Niegdysiejsza
lokalna gwiazda futbolu amerykańskiego, obecnie studiujący, Mike
Donaldson, zostaje zaproszony na imprezę organizowaną na jego cześć
połączoną z wręczeniem nagrody. Decyduje się więc wrócić do
rodzinnego miasteczka i spędzić kilka dni z rodziną oraz
przyjaciółmi, zabierając ze sobą swoją dziewczynę, Elizabeth
Mitchum, którą bardzo stresuje perspektywa pierwszego spotkania z
rodzicami chłopaka. Gdy dojeżdżają na miejsce kuzyn Mike'a, Billy
Fletcher i kilku jego znajomych zapraszają ich do kręgielni
należącej do byłej dziewczyny Donaldsona, Shelby Mercer, która
jest przekonana, że Mike nadal jest jej chłopakiem. Chcąc uniknąć
nieporozumień, definitywnie zakończyć dawny związek, Mike
przeprowadza stanowczą rozmowę z Shelby, przypominając jej, że
się rozstali. Kobieta początkowo jest zrozpaczona, ale szybko
dochodzi do siebie i najwyraźniej zaprzyjaźnia się z Elizabeth. Po
zakrapianym alkoholem wieczorze Elizabeth uznaje, że lepiej będzie,
jak przedstawi się rodzicom Mike'a nazajutrz, więc postanawia
spędzić noc w motelu. Okazuje się jednak, że nie ma już wolnych
pokoi, więc pozostawiona sama sobie kobieta rusza pieszo do innego
motelu. Na drodze zostaje potrącona przez Shelby, która zabiera ją
do swojego domu i opatruje jej rany. Nazajutrz daje Elizabeth jasno
do zrozumienia, że nie zamierza jej wypuścić, ani kogokolwiek
zawiadamiać o miejscu jej pobytu.
„Powrót
do domu” to amerykański thriller wyreżyserowany przez Morgana J.
Freemana, twórcę między innymi „American Psycho 2”, na
realizację którego przeznaczono półtora miliona dolarów.
Scenariusz napisała Katie L. Fetting, bez wątpienia wzorując się
na powieści „Misery” Stephena Kinga bądź jej filmowej wersji w
reżyserii Roba Reinera z 1990 roku. Tak dalece, że spotkałam się
już z opiniami forsującymi pogląd, że „Powrót do domu” jest
luźnym remakiem tego kultowego dzieła, co z formalnego punktu
widzenia jest oczywiście nieprawdą. Owszem zbieżności fabularne
są całkiem spore, ale „Powrót do domu” nie był pomyślany,
jako remake produkcji Reinera i nie był jako takowy reklamowany,
więc najbezpieczniej przyjąć, że mamy tutaj do czynienia jedynie
z zapożyczeniem pewnych motywów. Albo aż, bo jak się okazuje
kopiowanie z „Misery” przez niejednego odbiorcę „Powrotu do
domu” zostało odebrane na jego niekorzyść.
Należę
do tej grupy widzów, która z zadowoleniem przyjęła zapożyczenia
z „Misery” poczynione przez scenarzystkę „Powrotu do domu”,
bo żywię taką sympatię do tego konkretnego pomysłu Stephena
Kinga, że jestem gotowa z ochotą konfrontować się również z
wariacjami na ten temat. W thrillerze Morgana J. Freemana próżno
szukać takiego mrocznego, klaustrofobicznego klimatu, z jakim
mieliśmy do czynienia w powieści Kinga i jej filmowej wersji.
„Powrót do domu” jest dużo łagodniejszy w formie i treści.
Katie L. Fetting w przeciwieństwie do swoich inspiratorów
zdecydowała się zbudować fabułę w realiach młodych ludzi,
przede wszystkim skupiając się na wzajemnych relacjach trójki z
nich. Dostajemy więc parę zakochanych studentów, Mike'a Donaldsona
i Elizabeth Mitchum, pomiędzy których wchodzi była dziewczyna tego
pierwszego, Shelby Mercer. Kobieta nie ogranicza się jednak do
delikatnych sztuczek, mających na celu rozdzielić szczęśliwą
parkę, bo po co próbować w subtelny sposób ponownie związać się
z ukochanym, jak można wykazać się większym zdecydowaniem? Zwykły
przypadek sprawia, że Shelby może skutecznie rozdzielić Mike'a i
Elizabeth, a że nie jest okazem zdrowia psychicznego skwapliwie
wykorzystuje okazję i przewozi ranną dziewczynę swojego byłego
chłopaka do własnego niszczejącego domu, stojącego na obrzeżach
miasteczka. Mimo, że „Powrót do domu” nie jest (i zapewne nie
miał być) jakimś ambitnym dziełem, który miałby szansę odbić
się głośnym echem w filmowym światku, uważam, że role Shelby i
Elizabeth do najłatwiejszych nie należały. Na barki Mischy Barton
kreującej postać rozchwianej psychicznie dręczycielki oraz Jessici
Stroup, której powierzono rolę sterroryzowanej, uwięzionej
kobiety, zrzucono największy ciężar, gdyż ich relacja jest
integralnym wątkiem scenariusza, w zamyśle mającym dostarczać
widzom najwięcej napięcia emocjonalnego. Nie spodziewałam się, że
aktorki w pełni wywiążą się z tego zadania, liczyłam raczej na
jakieś znośne kreacje, bez większych niespodzianek warsztatowych,
ale okazało się, że jestem człowiekiem małej wiary, że nie
doceniłam Barton i Stroup. Zamiast dostać spodziewane mało
widowiskowe postacie, otrzymałam bezbłędne kreacje bohaterek,
których niecodzienną relację chciało się oglądać, i które
swoim zaangażowaniem i umiejętnościami tchnęły w motyw przewodni
tak pożądany dramatyzm. Shelby przywodzi na myśl Annie Wilkes ze
wspomnianej „Misery”, aczkolwiek nie w całokształcie. Kobieta
jakiś czas temu straciła matkę, którą długo się opiekowała i
po której odziedziczyła kawałek ziemi, dom, kręgielnię oraz
mnóstwo długów. Gdy więc dochodzi do wypadku, na skutek którego
Elizabeth Mitchum rani się w stopę i traci przytomność, Shelby
lokuje ją w dawnym pokoju matki i sięga po medykamenty oraz
opatrunki, których niegdyś potrzebowała do opieki nad rodzicielką.
Kiedy Elizabeth budzi się nazajutrz Shelby informuje ją, że miała
wypadek, a ona wybawiła ją z opresji. Mimo, że gospodyni mówi, że
wysłała wiadomość Mike'owi o aktualnym miejscu pobytu jego
dziewczyny, Elizabeth jest nieufna. I słusznie, bo Shelby szybko
dobitnie da jej do zrozumienia, że nie zamierza pozwolić jej odejść
i nie zawaha się przed wymierzaniem bolesnych kar za każdy przejaw
niesubordynacji. „Powrót do domu” nie jest krwawym horrorem,
więc jeśli chodzi o sposoby, jakimi antagonistka stara się wymusić
posłuszeństwo na swojej ofierze nie możemy spodziewać się
śmiałej, posuniętej do ekstremum makabry, ale przecież hektolitry
posoki wcale nie są konieczne do rozbudzenia żywszych emocji u
widza. A przynajmniej mnie wystarczyło ściskanie i łamanie
zranionej stopy Elizabeth (w „Misery” również mieliśmy
pastwienie się nad dolnymi kończynami), silne uderzenia w twarz i
podduszanie leżącej na podłodze obolałej kobiety, bo od thrillera
Freemana wymagałam przede wszystkim ciekawej psychologicznej
rozgrywki, a nie kolejnej rąbanki. I dokładnie to dostałam –
rzecz jasna w wydaniu, które nie pretenduje do wiekopomnego
kinematograficznego zjawiska, ale w kategoriach czystej rozrywki
bardzo dobrze się sprawdza.
Twórcy
„Powrotu do domu” nie wystarali się o tak miażdżącą
atmosferę, z jaką mieliśmy do czynienia w przypadku „Misery”
Roba Reinera, ale sekwencje rozgrywające się w dużym domu Shelby
pełnym starych sprzętów, jak na thriller z młodymi ludźmi w
rolach głównych i tak mogą pochwalić się całkiem ponurą aurą.
Do niewielkiego pokoju ze szpetną tapetą, w którym zamknięto
Elizabeth wpada szare, mdłe światło z podwórza, gdyż akcja
rozgrywa się w okresie jesienno-zimowym (trochę śniegu, trochę
deszczu i niebo zasnute ciężkimi chmurami). A więc lokacja i
oświetlenie w scenach mających miejsce w domu Shelby razem tworzą
całkiem złowieszczy, klaustrofobiczny klimacik wyalienowania.
Natomiast za sprawą postaci gospodyni twórcom z mojego punktu
widzenia udało się wzbogacić atmosferę aurą ciągłego
zagrożenia. Razem z Elizabeth obserwujemy wzrost obsesji Shelby na
punkcie Mike'a i jej szaleństwa, uwidaczniającego się nie tylko w
przetrzymywaniu Elizabeth wbrew jej woli we własnym domu oraz
bolesnym karaniu jej za próby wydostania się z zamknięcia, ale
również w kwestiach, jakie wygłasza na użytek swojej ofiary.
Zwłaszcza w utyskiwaniu na brak wdzięczności ze strony Elizabeth
za gościnę i roztaczanie nad nią troskliwej opieki (!), ale
również choć w mniejszym stopniu w opowieściach o odradzającym
się związku z Mikiem. Twórcy, co jakiś czas koncentrowali akcję
na losach chłopaka, zamartwiającego się o swoją dziewczynę, na
początku starającego się ją odnaleźć, ale za sprawą Shelby
wkrótce dochodzącego do przekonania, że Elizabeth wróciła na
uczelnię. W postępowaniu Mike'a (przyzwoicie wykreowanego przez
Matta Longa, ale przegrywającego „w starciu” z odtwórczyniami
dwóch czołowych kobiecych ról) nie zauważyłam żadnych
nielogiczności, niczego co nie mogłoby zaistnieć w rzeczywistości,
bo scenarzystka wiarygodnie wyjaśniła zaniechanie przez niego
poszukiwań Elizabeth. Jednakże pomimo zachowania logiki sytuacyjnej
sekwencje poświęcone Mike'owi, również te z których przebija
odradzające się (chwilowe) zainteresowanie Shelby, nie dostarczyły
mi tylu emocji, co wydarzenia rozgrywające się w domu jego byłej
dziewczyny. Odbierałam je w kategoriach wytchnienia od napięcia
serwowanego przez motyw przewodni. Ot taką obyczajową odskocznię,
która pomimo starań scenarzystki w postaci czytelnych aluzji do
zawiązującego się romansu chłopaka z Shelby nie dostarczyła mi
jakichś żywszych emocji. No, może poza chwilowym rozbudzeniem
niechęci do chłopaka. Końcówkę filmu na miejscu twórców
również bym nieco zmodyfikowała, bo choć rozpoczęła się od
umiarkowanie krwawego, obiecującego akcentu w formie okaleczenia
Elizabeth to już sam finał mocno rozczarowuje, a ostatnie ujęcie
to tak rozpowszechniony w kinie grozy, prymitywnym aspekt że aż
dziw, iż twórcom XXI-wiecznych dreszczowców nadal chce się go
wykorzystywać (częściej spotykanym w kinematografii zamknięciem
danej historii jest chyba tylko pocałunek).
„Powrót
do domu” to niewymagający myślenia thriller, nastawiony na
dostarczenie czystej rozrywki osobom, nieoczekującym od dreszczowców
zawrotnego tempa akcji, drogich efektów specjalnych, zaskakujących
akcentów oraz oryginalności. Moim wymaganiom ta produkcja
sprostała, ale muszę zaznaczyć, że nie mam wygórowanych
oczekiwań – wystarczy odrobina napięcia, ciekawy wątek przewodni
(nawet jeśli został skopiowany z innego dzieła), troszkę
mrocznego klimatu i intrygujące postacie. Choć zapewne nie każdy
odnajdzie wspomniane elementy w „Powrocie do domu”. To już
zależy od osobistych preferencji widza.
Oglądałem go przede wszystkim z uwagi na Mischę Barton, która jest bardzo dobrą aktorką. Jak dla mnie nie był to wielki film, ale oglądało się go dość przyjemnie.
OdpowiedzUsuń