Reporter Dean Miller udaje się na lotnisko, skąd ma odebrać znanego
naukowca, z którym zamierza przeprowadzić wywiad. Kiedy czeka na jego przylot pojawia
się samolot, z którym kontrolerzy nie mogą nawiązać łączności. Maszyna ląduje
bez zezwolenia, po czym wysypują się z niej zdeformowani, agresywni osobnicy.
Dochodzi do strzelaniny, ale policjantom nie udaje się opanować sytuacji.
Miller ucieka z miejsca zdarzenia i udaje się do siedziby telewizji, w której
pracuje. Próbuje przestrzec opinię publiczną przed zagrożeniem, ale zostaje
poinformowany, że rząd w obawie przed paniką postanowił wstrzymać się z powiadamianiem
obywateli o zaistniałej sytuacji. Sprawa została powierzona armii, która szybko
odkrywa, że agresywni osobnicy są ofiarami promieniowania i mają możliwość
infekowania ludzi poprzez ugryzienie. W mieście zaczyna dochodzić do krwawych
incydentów z udziałem zarażonych, żołnierze powoli tracą kontrolę nad sytuacją,
a Dean Miller tymczasem rusza na poszukiwania swojej żony, lekarki Anny.
Hiszpańsko-włosko-meksykańskie „Nightmare City” to niskobudżetowy horror
wyreżyserowany przez zasłużonego dla włoskiego krwawego kina grozy, Umberto
Lenziego, twórcy między innymi „Zjedzonych żywcem”, „Cannibal Ferox” i „Demonów
3”. Scenarzyści, Antonio Cesare Corti, Luis Maria Delgado i Piero Regnoli,
osadzili fabułę w konwencji najsilniej kojarzącej się z zombie movies, ale jak zdradził Lenzi planowo produkcja nie tak
miała być zaszufladkowana. „Nightmare City” kręcono z myślą o stworzeniu
horroru o zarazie, który niósłby antynuklearne i antywojskowe przesłanie, ale duże
podobieństwa do klasycznych żywych trupów sprawiły, że opinia publiczna
odebrała tę pozycję, jako typowego reprezentanta zombie movies. Wstępnie na 2016 rok zapowiedziano premierę remake’u
„Nightmare City” w reżyserii (uwaga, uwaga!) mistrza charakteryzacji, Toma
Saviniego.
„Nightmare City” to typowy reprezentant krwawego kina grozy klasy B, w
którym aż za dobrze widać potężne niedostatki finansowe. Umberto Lenzi to
twórca, który nie potrzebuje wielomilionowego budżetu do stworzenia naprawdę
wartościowego w swoim gatunku obrazu, co udowodnił choćby swoim „Cannibal Ferox”,
ale odnoszę wrażenie, że w tym przypadku „nóżka trochę mu się powinęła”.
Podczas gdy w jego kanibalistycznych obrazach niskie nakłady pieniężne niejako dopomogły
w tworzeniu naturalistycznej oprawy wizualnej, w „Nightmare City” sprawiły, że
całość jawi się mało wiarygodnie. Amatorka najbardziej rzuca się w oczy w
przypadku charakteryzacji aktorów wcielających się w role zarażonych – twarze
większości z nich nie wyglądają jakby uległy deformacji tylko jakby oblepiono
je błotem, a na zbliżeniach wyraźnie widać, że to jedynie efekt niestarannej charakteryzacji.
Ofiary promieniowania tak samo, jak klasyczne żywe trupy zarażają poprzez
ugryzienie i identycznie jak większość zombie umierają jednie wówczas, gdy
zniszczy się ich mózgi. Nic więc dziwnego, że „Nightmare City” jest
poczytywany, jako typowy przedstawiciel zombie
movies. Scenariusz również bazuje na konwencji charakterystycznej dla tego
typu filmów, aczkolwiek należy zauważyć, że horrory o różnego rodzaju zarazach
również lubią poruszać się w ramach owego schematu. Corti, Delgado i Regnoli
nie zdecydowali się na pandemię, ograniczając zarazę do jednego miasta, ale
nawet tak ograniczony obszar w zestawieniu z budżetem wydawał się nazbyt
rozdmuchany. Pragnienie rozmachu widać w licznych atakach na mieszkańców miasta
i wątkach skupiających się na strategiach wojskowych, a przecież już zważywszy
na ograniczony nakład finansowy ta koncepcja nie miała większych szans na
powodzenie. Lenzi zrobiłby lepiej, gdyby poprzestał na kameralności - może
jakimś małym miasteczku, bez tak szczegółowego portretu pracy wojskowych. Takie
przekonanie naszło mnie, gdy Dean Miller i jego żona Anna znaleźli się na obrzeżach
miasta. Z dala od wielkomiejskich realiów, na obszarach w których królowała
Natura twórcy stworzyli prawdziwie elektryzujący klimat wyobcowania z
nieustannie wiszącą w powietrzu aurą zagrożenia. Rozwiązując równocześnie
problemem ograniczonych przez niski budżet możliwości sportretowania jakichś realistycznych
starć z zarażonymi. Obrazując rzeź mającą miejsce wcześniej w mieście twórcy
dużą wagę przykładali do krwawych kadrów, przy czym jedynie ujęcia odcinania piersi
i wydłubywana oka wypadały pomysłowo, w większości bowiem makabra zasadzała się
na pokazywaniu twarzy pochlapanych farbą (i nagich piersi, bo z jakiegoś powodu
zarażeni znajdowali upodobanie w rozbieraniu ofiar płci żeńskiej zanim
przystąpili do zabijania). Właśnie farbą, bo substancja mająca imitować krew w
ogóle się z nią nie kojarzyła. Tymczasem sekwencje starć Millerów z zarażonymi
mające miejsce na obrzeżach miasta przytomnie pozbawiono tak dużej ilości
sztucznej posoki, jedynie sporadycznie pokazując jakąś krwawą migawkę. Zdecydowano
się za to na całkiem widowiskową sekwencję podpalenia kilku agresorów, mniej
spektakularne strzelanki (tutaj a la zombie potrafią posługiwać się bronią
palną…), ale za to pomysłowo sfinalizowane w wesołym miasteczku i oczywiście
nastrojowe przystanki w opuszczonej stacji benzynowej i kościele. Szkoda tylko,
że owe sceny koncentrujące się na Millerach przeplatano z obrazkami z pracy
wojskowych, odartych z atmosfery zagrożenia.
Scenarzyści „Nightmare City” wtłoczyli w usta czołowych bohaterów (ich
odtwórcy nie wypadli przekonująco) kwestie mające stanowić krytykę rasy
ludzkiej – dowodzić, że szerząca się zaraza jest wynikiem naszej destrukcyjnej
natury, bezmyślnego dążenia do postępu - a w pewnym momencie pomysłowo
przedstawili analogię pomiędzy ludźmi i
robotami. Wystarano się, aby scenariusz miał mocno antynuklearny
wydźwięk, aby stanowił niejaką przestrogę przed takimi eksperymentami i
demonizował rząd, który w obawie przed paniką nie informuje mieszkańców miasta
o zagrożeniu, przez co sprawia, że ludzie są łatwiejszym celem dla
krwiożerczych bestii, zagarniających miasto. Nie są to jakieś odkrywcze tezy,
zwłaszcza w kinie grozy, ale cieszyło mnie, że scenarzyści wtłoczyli je w fabułę,
bo nie dość, że doskonale spinały się z wątkiem przewodnim to jeszcze trudno
było im zarzucić jakąś pesymistyczną przesadę, jakiekolwiek wydumanie – w
przesłaniu można odnaleźć tylko nagą prawdę. Czego nie można powiedzieć o
stronie technicznej w scenach skupiających się na często chaotycznych, wyraźnie
udawanych atakach nieudolnie ucharakteryzowanych zarażonych mających miejsce w
mieście, podkreślonych drażniącą ścieżką dźwiękową i oblanych nieprzekonującą
substancją imitującą krew. Gdyby Lenzi skrócił te wstawki, albo w ogóle z nich
zrezygnował i przeniósł przynajmniej większość akcji w scenerię portretowaną
pod koniec mogłoby z tego powstać całkiem nastrojowe, umiarkowanie krwawe
dziełko, ale w takim kształcie dostrzegałam tutaj za dużo amatorki i chaotyczności,
żebym mogła w pełni dobrze się bawić. Nie było jakoś tragicznie, ale o
zachwycie również nie może być mowy, no może z wyjątkiem finału, który mocno
mnie zaskoczył. Nie wykorzystano wówczas motywu zupełnie niespotykanego w kinie
grozy, ale w kontekście takiego scenariusza jawił się bardzo odświeżająco i
oczywiście zdumiewająco.
Horror „Nightmare City” Umberto Lenziego zdążył zaskarbić sobie całkiem
sporo fanów, głównie wśród miłośników krwawego kina grozy klasy B, ale ja choć
jestem wielbicielką takich niskobudżetowych tworów nie jestem przekonana do
tego przedsięwzięcia. Nie jest to technika i problematyka, w której czuję się
najlepiej, ale remake Toma Saviniego jeśli tylko będę miała taką możliwość
zapewne obejrzę z uwagi na nazwisko reżysera, a nie jakieś duże pragnienie
poznania uwspółcześnionej wersji tworu Lenziego.
Jak dla mnie jest to dobry film. Horror z szybką akcją i krwawymi scenami. Nie pozwala się nudzić. Film nie jest idealny ale jest dobrą rozrywką. Dobra odskocznia od filmów z ambitną fabułą.
OdpowiedzUsuń