niedziela, 14 sierpnia 2016

„Diabelskie igraszki” (2008)


Spodziewający się dziecka, Martha i Tomas Conroy, przeprowadzają się z Londynu na irlandzką wieś do domu, w którym wychował się mężczyzna. Jakiś czas temu umarło ich pierwsze dziecko i mają nadzieję, że zmiana miejsca zamieszkania pomoże im uporać się ze stratą. Krótko po osiedleniu się w nowym miejscu Martha poznaje autystyczną dziewczynkę, Daisy Gahan, do której jej sąsiad jest głęboko uprzedzony. Kiedy jej rodzice giną w pożarze kobieta skłania opiekę społeczną do wydania zezwolenia na tymczasowy pobyt w jej domu, do czasu znalezienia rodziny zastępczej. Tomas nie jest zachwycony decyzją żony, ale zgadza się, aby objęła ona krótką opiekę nad Daisy. Podczas, gdy Martha coraz bardziej zbliża się do dziewczynki, mieszkańcy wioski uprzedzają się do niej. Niepokojące incydenty z jej udziałem utwierdzają innych w przekonaniu, że jest złym duszkiem, co z kolei Martha uważa za zwykłe zabobony. Ku przerażeniu Tomasa kobieta zaczyna wykazywać coś na kształt obsesji na punkcie dziewczynki, ignorując wszystkie sygnały ostrzegawcze.

„Diabelskie igraszki” to irlandzko-brytyjska produkcja wyreżyserowana przez Aisling Walsh na podstawie scenariusza Lauren Mackenzie. Już po przejrzeniu kilku recenzji widać, że istnieje pewien spór na temat klasyfikacji tego obrazu – część widzów odebrała go w kategoriach horroru, a część jest przekonana, że to rasowy thriller, przy czym w paru opiniach wyrażonych przez reprezentantów obu grup widać zgodną konkluzję, że ze scenariusza przebijają również elementy tożsame dla dramatu. Osobiście przychylam się do zdania forsowanego przez drugą grupę odbiorców, ale wydaje mi się, że klasyfikacja gatunkowa „Diabelskich igraszek” zależy od indywidualnego spojrzenia każdego widza na kino grozy. Jeśli ktoś wychodzi z założenia, że nadnaturalne zagrożenie nie ma racji bytu w dreszczowcach i przyjmie takową interpretację scenariusza to zapewne wpisze „Diabelskie igraszki” w poczet horrorów. Natomiast, jeśli ktoś podobnie jak ja klasyfikując film opiera się na narracji bądź wybierze drugą z możliwych interpretacji prawdopodobnie przyjmie ten obraz w kategoriach thrillera.

