czwartek, 27 października 2016

„Kto widział jej śmierć?” (1972)

W 1968 roku mała dziewczynka zostaje zamordowana we Francji przez osobę skrywającą swoją twarz za czarną woalką. W 1972 roku mała Roberta Serpieri odwiedza ojca, rzeźbiarza Franco, w Wenecji. Po kilku dniach pobytu w nowym miejscu zostaje zamordowana przez nieuchwytnego osobnika, który najprawdopodobniej odpowiada również za śmierć innej dziewczynki pochodzącej z Wenecji. Wbrew sprzeciwom żony Elizabeth, Franco postanawia sam odnaleźć mordercę ich córki. Jednak osoby zamieszane w tę sprawę zaczynają padać ofiarami zabójcy, który w ten sposób stara się zminimalizować ryzyko schwytania.

Włosko-monakijski obraz z nurtu giallo w reżyserii Aldo Lado zatytułowany „Kto widział jej śmierć?” jest mniej znanym szerokiej opinii publicznej reprezentantem tego podgatunku, czego nie można powiedzieć o miłośnikach tego odłamu kinematografii grozy. W tych kręgach produkcja Lado jest doskonale znana i doceniana głównie za oprawę audiowizualną, ale znalazły się również głosy chwalące warstwę fabularną, pomimo albo właśnie dzięki jej schematyczności. Za scenariusz odpowiadali Francesco Barilli, Massimo D'Avak, Ruediger von Spies oraz sam Aldo Lado i nie da się ukryć, że nie zamierzali niczego nadmiernie komplikować, stawiając raczej na prostotę. „Kto widział jej śmierć?” często jest porównywany do późniejszego filmu pt. „Nie oglądaj się teraz”. Spotkałam się nawet z opiniami głoszącymi, że jakoby twórcy tego obrazu inspirowali się dziełem Aldo Lado, ale biorąc pod uwagę fakt, że to adaptacja opowiadania Daphne du Maurier pierwotnie wydanego wcześniej, bo w 1971 roku, jeśli już miałabym posądzić kogoś o wzorowanie się innym utworem to postawiłabym raczej na scenarzystów „Kto widział jej śmierć?”. Ale wstrzymam się od takich hipotez, bo zbieżności nie są aż tak charakterystyczne, żeby nie można było mówić o zwykłym przypadku. Możemy ich upatrywać przede wszystkim w miejscu akcji, ponurej Wenecji, i tragicznej śmierci córeczki głównych bohaterów, aczkolwiek zaistniałej w odmiennych okolicznościach.

Początkowe partie „Kto widział jej śmierć?” nastrajają na kawał naprawdę klimatycznego, silnie trzymającego w napięciu kina grozy, głównie za sprawą nastrojowego miejsca akcji, ale również dzięki wykorzystaniu zmyślnych trików operatorskich okraszonych niezapomnianą ścieżką dźwiękową. Skąpane we wszelkich odcieniach szarości wąskie weneckie uliczki, przy których w zwartych szeregach stoją stare, obdrapane budynki i długie kanały pełne brudnej wody robią naprawdę posępne wrażenie, przez co stają się wręcz idealną areną dla makabrycznych wydarzeń. Z ponurych zdjęć przebija swoisty pierwiastek niesamowitości, z szarości emanuje przytłaczająca aura zagrożenia, ale wprowadzając widzów we właściwą akcję filmu twórcy nie poprzestają na tego rodzaju sygnalizowaniu niebezpieczeństwa. Aby uwypuklić złowieszczy wydźwięk wstępnych scen raczą odbiorców kilkoma sekwencjami jasno dającymi do zrozumienia, że ktoś czyha na życie małej rudowłosej Roberty Serpieri. Nie sposób jednak dostrzec oblicza prześladowcy (wyłączając jego oczy w paru migawkach), gdyż owe ustępy sfilmowano z perspektywy mordercy, skrywającego swoją twarz za czarną woalką, dzięki czemu uraczono nas całkiem pomysłowymi zdjęciami z lekka przysłoniętymi delikatnym materiałem. Każda manifestacja tajemniczego osobnika została podkreślona wprost niebywale szarpiącymi nerwy swego rodzaju chóralnymi zaśpiewami i mrożącymi krew w żyłach dźwiękami skomponowanymi przez niezastąpionego Ennio Morricone. Które to swoją drogą miały największą zasługę w budowaniu klimatu nieznośnego zagrożenia – większą nawet od oprawy wizualnej. Dosłownie wszystkie sekwencje obrazujące powolne zbliżanie się mordercy do rudowłosej dziewczynki autentycznie „wbijają w fotel”, zmuszając widza do bezsilnego wpatrywania się w zapowiedzi tragedii, która prędzej czy później musi nastąpić. Po kilku zmyłkach (znacznie podnoszących poziom adrenaliny we krwi, ale finalnie pozwalających nam odetchnąć z ulgą) spodziewane morderstwo Roberty w końcu się dokonuje, co jest przyczynkiem do zawiązania wątku kryminalnego, nieodzownego w nurcie giallo. Z mojego punktu widzenia mającego zarówno swoje wzloty, jak i upadki. Kiedy ojciec Roberty, rzeźbiarz Franco, dowiaduje się, że przed rokiem w Wenecji miało miejsce podobne zabójstwo również rudowłosej dziewczynki, nabiera podejrzeń, że w mieście grasuje wielokrotny morderca, którego tutejsza policja nie jest w stanie schwytać. A możliwe nawet, że śledczy nie dostrzegają związku pomiędzy tymi dwiema zbrodniami. Gnębiony wyrzutami sumienia za śmierć córki i pragnący aby sprawca poniósł zasłużoną karę, rozpoczyna więc własne dochodzenie. To właśnie jego, a nie policji, dążenie do zdekonspirowania mordercy dane nam będzie śledzić i to właśnie dzięki jego determinacji dowiemy się, że podejrzanych jest całkiem sporo. Franco dociera między innymi do prawnika, o którym krążą plotki, że znajduje upodobanie w molestowaniu dzieci, wpływowego Serafiana, z którym do tej pory pozostawał w dobrych stosunkach i jego kochanki. Gdzieś w tle przewija się kilka innych person, którzy mogą wzbudzać podejrzenia widzów, ale Franco koncentruje się przede wszystkim na trzech wyżej wymienionych postaciach. George Lazenby wcielający się w jego rolę wypadł bardzo wiarygodnie, zresztą tak samo jak odtwórczyni jego żony Elizabeth, Anita Strindberg, ale ich doskonałe kreacje nie były w stanie zatrzymać monotonii wkradającej się w środkową partię filmu. W niektóre sekwencje, głównie te bazujące na długich konwersacjach mężczyzny z kilkoma osobami, jak się wydaje zamieszanymi w sprawę. Miałam wrażenie, że podczas tych przeciągających się rozmów napięcie wyparowywało, choć ponura oprawa wizualna była widoczna przez cały czas.

Aldo Lado chyba zdawał sobie sprawę, że dochodzenie Franco co jakiś czas traci rozpęd, bo gdy tylko zaczynało dopadać mnie znużenie wprowadzał w akcję tajemniczego osobnika, który wedle słów kilku świadków najpewniej jest starszą damą noszącą się na czarno. A ściślej ożywiał akcję jego krwawym procederem mającym uniemożliwić wszystkim zainteresowanym dotarcie do jego osoby. No dobrze, przesadziłam z tym „krwawym”, bo tak na dobrą sprawę w „Kto widział jej śmierć?” pojawia się niewiele posoki, w dodatku kolorystycznie mało przekonującej (zbyt blady odcień czerwieni), o szczegółowym portretowaniu odniesionych ran już nie wspominając. Ale niski poziom odstręczającej brutalności w najmniejszym stopniu mi nie przeszkadzał, bo niniejszy niedostatek w całości zrekompensowała mi paraliżująca ścieżka dźwiękowa i profesjonalna praca operatorów, którzy samym długimi najazdami kamer na przerażone, konające ofiary i zmyślnymi kątami ich nachylenia sprawili, że wszystkie sceny mordów śledziłam w stanie wzmożonego napięcia emocjonalnego. Co ciekawe o prawdziwy artyzm w kwestii budowania klimatu zagrożenia otarli się podczas sekwencji całkowicie pozbawionej krwi. Rzecz ma miejsce w mieszkaniu Franco, w którym w tym momencie przebywa jedynie jego przestraszona żona. Do czasu, bo nagle odkrywa, że nie jest sama, że w środku jest ktoś jeszcze - jak dowiadujemy się z kilku migawek ktoś noszący czarne rękawiczki i napełniający wannę wodą, w której w domyśle ma zostać utopiona Elizabeth. Ta długa, znakomicie grająca na emocjach sekwencja moim zdaniem przebija wszystkie inne pojawiające się w środkowej części „Kto widział jej śmierć?”, aczkolwiek trochę jej brakuje do wstępnych zwiastunów niebezpieczeństwa z udziałem Roberty. Przy czym wydaje się o niebo lepsza od finalnego starcia, które może i wypadłoby bardziej niepokojąco, gdyby nieco je wydłużyć, rozbudować pościg śladami kobiety i rzecz jasna gdybym już dużo wcześniej nie rozszyfrowała tożsamości sprawcy. Choć szczerze powiedziawszy miałam jeszcze jednego podejrzanego, UWAGA SPOILER a raczej podejrzaną. Mowa o kochance Franco, która wzbudziła moją nieufność poprzez szybkie „zejście ze sceny”. Twórcy pokazali ją jedynie na początku i potem jakby o niej zapomnieli, co kazało mi domniemywać, że może odpowiadać za śmierć Roberty. Ale swoje podejrzenia dzieliłam pomiędzy nią a jak się okazało rzeczywistym sprawcą. Wolałabym jednak, żeby scenarzyści wybrali kochankę Franco, co też zaskakujące by nie było, ale jawiłoby się chyba bardziej dramatycznie KONIEC SPOILERA.

„Kto widział jej śmierć?” nie jest najlepszą produkcją wpisującą się w nurt giallo, jaką do tej pory obejrzałam, choć nie widziałam ich dużo. Ale pomimo kilku nieprzyjemnych zastojów w akcji, które sprawiają wrażenie, jakby scenarzystom zabrakło inwencji, nie żałuję czasu poświęconego na seans tego obrazu. Bo warto było trochę pocierpieć podczas wspomnianych ustępów dla tak znakomitej oprawy audiowizualnej i paru niebywale trzymających w napięciu, doskonale zrealizowanych sekwencji, które moim zdaniem udowadniają, że wcale nie potrzeba hektolitrów posoki i mnóstwa odstręczających efektów specjalnych, żeby rozbudzić żywsze emocje u spragnionego mocnych wrażeń odbiorcy. Dlatego mimo wszystko polecam tę produkcję wielbicielom kina grozy, ze szczególnym wskazaniem na długoletnich fanów giallo, którym jakimś cudem umknął ten tytuł.

3 komentarze:

  1. Mnie nie umknął. Szukałam go ale bezowocnie.
    Ilsa

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Tym fanom giallo, którym obił się już o uszy ten tytuł, ale film dotychczas nie wpadł im w ręce celowo nie polecałam, bo uznałam, że jak o nim słyszeli to zapewne znają już zdanie ludzi bardziej obeznanych z tym nurtem ode mnie, którzy zdążyli zachęcić ich do seansu;)

      Usuń
  2. Dla mnie to świetny film. Rewelacyjny klimat i oprawa audiowizualna. Obsada również bardzo dobra, a szczególnie młodziutka Nicoletta Elmi, która w filmach giallo wystąpiła wiele razy.

    OdpowiedzUsuń