W jednym z amerykańskich parków narodowych zostają odnalezione okaleczone
zwłoki dwóch turystek. Szef straży, Michael Kelly, podejrzewa, że sprawcą jest
jeden z przebywających w rezerwacie niedźwiedzi brunatnych, ale miejscowy
znawca tych zwierząt, jego przyjaciel Arthur Scott jest przekonany, że w lasach
grasuje grizzly. Niepomny na prośby Kelly’ego dyrektor parku nie zamyka całego rejonu
dla turystów, ograniczając się jedynie do ostrzegania przyjezdnych przed
zapuszczaniem się w konkretne obszary rezerwatu. Nie widząc rezultatów
poszukiwań niedźwiedzia przez strażników dyrektor nie bacząc na obecność
turystów sprowadza na miejsce grupę myśliwych, których zadaniem jest znaleźć i
zastrzelić zwierzę. Kelly jest zbulwersowany lekkomyślnymi decyzjami
przełożonego. Podczas, gdy rozsmakowany w ludzkim mięsie grizzly zabija kolejne
osoby, dyrektor myśli tylko o tym, jak wypromować swoją osobę.
Po sukcesie „Szczęk” Stevena Spielberga David Sheldon doszedł do wniosku,
że warto stworzyć animal attack
bazujący na zbliżonej konwencji i podobnych technikach operatorskich, ale z
innym stworzeniem w roli czarnego charakteru. Pamiętający rodzinną wycieczkę, w
trakcie której spotkał niedźwiedzia współscenarzysta Harvey Flaxman umyślił, że
idealnym rozwiązaniem byłby grizzly. Gdy scenariusz był już gotowy William
Girdler wziął na siebie reżyserię. Film kręcono w Clayton w stanie Georgia, a ze
względu na ograniczony budżet (szacuje się, że opiewał na 750 tysięcy dolarów)
mniejsze role powierzono kilku tamtejszym mieszkańcom. Zapewne nieoczekiwanie
dla twórców „Grizzly” odniósł ogromny sukces kasowy, przynosząc wpływy rzędu
trzydziestu dziewięciu milionów dolarów. W 1983 roku powstał sequel animal attacku Girdlera, ale nie
doczekał się należytej dystrybucji. W 2015 roku ukazał się obraz o niedźwiedziu
grizzly znany pod tytułami „Into the Grizzly Maze”, „Grizzly” i „Red Machine”, który
skłonił paru widzów do przemyśleń, czy aby nie jest to remake produkcji
Williama Girdlera z 1976 roku (choć nie był w ten sposób reklamowany), ale osobiście
nie dostrzegam takich podobieństw pomiędzy tymi dwoma obrazami, żebym mogła
nadać temu nowszemu miano remake’u.
Moim zdaniem „Grizzly” to przykład horroru, w którym całkiem udana warstwa
techniczna kontrastuje z nudnawą fabułą. Z miejsca akcji przez cały czas bije nieposkromione,
naturalne piękno – można cieszyć oczy zdjęciami rozległych leśnych terenów, ale
równocześnie odczuć odrobinę napięcia na wieść o potężnym przeciwniku
grasującym na tym obszarze w postaci rozsmakowanego w ludzkim mięsie
niedźwiedzia grizzly (w tej roli prawdziwe zwierzę, nie jakiś przebieraniec).
Zdjęcia zrobione nocną porą niewygodnie się śledzi z uwagi na niewystarczające
sztuczne oświetlenie, ale twórcy chyba zdawali sobie z tego sprawę, bo
większość wydarzeń miało miejsce za dnia. Wówczas to operatorzy wydobyli
maksimum uroku z leśnych plenerów, jednocześnie samą atmosferą akcentując survivalowy wydźwięk filmu. Skoczna ścieżka
dźwiękowa skomponowana przez Roberta O. Raglanda niezmiernie mnie drażniła,
szczególnie podczas sekwencji poprzedzających ataki niedźwiedzia, wówczas
bowiem negatywnie oddziaływała na wynikające z fabuły i zdjęć napięcie
emocjonalne, ale pozostałe elementy składające się na warstwę techniczną (poza
wspomnianymi nocnymi zdjęciami) moim zdaniem były bez zarzutu, choć głównie z winy fabuły leśnym scenom z udziałem Kelly'ego brakowało napięcia. Szczególne
uznanie należy się twórcom efektów specjalnych, którzy z wykorzystaniem
praktycznych rekwizytów stworzyli kilka realistycznych imitacji okaleczonych
ludzkich zwłok, zwracając uwagę zwłaszcza kończynami latającymi po planie.
Girdler wyraźnie nie pragnął stworzyć skrajnie szokującej rąbanki, bo sekwencje
ataków podano w migawkach, uniemożliwiających dokładne przyjrzenie się
zmasakrowanym ofiarom, ale na tyle długich, żeby mogły być zarejestrowane przez
uważnego widza. Pisząc, że „Grizzly” nie jest skrajnie szokującym obrazem nie
miałam na myśli, że jest całkowicie pozbawiony prób mających w jakimś stopniu
poruszyć odbiorcę. Czego dowodem szczególnie śmiałe ujęcie okaleczenia małego
chłopca, swoim charakterem dosłownie przygniatające ogromem tragizmu, albo
przygnębiająca (przynajmniej mnie) sekwencja skrócenia konia o głowę. Zresztą w
takim samym stopniu wzruszył mnie widok wypatroszonej zwierzyny mającej
posłużyć za przynętę i małego niedźwiadka pochwyconego przez grizzly. Miałam
wrażenie, że scenarzyści doskonale zdawali sobie sprawę, że z animal attackami jest ten problem, że
wielu widzów kibicuje agresorowi, w większym stopniu drżąc o los zwierzęcia niż
człowieka – takie ukierunkowanie sympatii na ogół sprawia, że krwawy proceder
czyniony przez zwierzę nie wzrusza widza w takim stopniu, jak powinien.
Zdemonizowano więc niedźwiedzia grizzly za pomocą ujęć wskazujących, że nie
zabija jedynie ludzi, ale również inne zwierzątka, nie wiem tylko, czy w
wystarczającym stopniu, aby zmusić odbiorców do solidaryzowania się z uzbrojonymi
strażnikami i myśliwymi.
Z szefem straży rezerwatu Michaelem Kellym, przekonująco wykreowanym przez
Christophera George’a, w jakimś małym stopniu mogłam się solidaryzować, bo
wyznawał bliski mi pogląd, iż należy szanować Naturę i w obliczu niebezpieczeństwa
ze strony jakiegoś zwierzęcia starać się znaleźć rozwiązanie dobre dla obu
stron. Wzdragał się przed koniecznością zabicia grizzly, usprawiedliwiając go
zwyczajnym zagubieniem i zdenerwowaniem nawet po stracie kilku kolegów. Kelly
zdawał się rozumieć, że to ludzie są intruzami, a nie agresywne zwierzę, że to
oni wkroczyli na jego terytorium, a nie odwrotnie. Jednak równocześnie zdawał
sobie sprawę, że park narodowy musi być dostępny dla turystów, że nie sposób
całkowicie odizolować tego obszaru od reszty świata, dlatego też wbrew własnym
przekonaniom ostatecznie stanął do walki z niedźwiedziem. Wspomniałam, że
solidaryzowałam się z Michaelem jedynie w niewielkim stopniu, choć jego poglądy
były zbliżone do moich. Tak się działo z powodu mało zajmujących wątków z jego
udziałem – zainteresowały mnie właściwie jedynie kłótnie Kelly’ego z chciwym,
lekkomyślnym i nieszanującym Natury dyrektorem rezerwatu będącym uosobieniem wszystkich
jednostek przekonanych o swojej wyższości nad innymi stworzeniami
zaludniającymi Ziemię. Wszystkie pozostałe wydarzenia, które się na nim
koncentrowały, z przewagą survivalowych
prób schwytania tudzież zabicia zwierzęcia zwyczajnie mnie znużyły. Brakło
wydobywania maksimum dramatyzmu z podążania
śladami grizzly i bardziej wyczerpujących rysów psychologicznych protagonistów
towarzyszących Kelly’emu. Nawet nieco dziwaczny miłośnik niedźwiedzi, Arthur
Scott, choć był całkiem pomysłową personą nie zdołał mnie całkowicie do siebie
przekonać, może dlatego, że jego udział przewidywalnie sprowadzono do samotnego
bojownika o wyzwolenie parku „spod władzy” agresywnego niedźwiedzia, który
wcześniej był aż nazbyt marginalizowany, robiąc jedynie za tło dla postaci Kelly’ego
i od czasu do czasu eksperta rzucającego dobrymi radami. Gdyby nie co jakiś
czas wtłaczane w akcję ataki zwierzęcia pewnie w końcu bym zasnęła, bo jakoś
konwencjonalne animal attacki o „nieustraszonych”
strażnikach polujących na mięsożerne zwierzę, uparcie zmierzające do
przewidywalnego finału nie są w stanie wywołać we mnie żywszym emocji.
Jeśli miałabym oceniać tę pozycję jedynie przez pryzmat miejsca akcji,
zdjęć i efektów specjalnych to mój odbiór byłby pozytywny, ale jedną ze
składowych każdego filmu jest również fabuła - prostota sama w sobie tej
zaprezentowanej w „Grizzly” w ogóle mi nie przeszkadzała (lubię proste scenariusze
horrorów), ale już kierunek jaki obrano strasznie mnie znużył. Uzbrojeni
strażnicy w konfrontacji z niedźwiedziem jakoś mnie nie intrygują. A już
zwłaszcza nie wówczas, gdy ich survivalowe
perypetie podaje się w tak mało emocjonalny, przewidywalny sposób. Film ma
swoje plusy, ale jak dla mnie nie aż takiej wagi, żeby mogły całkowicie zrekompensować
nudnawą, liniową akcję.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz