czwartek, 6 października 2016

„Powrót do domu” (2009)

Niegdysiejsza lokalna gwiazda futbolu amerykańskiego, obecnie studiujący, Mike Donaldson, zostaje zaproszony na imprezę organizowaną na jego cześć połączoną z wręczeniem nagrody. Decyduje się więc wrócić do rodzinnego miasteczka i spędzić kilka dni z rodziną oraz przyjaciółmi, zabierając ze sobą swoją dziewczynę, Elizabeth Mitchum, którą bardzo stresuje perspektywa pierwszego spotkania z rodzicami chłopaka. Gdy dojeżdżają na miejsce kuzyn Mike'a, Billy Fletcher i kilku jego znajomych zapraszają ich do kręgielni należącej do byłej dziewczyny Donaldsona, Shelby Mercer, która jest przekonana, że Mike nadal jest jej chłopakiem. Chcąc uniknąć nieporozumień, definitywnie zakończyć dawny związek, Mike przeprowadza stanowczą rozmowę z Shelby, przypominając jej, że się rozstali. Kobieta początkowo jest zrozpaczona, ale szybko dochodzi do siebie i najwyraźniej zaprzyjaźnia się z Elizabeth. Po zakrapianym alkoholem wieczorze Elizabeth uznaje, że lepiej będzie, jak przedstawi się rodzicom Mike'a nazajutrz, więc postanawia spędzić noc w motelu. Okazuje się jednak, że nie ma już wolnych pokoi, więc pozostawiona sama sobie kobieta rusza pieszo do innego motelu. Na drodze zostaje potrącona przez Shelby, która zabiera ją do swojego domu i opatruje jej rany. Nazajutrz daje Elizabeth jasno do zrozumienia, że nie zamierza jej wypuścić, ani kogokolwiek zawiadamiać o miejscu jej pobytu.

„Powrót do domu” to amerykański thriller wyreżyserowany przez Morgana J. Freemana, twórcę między innymi „American Psycho 2”, na realizację którego przeznaczono półtora miliona dolarów. Scenariusz napisała Katie L. Fetting, bez wątpienia wzorując się na powieści „Misery” Stephena Kinga bądź jej filmowej wersji w reżyserii Roba Reinera z 1990 roku. Tak dalece, że spotkałam się już z opiniami forsującymi pogląd, że „Powrót do domu” jest luźnym remakiem tego kultowego dzieła, co z formalnego punktu widzenia jest oczywiście nieprawdą. Owszem zbieżności fabularne są całkiem spore, ale „Powrót do domu” nie był pomyślany, jako remake produkcji Reinera i nie był jako takowy reklamowany, więc najbezpieczniej przyjąć, że mamy tutaj do czynienia jedynie z zapożyczeniem pewnych motywów. Albo aż, bo jak się okazuje kopiowanie z „Misery” przez niejednego odbiorcę „Powrotu do domu” zostało odebrane na jego niekorzyść.

Należę do tej grupy widzów, która z zadowoleniem przyjęła zapożyczenia z „Misery” poczynione przez scenarzystkę „Powrotu do domu”, bo żywię taką sympatię do tego konkretnego pomysłu Stephena Kinga, że jestem gotowa z ochotą konfrontować się również z wariacjami na ten temat. W thrillerze Morgana J. Freemana próżno szukać takiego mrocznego, klaustrofobicznego klimatu, z jakim mieliśmy do czynienia w powieści Kinga i jej filmowej wersji. „Powrót do domu” jest dużo łagodniejszy w formie i treści. Katie L. Fetting w przeciwieństwie do swoich inspiratorów zdecydowała się zbudować fabułę w realiach młodych ludzi, przede wszystkim skupiając się na wzajemnych relacjach trójki z nich. Dostajemy więc parę zakochanych studentów, Mike'a Donaldsona i Elizabeth Mitchum, pomiędzy których wchodzi była dziewczyna tego pierwszego, Shelby Mercer. Kobieta nie ogranicza się jednak do delikatnych sztuczek, mających na celu rozdzielić szczęśliwą parkę, bo po co próbować w subtelny sposób ponownie związać się z ukochanym, jak można wykazać się większym zdecydowaniem? Zwykły przypadek sprawia, że Shelby może skutecznie rozdzielić Mike'a i Elizabeth, a że nie jest okazem zdrowia psychicznego skwapliwie wykorzystuje okazję i przewozi ranną dziewczynę swojego byłego chłopaka do własnego niszczejącego domu, stojącego na obrzeżach miasteczka. Mimo, że „Powrót do domu” nie jest (i zapewne nie miał być) jakimś ambitnym dziełem, który miałby szansę odbić się głośnym echem w filmowym światku, uważam, że role Shelby i Elizabeth do najłatwiejszych nie należały. Na barki Mischy Barton kreującej postać rozchwianej psychicznie dręczycielki oraz Jessici Stroup, której powierzono rolę sterroryzowanej, uwięzionej kobiety, zrzucono największy ciężar, gdyż ich relacja jest integralnym wątkiem scenariusza, w zamyśle mającym dostarczać widzom najwięcej napięcia emocjonalnego. Nie spodziewałam się, że aktorki w pełni wywiążą się z tego zadania, liczyłam raczej na jakieś znośne kreacje, bez większych niespodzianek warsztatowych, ale okazało się, że jestem człowiekiem małej wiary, że nie doceniłam Barton i Stroup. Zamiast dostać spodziewane mało widowiskowe postacie, otrzymałam bezbłędne kreacje bohaterek, których niecodzienną relację chciało się oglądać, i które swoim zaangażowaniem i umiejętnościami tchnęły w motyw przewodni tak pożądany dramatyzm. Shelby przywodzi na myśl Annie Wilkes ze wspomnianej „Misery”, aczkolwiek nie w całokształcie. Kobieta jakiś czas temu straciła matkę, którą długo się opiekowała i po której odziedziczyła kawałek ziemi, dom, kręgielnię oraz mnóstwo długów. Gdy więc dochodzi do wypadku, na skutek którego Elizabeth Mitchum rani się w stopę i traci przytomność, Shelby lokuje ją w dawnym pokoju matki i sięga po medykamenty oraz opatrunki, których niegdyś potrzebowała do opieki nad rodzicielką. Kiedy Elizabeth budzi się nazajutrz Shelby informuje ją, że miała wypadek, a ona wybawiła ją z opresji. Mimo, że gospodyni mówi, że wysłała wiadomość Mike'owi o aktualnym miejscu pobytu jego dziewczyny, Elizabeth jest nieufna. I słusznie, bo Shelby szybko dobitnie da jej do zrozumienia, że nie zamierza pozwolić jej odejść i nie zawaha się przed wymierzaniem bolesnych kar za każdy przejaw niesubordynacji. „Powrót do domu” nie jest krwawym horrorem, więc jeśli chodzi o sposoby, jakimi antagonistka stara się wymusić posłuszeństwo na swojej ofierze nie możemy spodziewać się śmiałej, posuniętej do ekstremum makabry, ale przecież hektolitry posoki wcale nie są konieczne do rozbudzenia żywszych emocji u widza. A przynajmniej mnie wystarczyło ściskanie i łamanie zranionej stopy Elizabeth (w „Misery” również mieliśmy pastwienie się nad dolnymi kończynami), silne uderzenia w twarz i podduszanie leżącej na podłodze obolałej kobiety, bo od thrillera Freemana wymagałam przede wszystkim ciekawej psychologicznej rozgrywki, a nie kolejnej rąbanki. I dokładnie to dostałam – rzecz jasna w wydaniu, które nie pretenduje do wiekopomnego kinematograficznego zjawiska, ale w kategoriach czystej rozrywki bardzo dobrze się sprawdza.

Twórcy „Powrotu do domu” nie wystarali się o tak miażdżącą atmosferę, z jaką mieliśmy do czynienia w przypadku „Misery” Roba Reinera, ale sekwencje rozgrywające się w dużym domu Shelby pełnym starych sprzętów, jak na thriller z młodymi ludźmi w rolach głównych i tak mogą pochwalić się całkiem ponurą aurą. Do niewielkiego pokoju ze szpetną tapetą, w którym zamknięto Elizabeth wpada szare, mdłe światło z podwórza, gdyż akcja rozgrywa się w okresie jesienno-zimowym (trochę śniegu, trochę deszczu i niebo zasnute ciężkimi chmurami). A więc lokacja i oświetlenie w scenach mających miejsce w domu Shelby razem tworzą całkiem złowieszczy, klaustrofobiczny klimacik wyalienowania. Natomiast za sprawą postaci gospodyni twórcom z mojego punktu widzenia udało się wzbogacić atmosferę aurą ciągłego zagrożenia. Razem z Elizabeth obserwujemy wzrost obsesji Shelby na punkcie Mike'a i jej szaleństwa, uwidaczniającego się nie tylko w przetrzymywaniu Elizabeth wbrew jej woli we własnym domu oraz bolesnym karaniu jej za próby wydostania się z zamknięcia, ale również w kwestiach, jakie wygłasza na użytek swojej ofiary. Zwłaszcza w utyskiwaniu na brak wdzięczności ze strony Elizabeth za gościnę i roztaczanie nad nią troskliwej opieki (!), ale również choć w mniejszym stopniu w opowieściach o odradzającym się związku z Mikiem. Twórcy, co jakiś czas koncentrowali akcję na losach chłopaka, zamartwiającego się o swoją dziewczynę, na początku starającego się ją odnaleźć, ale za sprawą Shelby wkrótce dochodzącego do przekonania, że Elizabeth wróciła na uczelnię. W postępowaniu Mike'a (przyzwoicie wykreowanego przez Matta Longa, ale przegrywającego „w starciu” z odtwórczyniami dwóch czołowych kobiecych ról) nie zauważyłam żadnych nielogiczności, niczego co nie mogłoby zaistnieć w rzeczywistości, bo scenarzystka wiarygodnie wyjaśniła zaniechanie przez niego poszukiwań Elizabeth. Jednakże pomimo zachowania logiki sytuacyjnej sekwencje poświęcone Mike'owi, również te z których przebija odradzające się (chwilowe) zainteresowanie Shelby, nie dostarczyły mi tylu emocji, co wydarzenia rozgrywające się w domu jego byłej dziewczyny. Odbierałam je w kategoriach wytchnienia od napięcia serwowanego przez motyw przewodni. Ot taką obyczajową odskocznię, która pomimo starań scenarzystki w postaci czytelnych aluzji do zawiązującego się romansu chłopaka z Shelby nie dostarczyła mi jakichś żywszych emocji. No, może poza chwilowym rozbudzeniem niechęci do chłopaka. Końcówkę filmu na miejscu twórców również bym nieco zmodyfikowała, bo choć rozpoczęła się od umiarkowanie krwawego, obiecującego akcentu w formie okaleczenia Elizabeth to już sam finał mocno rozczarowuje, a ostatnie ujęcie to tak rozpowszechniony w kinie grozy, prymitywnym aspekt że aż dziw, iż twórcom XXI-wiecznych dreszczowców nadal chce się go wykorzystywać (częściej spotykanym w kinematografii zamknięciem danej historii jest chyba tylko pocałunek).

„Powrót do domu” to niewymagający myślenia thriller, nastawiony na dostarczenie czystej rozrywki osobom, nieoczekującym od dreszczowców zawrotnego tempa akcji, drogich efektów specjalnych, zaskakujących akcentów oraz oryginalności. Moim wymaganiom ta produkcja sprostała, ale muszę zaznaczyć, że nie mam wygórowanych oczekiwań – wystarczy odrobina napięcia, ciekawy wątek przewodni (nawet jeśli został skopiowany z innego dzieła), troszkę mrocznego klimatu i intrygujące postacie. Choć zapewne nie każdy odnajdzie wspomniane elementy w „Powrocie do domu”. To już zależy od osobistych preferencji widza.

1 komentarz:

  1. Oglądałem go przede wszystkim z uwagi na Mischę Barton, która jest bardzo dobrą aktorką. Jak dla mnie nie był to wielki film, ale oglądało się go dość przyjemnie.

    OdpowiedzUsuń