozumienia, że grozi im jakieś niebezpieczeństwo, czy to ze strony popadającego w szaleństwo Wyatta, czy demonów ukrywających się w ludzkich ciałach, ale nie dbając zanadto o audiowizualne stopniowanie atmosfery. Zamiast przede wszystkim skupić się na budowaniu napięcia miałam wrażenie, że twórcy woleli skoncentrować się na mało zajmującej, właściwie to nudnej, swoistej otoczce romantyczno-dramatycznej z udziałem Christiana i Mary. W pewnym momencie Wyatt i jego rzekoma paranoja zeszli na dalszy plan, a ja musiałam zadowolić się obserwowaniem głębszego uczucia kiełkującego pomiędzy jego znajomymi oraz komplikacjami na gruncie zawodowym. Od czasu do czasu twórcy raczyli mnie głupawymi rozrywkami Wyatta i Christiana, mającymi przede wszystkim zasygnalizować widzom, że nie podchodzą do życia nazbyt poważnie i być może nawet mają nieco wypaczony ogląd na rzeczywistość, w jakiej przyszło im żyć. Te wszystkie nudnawe akcenty konsekwentnie wyłuszczano w nieśpiesznym tempie, koncentrując się na mało istotnych szczegółach, ale w moim poczuciu bez hipnotyzującej, czy też ponurej otoczki audiowizualnej, bez należytej dbałości o napięcie, które przecież powinno być nadrzędnym elementem minimalistycznego thrillera psychologicznego. Naprawdę było mi całkowicie obojętne co stanie się z bohaterami i właściwie nie interesowało mnie rozwiązanie całej intrygi. Trwałam przed ekranem jedynie w oczekiwaniu na jak się okazało sporadyczne rzekome halucynacje Wyatta, które w dodatku wtłoczono w nieciekawą fabułę, jak się wydawało bez zważania na suspens i bez dbałości o ówczesne akcentowanie wzrastającej aury zagrożenia.

Choć wprost przepadam za minimalistycznymi thrillerami propozycja Perry’ego Blacksheara do mnie nie trafiła. Zamiast nastawionej na emocje, trzymającej w napięciu opowieści o postępującym szaleństwie bądź zbliżającej się konfrontacji z potworami dostałam toporną narrację, w której próżno szukać zagęszczającej się aury zagrożenia. Po takich oszczędnych w formie dreszczowcach spodziewam się przede wszystkim hipnotyzujących kadrów, przepełnionych podskórną grozą, na apogeum której chce się czekać, a nie jak to moim zdaniem miało miejsce w przypadku „They Look Like People” utrzymywania napięcia na niezmiennym, niezbyt wygórowanym poziomie, z wyłączeniem końcówki, która swoją drogą ostatecznie również rozczarowuje.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz