wtorek, 9 sierpnia 2016

„Nightmare City” (1980)


Reporter Dean Miller udaje się na lotnisko, skąd ma odebrać znanego naukowca, z którym zamierza przeprowadzić wywiad. Kiedy czeka na jego przylot pojawia się samolot, z którym kontrolerzy nie mogą nawiązać łączności. Maszyna ląduje bez zezwolenia, po czym wysypują się z niej zdeformowani, agresywni osobnicy. Dochodzi do strzelaniny, ale policjantom nie udaje się opanować sytuacji. Miller ucieka z miejsca zdarzenia i udaje się do siedziby telewizji, w której pracuje. Próbuje przestrzec opinię publiczną przed zagrożeniem, ale zostaje poinformowany, że rząd w obawie przed paniką postanowił wstrzymać się z powiadamianiem obywateli o zaistniałej sytuacji. Sprawa została powierzona armii, która szybko odkrywa, że agresywni osobnicy są ofiarami promieniowania i mają możliwość infekowania ludzi poprzez ugryzienie. W mieście zaczyna dochodzić do krwawych incydentów z udziałem zarażonych, żołnierze powoli tracą kontrolę nad sytuacją, a Dean Miller tymczasem rusza na poszukiwania swojej żony, lekarki Anny.

Hiszpańsko-włosko-meksykańskie „Nightmare City” to niskobudżetowy horror wyreżyserowany przez zasłużonego dla włoskiego krwawego kina grozy, Umberto Lenziego, twórcy między innymi „Zjedzonych żywcem”, „Cannibal Ferox” i „Demonów 3”. Scenarzyści, Antonio Cesare Corti, Luis Maria Delgado i Piero Regnoli, osadzili fabułę w konwencji najsilniej kojarzącej się z zombie movies, ale jak zdradził Lenzi planowo produkcja nie tak miała być zaszufladkowana. „Nightmare City” kręcono z myślą o stworzeniu horroru o zarazie, który niósłby antynuklearne i antywojskowe przesłanie, ale duże podobieństwa do klasycznych żywych trupów sprawiły, że opinia publiczna odebrała tę pozycję, jako typowego reprezentanta zombie movies. Wstępnie na 2016 rok zapowiedziano premierę remake’u „Nightmare City” w reżyserii (uwaga, uwaga!) mistrza charakteryzacji, Toma Saviniego.

„Nightmare City” to typowy reprezentant krwawego kina grozy klasy B, w którym aż za dobrze widać potężne niedostatki finansowe. Umberto Lenzi to twórca, który nie potrzebuje wielomilionowego budżetu do stworzenia naprawdę wartościowego w swoim gatunku obrazu, co udowodnił choćby swoim „Cannibal Ferox”, ale odnoszę wrażenie, że w tym przypadku „nóżka trochę mu się powinęła”. Podczas gdy w jego kanibalistycznych obrazach niskie nakłady pieniężne niejako dopomogły w tworzeniu naturalistycznej oprawy wizualnej, w „Nightmare City” sprawiły, że całość jawi się mało wiarygodnie. Amatorka najbardziej rzuca się w oczy w przypadku charakteryzacji aktorów wcielających się w role zarażonych – twarze większości z nich nie wyglądają jakby uległy deformacji tylko jakby oblepiono je błotem, a na zbliżeniach wyraźnie widać, że to jedynie efekt niestarannej charakteryzacji. Ofiary promieniowania tak samo, jak klasyczne żywe trupy zarażają poprzez ugryzienie i identycznie jak większość zombie umierają jednie wówczas, gdy zniszczy się ich mózgi. Nic więc dziwnego, że „Nightmare City” jest poczytywany, jako typowy przedstawiciel zombie movies. Scenariusz również bazuje na konwencji charakterystycznej dla tego typu filmów, aczkolwiek należy zauważyć, że horrory o różnego rodzaju zarazach również lubią poruszać się w ramach owego schematu. Corti, Delgado i Regnoli nie zdecydowali się na pandemię, ograniczając zarazę do jednego miasta, ale nawet tak ograniczony obszar w zestawieniu z budżetem wydawał się nazbyt rozdmuchany. Pragnienie rozmachu widać w licznych atakach na mieszkańców miasta i wątkach skupiających się na strategiach wojskowych, a przecież już zważywszy na ograniczony nakład finansowy ta koncepcja nie miała większych szans na powodzenie. Lenzi zrobiłby lepiej, gdyby poprzestał na kameralności - może jakimś małym miasteczku, bez tak szczegółowego portretu pracy wojskowych. Takie przekonanie naszło mnie, gdy Dean Miller i jego żona Anna znaleźli się na obrzeżach miasta. Z dala od wielkomiejskich realiów, na obszarach w których królowała Natura twórcy stworzyli prawdziwie elektryzujący klimat wyobcowania z nieustannie wiszącą w powietrzu aurą zagrożenia. Rozwiązując równocześnie problemem ograniczonych przez niski budżet możliwości sportretowania jakichś realistycznych starć z zarażonymi. Obrazując rzeź mającą miejsce wcześniej w mieście twórcy dużą wagę przykładali do krwawych kadrów, przy czym jedynie ujęcia odcinania piersi i wydłubywana oka wypadały pomysłowo, w większości bowiem makabra zasadzała się na pokazywaniu twarzy pochlapanych farbą (i nagich piersi, bo z jakiegoś powodu zarażeni znajdowali upodobanie w rozbieraniu ofiar płci żeńskiej zanim przystąpili do zabijania). Właśnie farbą, bo substancja mająca imitować krew w ogóle się z nią nie kojarzyła. Tymczasem sekwencje starć Millerów z zarażonymi mające miejsce na obrzeżach miasta przytomnie pozbawiono tak dużej ilości sztucznej posoki, jedynie sporadycznie pokazując jakąś krwawą migawkę. Zdecydowano się za to na całkiem widowiskową sekwencję podpalenia kilku agresorów, mniej spektakularne strzelanki (tutaj a la zombie potrafią posługiwać się bronią palną…), ale za to pomysłowo sfinalizowane w wesołym miasteczku i oczywiście nastrojowe przystanki w opuszczonej stacji benzynowej i kościele. Szkoda tylko, że owe sceny koncentrujące się na Millerach przeplatano z obrazkami z pracy wojskowych, odartych z atmosfery zagrożenia.

Scenarzyści „Nightmare City” wtłoczyli w usta czołowych bohaterów (ich odtwórcy nie wypadli przekonująco) kwestie mające stanowić krytykę rasy ludzkiej – dowodzić, że szerząca się zaraza jest wynikiem naszej destrukcyjnej natury, bezmyślnego dążenia do postępu - a w pewnym momencie pomysłowo przedstawili analogię pomiędzy ludźmi i  robotami. Wystarano się, aby scenariusz miał mocno antynuklearny wydźwięk, aby stanowił niejaką przestrogę przed takimi eksperymentami i demonizował rząd, który w obawie przed paniką nie informuje mieszkańców miasta o zagrożeniu, przez co sprawia, że ludzie są łatwiejszym celem dla krwiożerczych bestii, zagarniających miasto. Nie są to jakieś odkrywcze tezy, zwłaszcza w kinie grozy, ale cieszyło mnie, że scenarzyści wtłoczyli je w fabułę, bo nie dość, że doskonale spinały się z wątkiem przewodnim to jeszcze trudno było im zarzucić jakąś pesymistyczną przesadę, jakiekolwiek wydumanie – w przesłaniu można odnaleźć tylko nagą prawdę. Czego nie można powiedzieć o stronie technicznej w scenach skupiających się na często chaotycznych, wyraźnie udawanych atakach nieudolnie ucharakteryzowanych zarażonych mających miejsce w mieście, podkreślonych drażniącą ścieżką dźwiękową i oblanych nieprzekonującą substancją imitującą krew. Gdyby Lenzi skrócił te wstawki, albo w ogóle z nich zrezygnował i przeniósł przynajmniej większość akcji w scenerię portretowaną pod koniec mogłoby z tego powstać całkiem nastrojowe, umiarkowanie krwawe dziełko, ale w takim kształcie dostrzegałam tutaj za dużo amatorki i chaotyczności, żebym mogła w pełni dobrze się bawić. Nie było jakoś tragicznie, ale o zachwycie również nie może być mowy, no może z wyjątkiem finału, który mocno mnie zaskoczył. Nie wykorzystano wówczas motywu zupełnie niespotykanego w kinie grozy, ale w kontekście takiego scenariusza jawił się bardzo odświeżająco i oczywiście zdumiewająco.

Horror „Nightmare City” Umberto Lenziego zdążył zaskarbić sobie całkiem sporo fanów, głównie wśród miłośników krwawego kina grozy klasy B, ale ja choć jestem wielbicielką takich niskobudżetowych tworów nie jestem przekonana do tego przedsięwzięcia. Nie jest to technika i problematyka, w której czuję się najlepiej, ale remake Toma Saviniego jeśli tylko będę miała taką możliwość zapewne obejrzę z uwagi na nazwisko reżysera, a nie jakieś duże pragnienie poznania uwspółcześnionej wersji tworu Lenziego.

1 komentarz:

  1. Jak dla mnie jest to dobry film. Horror z szybką akcją i krwawymi scenami. Nie pozwala się nudzić. Film nie jest idealny ale jest dobrą rozrywką. Dobra odskocznia od filmów z ambitną fabułą.

    OdpowiedzUsuń