W
1968 roku mała dziewczynka zostaje zamordowana we Francji przez
osobę skrywającą swoją twarz za czarną woalką. W 1972 roku mała
Roberta Serpieri odwiedza ojca, rzeźbiarza Franco, w Wenecji. Po
kilku dniach pobytu w nowym miejscu zostaje zamordowana przez
nieuchwytnego osobnika, który najprawdopodobniej odpowiada również
za śmierć innej dziewczynki pochodzącej z Wenecji. Wbrew
sprzeciwom żony Elizabeth, Franco postanawia sam odnaleźć mordercę
ich córki. Jednak osoby zamieszane w tę sprawę zaczynają padać
ofiarami zabójcy, który w ten sposób stara się zminimalizować
ryzyko schwytania.
Włosko-monakijski
obraz z nurtu giallo
w reżyserii Aldo Lado zatytułowany „Kto widział jej śmierć?”
jest mniej znanym szerokiej opinii publicznej reprezentantem tego
podgatunku, czego nie można powiedzieć o miłośnikach tego odłamu
kinematografii grozy. W tych kręgach produkcja Lado jest doskonale
znana i doceniana głównie za oprawę audiowizualną, ale znalazły
się również głosy chwalące warstwę fabularną, pomimo albo
właśnie dzięki jej schematyczności. Za scenariusz odpowiadali
Francesco Barilli, Massimo D'Avak, Ruediger von Spies oraz sam Aldo
Lado i nie da się ukryć, że nie zamierzali niczego nadmiernie
komplikować, stawiając raczej na prostotę. „Kto widział jej
śmierć?” często jest porównywany do późniejszego filmu pt. „Nie oglądaj się teraz”. Spotkałam się nawet z opiniami głoszącymi,
że jakoby twórcy tego obrazu inspirowali się dziełem Aldo Lado,
ale biorąc pod uwagę fakt, że to adaptacja opowiadania Daphne du Maurier pierwotnie wydanego wcześniej, bo w 1971 roku, jeśli już miałabym
posądzić kogoś o wzorowanie się innym utworem to postawiłabym
raczej na scenarzystów „Kto widział jej śmierć?”. Ale
wstrzymam się od takich hipotez, bo zbieżności nie są aż tak
charakterystyczne, żeby nie można było mówić o zwykłym
przypadku. Możemy ich upatrywać przede wszystkim w miejscu akcji,
ponurej Wenecji, i tragicznej śmierci córeczki głównych
bohaterów, aczkolwiek zaistniałej w odmiennych okolicznościach.
Początkowe
partie „Kto widział jej śmierć?” nastrajają na kawał
naprawdę klimatycznego, silnie trzymającego w napięciu kina grozy,
głównie za sprawą nastrojowego miejsca akcji, ale również dzięki
wykorzystaniu zmyślnych trików operatorskich okraszonych
niezapomnianą ścieżką dźwiękową. Skąpane we wszelkich
odcieniach szarości wąskie weneckie uliczki, przy których w
zwartych szeregach stoją stare, obdrapane budynki i długie kanały
pełne brudnej wody robią naprawdę posępne wrażenie, przez co
stają się wręcz idealną areną dla makabrycznych wydarzeń. Z
ponurych zdjęć przebija swoisty pierwiastek niesamowitości, z
szarości emanuje przytłaczająca aura zagrożenia, ale wprowadzając
widzów we właściwą akcję filmu twórcy nie poprzestają na tego
rodzaju sygnalizowaniu niebezpieczeństwa. Aby uwypuklić złowieszczy
wydźwięk wstępnych scen raczą odbiorców kilkoma sekwencjami
jasno dającymi do zrozumienia, że ktoś czyha na życie małej
rudowłosej Roberty Serpieri. Nie sposób jednak dostrzec oblicza
prześladowcy (wyłączając jego oczy w paru migawkach), gdyż owe
ustępy sfilmowano z perspektywy mordercy, skrywającego swoją twarz
za czarną woalką, dzięki czemu uraczono nas całkiem pomysłowymi
zdjęciami z lekka przysłoniętymi delikatnym materiałem. Każda
manifestacja tajemniczego osobnika została podkreślona wprost
niebywale szarpiącymi nerwy swego rodzaju chóralnymi zaśpiewami i
mrożącymi krew w żyłach dźwiękami skomponowanymi przez
niezastąpionego Ennio Morricone. Które to swoją drogą miały
największą zasługę w budowaniu klimatu nieznośnego zagrożenia –
większą nawet od oprawy wizualnej. Dosłownie wszystkie sekwencje
obrazujące powolne zbliżanie się mordercy do rudowłosej
dziewczynki autentycznie „wbijają w fotel”, zmuszając widza do
bezsilnego wpatrywania się w zapowiedzi tragedii, która prędzej
czy później musi nastąpić. Po kilku zmyłkach (znacznie
podnoszących poziom adrenaliny we krwi, ale finalnie pozwalających
nam odetchnąć z ulgą) spodziewane morderstwo Roberty w końcu się
dokonuje, co jest przyczynkiem do zawiązania wątku kryminalnego,
nieodzownego w nurcie giallo.
Z mojego punktu widzenia mającego zarówno swoje wzloty, jak i
upadki. Kiedy ojciec Roberty, rzeźbiarz Franco, dowiaduje się, że
przed rokiem w Wenecji miało miejsce podobne zabójstwo również
rudowłosej dziewczynki, nabiera podejrzeń, że w mieście grasuje
wielokrotny morderca, którego tutejsza policja nie jest w stanie
schwytać. A możliwe nawet, że śledczy nie dostrzegają związku
pomiędzy tymi dwiema zbrodniami. Gnębiony wyrzutami sumienia za
śmierć córki i pragnący aby sprawca poniósł zasłużoną karę,
rozpoczyna więc własne dochodzenie. To właśnie jego, a nie
policji, dążenie do zdekonspirowania mordercy dane nam będzie
śledzić i to właśnie dzięki jego determinacji dowiemy się, że
podejrzanych jest całkiem sporo. Franco dociera między innymi do
prawnika, o którym krążą plotki, że znajduje upodobanie w
molestowaniu dzieci, wpływowego Serafiana, z którym do tej pory
pozostawał w dobrych stosunkach i jego kochanki. Gdzieś w tle
przewija się kilka innych person, którzy mogą wzbudzać
podejrzenia widzów, ale Franco koncentruje się przede wszystkim na
trzech wyżej wymienionych postaciach. George Lazenby wcielający się
w jego rolę wypadł bardzo wiarygodnie, zresztą tak samo jak
odtwórczyni jego żony Elizabeth, Anita Strindberg, ale ich
doskonałe kreacje nie były w stanie zatrzymać monotonii
wkradającej się w środkową partię filmu. W niektóre sekwencje,
głównie te bazujące na długich konwersacjach mężczyzny z
kilkoma osobami, jak się wydaje zamieszanymi w sprawę. Miałam
wrażenie, że podczas tych przeciągających się rozmów napięcie
wyparowywało, choć ponura oprawa wizualna była widoczna przez cały
czas.
Aldo
Lado chyba zdawał sobie sprawę, że dochodzenie Franco co jakiś
czas traci rozpęd, bo gdy tylko zaczynało dopadać mnie znużenie
wprowadzał w akcję tajemniczego osobnika, który wedle słów kilku
świadków najpewniej jest starszą damą noszącą się na czarno. A
ściślej ożywiał akcję jego krwawym procederem mającym
uniemożliwić wszystkim zainteresowanym dotarcie do jego osoby. No
dobrze, przesadziłam z tym „krwawym”, bo tak na dobrą sprawę w
„Kto widział jej śmierć?” pojawia się niewiele posoki, w
dodatku kolorystycznie mało przekonującej (zbyt blady odcień
czerwieni), o szczegółowym portretowaniu odniesionych ran już nie
wspominając. Ale niski poziom odstręczającej brutalności w
najmniejszym stopniu mi nie przeszkadzał, bo niniejszy niedostatek w
całości zrekompensowała mi paraliżująca ścieżka dźwiękowa i
profesjonalna praca operatorów, którzy samym długimi najazdami
kamer na przerażone, konające ofiary i zmyślnymi kątami ich
nachylenia sprawili, że wszystkie sceny mordów śledziłam w stanie
wzmożonego napięcia emocjonalnego. Co ciekawe o prawdziwy artyzm w
kwestii budowania klimatu zagrożenia otarli się podczas sekwencji
całkowicie pozbawionej krwi. Rzecz ma miejsce w mieszkaniu Franco, w
którym w tym momencie przebywa jedynie jego przestraszona żona. Do
czasu, bo nagle odkrywa, że nie jest sama, że w środku jest ktoś
jeszcze - jak dowiadujemy się z kilku migawek ktoś noszący czarne
rękawiczki i napełniający wannę wodą, w której w domyśle ma
zostać utopiona Elizabeth. Ta długa, znakomicie grająca na
emocjach sekwencja moim zdaniem przebija wszystkie inne pojawiające
się w środkowej części „Kto widział jej śmierć?”,
aczkolwiek trochę jej brakuje do wstępnych zwiastunów
niebezpieczeństwa z udziałem Roberty. Przy czym wydaje się o niebo
lepsza od finalnego starcia, które może i wypadłoby bardziej
niepokojąco, gdyby nieco je wydłużyć, rozbudować pościg śladami
kobiety i rzecz jasna gdybym już dużo wcześniej nie rozszyfrowała
tożsamości sprawcy. Choć szczerze powiedziawszy miałam jeszcze
jednego podejrzanego, UWAGA
SPOILER
a raczej podejrzaną. Mowa o kochance Franco, która wzbudziła moją
nieufność poprzez szybkie „zejście ze sceny”. Twórcy pokazali
ją jedynie na początku i potem jakby o niej zapomnieli, co kazało
mi domniemywać, że może odpowiadać za śmierć Roberty. Ale swoje
podejrzenia dzieliłam pomiędzy nią a jak się okazało
rzeczywistym sprawcą. Wolałabym jednak, żeby scenarzyści wybrali
kochankę Franco, co też zaskakujące by nie było, ale jawiłoby
się chyba bardziej dramatycznie KONIEC
SPOILERA.
„Kto
widział jej śmierć?” nie jest najlepszą produkcją wpisującą
się w nurt giallo,
jaką do tej pory obejrzałam, choć nie widziałam ich dużo. Ale
pomimo kilku nieprzyjemnych zastojów w akcji, które sprawiają
wrażenie, jakby scenarzystom zabrakło inwencji, nie żałuję czasu
poświęconego na seans tego obrazu. Bo warto było trochę
pocierpieć podczas wspomnianych ustępów dla tak znakomitej oprawy
audiowizualnej i paru niebywale trzymających w napięciu, doskonale
zrealizowanych sekwencji, które moim zdaniem udowadniają, że wcale
nie potrzeba hektolitrów posoki i mnóstwa odstręczających efektów
specjalnych, żeby rozbudzić żywsze emocje u spragnionego mocnych
wrażeń odbiorcy. Dlatego mimo wszystko polecam tę produkcję
wielbicielom kina grozy, ze szczególnym wskazaniem na długoletnich
fanów giallo,
którym jakimś cudem umknął ten tytuł.
Mnie nie umknął. Szukałam go ale bezowocnie.
OdpowiedzUsuńIlsa
Tym fanom giallo, którym obił się już o uszy ten tytuł, ale film dotychczas nie wpadł im w ręce celowo nie polecałam, bo uznałam, że jak o nim słyszeli to zapewne znają już zdanie ludzi bardziej obeznanych z tym nurtem ode mnie, którzy zdążyli zachęcić ich do seansu;)
UsuńDla mnie to świetny film. Rewelacyjny klimat i oprawa audiowizualna. Obsada również bardzo dobra, a szczególnie młodziutka Nicoletta Elmi, która w filmach giallo wystąpiła wiele razy.
OdpowiedzUsuń