Nie odniosłam wrażenia, żeby Aisling Walsh zależało na straszeniu odbiorców. Już raczej na stworzeniu trzymającej w napięciu, w dużej mierze psychologicznej opowieści z być może naleciałościami natury nadprzyrodzonej, aczkolwiek niepełniącej funkcji straszaka. Dominantą „Diabelskich igraszek” są portrety psychologiczne bohaterów i relacje międzyludzkie w sytuacji, która znacznie odbiega od normalności. Najwięcej miejsca w swoim scenariuszu Mackenzie poświęciła małżeństwu Conroyów, którzy niedawno przeprowadzili się na irlandzką nadmorską wieś i autystycznej dziewczynce, Daisy, nad którą tymczasowo roztoczyli opiekę po tragicznej śmierci jej rodziców. Z czasem na pierwszy plan wysuwają się relacje Marthy i Daisy, które są zarzewiem konfliktu kobiety z jej mężem. Twórcy filmu zdradzają, że jakiś czas temu małżeństwo przeżyło traumę, wywołaną śmiercią dziecka, co jak dają do zrozumienia, aczkolwiek nie wprost, mogło odegrać zasadniczą rolę w zaistnieniu jak się wydaje nierozerwalnej więzi pomiędzy główną bohaterką i autystyczną dziewczynką. Przeniesienie macierzyńskich uczuć na tymczasowo przygarnięte dziecko wydaje się najbardziej logicznym wyjaśnieniem jej swoistej obsesji na punkcie Daisy. Racjonalnym, ale ze scenariusza przebija również drugie, nadnaturalne tłumaczenie tej relacji, mówiące, że dziewczynka jest baśniową postacią potrafiącą wywierać zgubny wpływ na ludzi – ingerować w ich wolę, rzucać przekleństwa, a nawet zabijać na odległość. Widz sam musi rozsądzić, która wersja jest bardziej prawdopodobna, z jakim nastawieniem śledzić dalsze losy bohaterów. Interesujące w tym „rozdwojeniu interpretacyjnym” jest to, że każda z możliwych wersji wydarzeń przynosi korzyści - odmiennej natury, ale w moim pojęciu równie intrygujące. Jeśli przyjąć, że Daisy jest zwyczajną chorą dziewczynką potrzebującą przede wszystkim bliskości drugiej osoby, która przeżyła ogromną osobistą stratę i spojrzeć na reakcje mieszkańców wioski na jej osobę można wysnuć tezę, że mamy do czynienia z krytycznym spojrzeniem na przesądne społeczeństwo, które nie mogąc pojąć specyfiki choroby dziecka tworzy sobie jakieś fantastyczne teorie na jej temat, w okrutny sposób demonizując jej osobę i izolując od rówieśników. W takim rozrachunku Martha jawiła by się niczym jedyna trzeźwo myśląca osoba w tym gronie – pojedynczy głos rozsądku w zabobonnych realiach, w jakich przyszło jej żyć. Nie można jednak ignorować niepokojących incydentów z udziałem Daisy, przez które tak do końca nie sposób potępić mieszkańców wioski i które w gruncie rzeczy sprawiają, że w ich pozornie zabobonnych przekonaniach po namyśle można odnaleźć sporo racji. Widząc, jak dziewczynka najprawdopodobniej na odległość zabija pracownicę opieki społecznej, pomimo celowego niejednoznacznego sportretowania tej sekwencji można nabrać przekonania, że rzeczywiście jest złym duszkiem, dybiącym na życie swoich wrogów. Dziwnym trafem ludzie, którzy podpadli dziewczynce umierają bądź dzieje się im jakaś krzywda, a biorąc pod uwagę liczbę owych tragedii raczej ciężko mówić o zwyczajnych zbiegach okoliczności. Martha jednak nadal upiera się, że to Daisy jest ofiarą i że nie ma nic dziwnego w tym, że parę osób, które weszło z nią w kontakt spotkała jakaś krzywda. Jej zapatrywanie się na całą sytuację i swoiste uzależnienie od dziewczynki, gdy sytuacja się zagęszcza każe przypuszczać, że Daisy wykorzystując swoje niezwykłe moce wywiera wpływ na jej psychikę, byle tylko zatrzymać ją przy sobie. Jednak należy zauważyć, że choć teoria głosząca, iż dziewczynka jest siejącym terror duszkiem z czasem wydaje się najbardziej prawdopodobna, uparte odchodzenie od sekwencji, które jednoznacznie by na to wskazywały sprawiają, że tak naprawdę niczego nie możemy być pewni, że może wszystkie tragiczne wydarzenia mające miejsce w otoczeniu dziewczynki rzeczywiście są zwyczajnym splotem nieszczęśliwych wydarzeń, naciąganym, ale w końcu nie możemy być pewni, czy scenarzystka w finale nie poprzestanie na takim „grubymi nićmi szytym” przebiegu akcji bądź nie da do zrozumienia, że kilka osób zostało przez Daisy skrzywdzone nienaumyślnie, w końcu najprawdopodobniej jest chora, a więc możliwe, że nie odróżnia dobra od zła.

Wspomniana psychologia, moim zdaniem całkiem głęboka i istnienie dwóch możliwych ścieżek interpretacyjnych to w moim pojęciu nie jedyne superlatywy „Diabelskich igraszek”. Godny pochwały jest również klimat, wygenerowany głównie dzięki lekko ziarnistym, miejscami nawet delikatnie przybrudzonym zdjęciom, którym towarzyszy melancholijna ścieżka dźwiękowa i za sprawą scenerii. Byłam wprost urzeczona wilgotnym, lekko mglistym krajobrazem rozległych zielonych pól, widokami wzburzonego morza i wiszącym nad tym wszystkim ołowianoszarym niebem, nieustannie zwiastującym ulewne deszcze. Naturalne piękno mieszało się tutaj z jakąś złowrogością – nawet bez wpływu warstwy tekstowej, jedynie patrząc na miejsce akcji miało się wrażenie, że protagonistom coś zagraża. Wielu współczesnym twórcom wytworzenie odpowiednio złowieszczego klimatu sprawia największą trudność, a tutaj proszę ma się wrażenie, jakby filmowcom przychodziło to całkiem naturalnie, bez widocznego „działania siłowego”. Zapewne znajdą się widzowie, którzy skonstatują, że mroczna warstwa audiowizualna nie została należycie wykorzystana, że z tej ponurej aury właściwe nic nie wynika, że nie towarzyszy ona wydarzeniom, które miałyby szansę na dłużej osiąść w pamięci. I moim zdaniem będą mieć sporo racji, bo „Diabelskie igraszki” rzeczywiście unikają dosłowności, ale brak jakichś charakterystycznych ujęć moim zdaniem przemawia na korzyść tego obrazu w trakcie seansu. Podejrzewam, że za jakiś czas będę pamiętała jedynie idealnie dopasowaną do roli twarz Mhairi Anderson, odtwórczyni Daisy, która urzekła mnie mimiką, ale jej wrzaski wypadły już mało przekonująco oraz atmosferę, jaką osnuto akcję. Nie sądzę jednak, żeby jakaś konkretna scena osiadła w mojej pamięci, żeby jakieś wydarzenie szczególnie się wyróżniało. Fabuła całkiem silnie trzymała mnie w napięciu, w czym dużą zasługę miała oprawa audiowizualna i w trakcie oglądania „Diabelskich igraszek” wcale nie brakowało mi dosadności, ale myślę, że jak po jakimś czasie spojrzę wstecz to przypomnienie sobie kilku poszczególnych sekwencji nastręczy mi dużych trudności, albo wręcz będzie niemożliwe. Ale przynajmniej seans dostarczył mi dużo wrażeń, czego nie mogę powiedzieć o wielu XXI-wiecznych hollywoodzkich dreszczowcach.

Myślę, że „Diabelskie igraszki” to propozycja skierowana głównie do sympatyków thrillerów psychologicznych (w zależności od interpretacji) z możliwą ingerencją sił nadprzyrodzonych bądź oszczędnych w formie horrorów, na których nie sposób się przestraszyć, w obu przypadkach z elementami typowymi dla dramatów. Przedsięwzięcie Aisling Walsh nie cieszy się dużą popularnością, często zarzuca mu się małą dosadność i z wyłączeniem baśniowych akcentów brak innowacyjności, ale myślę, że miłośnicy minimalistycznego, bazującego na emocjach kina grozy powinni dać szansę tej produkcji, bo podejrzewam, że jej twórcy celowali właśnie w to grono odbiorców. Nie jest to jakiś zapadający w pamięć, mocny obraz, ale w trakcie seansu ten sznyt może się podobać – wiem, bo mnie się podobał:)

2 komentarze:

  1. Myślę, że ten thriller psychologiczny byłby w stanie mnie zadowolić – nie jest bowiem wymagającym widzem. :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Czasem się zastanawiam czy nie zaczyna brakować słów opisujących gatunki filmowe...
    Dla mnie ten film to dramat psychologiczny z elementami thrillera :P

    OdpowiedzUsuń