wtorek, 2 sierpnia 2016

„Fatamorgana” (1990)


Dwie pary, Chris i Greg oraz Mary i Trip, przyjeżdżają na pustynię, aby beztrosko spędzić czas. Nieoczekiwanie przyłącza się do nich brat Grega i zarazem były chłopak Chris, Kyle wraz ze znajomą Bambi. Sielankę psuje bójka pomiędzy braćmi zakończona odjazdem Kyle’a i Bambi. Niedługo potem młodych ludzi zaskakuje czarny pickup, którego widzieli w drodze na pustynię. Wszyscy wychodzą z założenia, że jego kierowcą jest Kyle, starający się jedynie ich nastraszyć, ale wkrótce uświadamiają sobie, że mężczyzna ma poważniejsze zamiary. Tajemniczy kierowca uniemożliwia im ucieczkę z pustyni i rozpoczyna polowanie.

„Fatamorgana” to jeden z mniej znanych slasherów, również w swoich rodzimych Stanach Zjednoczonych, głównie za sprawą lichej dystrybucji. Za jego reżyserię odpowiada mało znany twórca, Bill Crain, który brał również udział w pracy nad scenariuszem, spisanym wspólnie z Michaelem Crainem i Chuckiem Hughesem, z którym współpracował też przy swoim następnym i zarazem ostatnim filmie zatytułowanym „Midnight Fear”. Recenzje kilku zagranicznych wielbicieli rąbanek, którym pomimo ograniczonej dystrybucji udało się obejrzeć „Fatamorganę” dowodziły, że dysponującemu niewielkim budżetem Crainowi udało się stworzyć naprawdę klimatyczny i brutalny slasher, który nie zasłużył sobie na takie zapomnienie. Mocno entuzjastyczne opinie kilku fanów krwawych horrorów mogą wręcz wskazywać na to, że „Fatamorgana” jest istną perełką w panteonie kinematografii slash. Co mnie wydaje się być twierdzeniem na wyrost.

Scenariusz „Fatamorgany” zawiązuje znany motyw grupy przyjaciół, która gdzieś wyjeżdża. W tym przypadku na pustynię, co okazuje się zdecydowanie najbardziej nośnym elementem tej produkcji. Utrzymane w wyblakłych barwach, za dnia skąpane w gorących promieniach słonecznych rozległe piaszczyste przestrzenie, a nocą utrzymane w niemalże atramentowej czerni, uniemożliwiającej dostrzeżenie czegokolwiek znajdującego się poza pierwszym planem (choć takich ujęć jest niewiele) tworzą naprawdę silny klimat wyobcowania, wzbogacony złowrogim poczuciem przebywania na otwartym, odsłoniętym terenie w obliczu śmiertelnego zagrożenia ze strony niezidentyfikowanego napastnika w czarnym pickupie. Twórcy „Fatamorgany” nie skrywali oblicza mordercy grasującego na pustyni za niepokojącą maską, co jest jedną z bardziej charakterystycznych części składowych slasherów, jednak długo utrzymywali jego wygląd w tajemnicy poprzez powstrzymywanie się od filmowania jego całej sylwetki. Poprzestali na ujęciach od pasa w dół, które wskazywały jedynie, że młodzi ludzie, których wybrał sobie na ofiary mają do czynienia z mężczyzną. Szczerze powiedziawszy nie byłam zachwycona takim rozwiązaniem problemu długiego utrzymywania w tajemnicy prawdziwego oblicza mordercy, ponieważ miałam wrażenie, że poprzez ten zabieg odebrano mu sporo złowieszczości, pozornej demoniczności, tak wyraźnie wyczuwalnej podczas spoglądania na zamaskowanych oprawców w innych slasherach. Do pewnego stopnia dałam się jednak przekonać warstwie fabularnej, głównie z powodu osadzenia jej w ciasnych ramach konwencji kina slash, bez zbędnych udziwnień. Scenarzyści przedstawiają nam szóstkę młodych ludzi, która wymyśliła sobie całkiem nietypowy sposób spędzenia wolnego czasu, z dala od wielkomiejskiego zgiełku, w samym sercu gorącej pustyni. Terytorium wręcz wymarzone dla uzbrojonego mordercy dysponującego samochodem terenowym, ale młodych ludzi, jak to często w slasherach bywa, nie alarmuje jego obecność. Nie są do tego stopnia zaniepokojeni faktem, że ktoś ich obserwuje, żeby zrezygnować ze swoich planów, co jak można się domyślić będzie miało tragiczne konsekwencje. Zamiast uciekać oddają się beztroskim zabawom, znajdując również czas (a jakże!) na stosunki seksualne i konwersacje o problemach sercowych. Te ostatnie uwidaczniają się przede wszystkim w relacji dwóch braci, Grega i Kyle’a, pomiędzy których wkroczyła kobieta, domniemana blond final girl, Chris (wykreowana przez Jennifer McAllister, ale równie sztucznie, jak w przypadku pozostałych aktorów). Ze względu na niewielki budżet Crain bardzo topornie wizualizował rozrywki młodych ludzi, co jakiś czas rzucających wymuszonymi kwestiami, które po zawiązaniu właściwej akcji miejscami stają się wręcz nieadekwatne do danej sytuacji, ale uparte trzymanie się utartego schematu nieco rekompensowało mi wspomniane niedoróbki. Jeśli chodzi o warstwę techniczną do pewnego momentu czystym zadowoleniem napawały mnie jedynie wyblakłe, a nawet delikatnie przybrudzone zdjęcia ogromnej pustyni, które nawet bez mordercy znajdującego się w polu widzenia generowały niemałą aurę zagrożenia. Wystarczyła jedynie poczyniona już na początku wzmianka o obecności tajemniczego mężczyzny, za pośrednictwem prostej scenki pościgu doprawiona tezą, że bynajmniej nie przyświecają mu dobre zamiary, a chwytliwa sceneria zrobiła resztę. Bill Crain nie mógł jednak opierać całego scenariusza na złowieszczych krajobrazach, generujących wyalienowanie protagonistów i chyba zdawał sobie z tego sprawę, bo pomimo niewielkiego budżetu wykorzystał kilka efektów specjalnych w dalszych partiach „Fatamorgany”.

Pierwsze morderstwo zaczyna się całkiem obiecująco od zakopania mężczyzny, z wyjątkiem jego głowy i jednoznacznej zapowiedzi przejechania samochodem po wspomnianej wystającej części ciała. Jednakże twórcy poprzestają na tym obiecującym zwiastunie finalizując tę sekwencję ujęciem z granatem. Narzędzie zbrodni każe podejrzewać, że w dalszej części seansu będziemy mieć do czynienia z tanim filmem akcji, w którym w ruch pójdzie potężny arsenał, w dodatku jak to miało miejsce w pierwszym przypadku oszczędzi się nam widoku makabry. Jednak owe zniechęcające podejrzenia okazują się błędne, o czym możemy przekonać się już chwilę później podczas szczegółowego sportretowania zakrwawionego ciała kobiety z rozharatanym gardłem. Krew jest zbyt jasna, żeby wywołać poczucie maksymalnego realizmu, ale już rekwizyty imitujące okaleczone zwłoki jawią się całkiem wiarygodnie. Po dwóch krwawych ujęciach przychodzi pora na denerwujący zastój, podczas którego Chris i Trip przemierzają pieszo ogromną pustynię. Niniejsze sekwencje może i generowałyby mocny klimat zaszczucia, gdyby nie nieadekwatne do sytuacji dialogi oraz nastrój ostałego przy życiu duetu. Choć chwilę wcześniej ujrzeli zmasakrowane ciało swojej przyjaciółki, choć zdają sobie sprawę, że również są celem uzbrojonego mordercy z ich postawy jakoś nie przebija przerażenie, o panice już nie wspominając. Dziarsko wędrują przez pustynię, co jakiś czas utyskując na palące promienie słoneczne, ale ani razu nie wspominając o zabitej koleżance. Z czasem jednak Crain przytomnie przytacza dwie krwawe sceny, które jak na niskobudżetowy slasher zwracają uwagę szczegółowością. Rozczłonkowanie mężczyzny przy pomocy samochodu z dużymi zbliżeniami na zakrwawione, mięsiste kikuty oraz bodaj najmocniejsze ujęcie miazgi, która kiedyś była głową zakopanego wcześniej mężczyzny urozmaicają zastałą akcję, ale nie w takim stopniu żeby mówić o diablo trzymającej w napięciu rozrywce. Ta unaoczni się dopiero pod koniec, szczególnie podczas długiej potyczki z final girl, która podnosi poziom adrenaliny we krwi równocześnie wprowadzając nutkę wisielczego humoru za sprawą kwestii rzucanych przez mordercę w stronę przerażonej kobiety. Nie to jednak radowało mnie najbardziej w końcowych sekwencjach „Fatamorgany”. UWAGA SPOILER Największą uciechę miałam z wykorzystania przez scenarzystów „nieśmiertelnego motywu zmartwychwstania mordercy” (i to dwukrotnego!) oraz poszukiwania w jego wnętrznościach kluczyka do samochodu, nawet w takim dosyć oszczędnym wizualnie kształcie. Ponadto ukontentował mnie finał, którego istoty domyśliłam się już wcześniej za sprawą wiele mówiącego tytułu, ale nie podejrzewałam, że scenarzyści natchną ostatnie ujęcia takim niedopowiedzeniem, umożliwiającym dwojaką interpretację fabuły filmu KONIEC SPOILERA.

W moim odczuciu „Fatamorgana” ma zbyt wiele niedoróbek (zarówno w warstwie fabularnej, jak i technicznej), żebym mogła dopisać ją do grona najbardziej wartościowych slasherów w historii kinematografii. Ale to nie oznacza, że jest całkowicie pozbawiona walorów, że fani tego podgatunku horroru w moim mniemaniu nie odnajdą tutaj niczego, na czym warto by zawiesić wzrok. Jak na tak tani slasher „Fatamorgana” radzi sobie całkiem dobrze, choć nie aż tak, żebym była pod wielkim wrażeniem. Widziałam nieporównanie lepsze slashery, ale gwoli sprawiedliwości miałam również nieprzyjemność obejrzeć sporo dużo gorszych rąbanek. Więc chyba warto dać szansę temu zapomnianemu przedsięwzięciu Billa Craina, zwłaszcza jeśli jest się wiernym miłośnikiem slasherów.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz