Rachel
Kimmel przygotowuje się do Świąt Bożego Narodzenia, które
zamierza spędzić z babcią. Gdy zauważa izolującą się od ludzi
sąsiadkę, panią Garrett, ustawiającą przed domem manekina
wyobrażającego Świętego Mikołaja, rusza jej na pomoc. Kobieta
przed piętnastoma laty straciła córkę, Jamie, ale nikt w
sąsiedztwie nie zna szczegółów tej sprawy. Po krótkiej rozmowie
umawiają się na później w domu pani Garrett. Wieczorem Rachel
przychodzi do sąsiadki z dwiema przyjaciółkami, Gią i Sarah.
Okazuje się jednak, że gospodyni jest z kimś umówiona i musi
wyjść na parę godzin. Zostawia więc dziewczęta same, obiecując,
że niedługo wróci i prosząc, aby podczas jej nieobecności
przyniosły z piwnicy parę kartonów. Tymczasem w dzielnicy grasuje
morderca przebrany za Świętego Mikołaja, który zbliża się do
domu pani Garrett.
Niskobudżetowy
slasher Todda Nunesa, „All Through the House”, do którego
sam napisał scenariusz spotkał się ze sporym uznaniem na kilku
festiwalach filmowych, otrzymując nawet parę nagród. Kilku
odbiorców forsowało pogląd, że film Nunesa to smaczny ukłon w
stronę rąbanek z lat 80-tych, zrealizowany na ich modłę i
nawiązujący do ich tradycji warstwą tekstową. Z tym drugim mogę
się zgodzić, ale moim zdaniem pod kątem technicznym „All Through
the House” niczym nie przystaje do niskobudżetowych slasherów
z przedostatniej dekady XX wieku, nawet tych mniej udanych.
W
„All Through the House”, podobnie jak chociażby w „Cichej
nocy, śmierci nocy”, morderca przywdziewa strój Świętego
Mikołaja i w okresie przedświątecznym przystępuje do swojego
krwawego procederu. Jak na slasher (podgatunek, który rzadko
epatuje hektolitrami sztucznej krwi) nie pożałowano substancji
imitującej posokę i wystarano się o całkiem sporą ilość
sekwencji eliminacji ofiar, niejednokrotnie filmując odniesione
obrażenia na dużym zbliżeniu. Niestety, niski budżet (i być może
brak większego talentu) nie pozwolił twórcom efektów specjalnych
stworzyć realistycznych scen mordów – zarówno barwa posoki, jak
i charakteryzacja wyobrażająca rany odniesione przez ofiary
mordercy w stroju Świętego Mikołaja były diablo nieprzekonujące.
Efekt psuł również brak umiaru, uwidaczniający się w przesadnej
ilość krwi tryskającej z ciał okaleczonych bohaterów filmu.
Podobał mi się natomiast charakter niektórych zbrodni, pomysły
Nunesa na parę ustępów okaleczania i eliminacji ofiar –
przebicie nagiej piersi na wylot pojawiające się w prologu jest
bodaj najbardziej wymyślne, ale preferowane przez mordercę
obcinanie penisów sekatorem również było ciekawym rozwiązaniem.
I zabawnym jeśli weźmie się pod uwagę fakt, że po odcięciu
członka zabójca wkładał go do czerwonego worka będącego częścią
stroju Świętego Mikołaja, zazwyczaj wykorzystywanego do
przechowywania prezentów, a nie penisów... W każdym razie
scenariusz Todda Nunesa przez dłuższy czas naprzemiennie skupia się
na przesadnie krwawych mordach osobnika grasującego w pewnej
dzielnicy oraz na młodej kobiecie, Rachel Kimmel, marzącej aby
dowiedzieć się czegoś o swojej matce, która ją porzuciła.
Obecnie ta domniemana final girl koncentruje się na
przygotowaniach do świąt, które spędzi z babcią. Z dwiema
najlepszymi przyjaciółkami, Gią i Sarah, wybiera się więc na
zakupy, gdzie spotyka swojego byłego chłopaka, Cody'ego,
starającego się odzyskać jej względy. Fabułę wyłuszczono w tak
chaotyczny, nieskładny sposób, w dodatku powierzając wszystkie
role osobom władającym warsztatem rodem z polskich telewizyjnych
pseudodokumentów, że naprawdę ciężko zaangażować się w tę
historię. Zwłaszcza na początku, kiedy akcja jest nazbyt
poszarpana – bez wyczucia najodpowiedniejszej ku temu chwili
przeskakuje z losów potencjalnej final girl do krwawego
procederu mordercy, z odskocznią w formie krótkiego przybliżenia
postaci pani Garrett, sąsiadki Rachel. Wówczas dowiadujemy się, że
izolująca się od społeczeństwa starsza kobieta zadowala się
towarzystwem manekinów, z którymi prowadzi długie rozmowy
wyobrażając sobie, że konwersuje ze swoim mężem i córką Jamie,
którą z jakiegoś długo nieujawnianego przez twórców powodu
straciła przed piętnastoma laty. Innymi słowy dostajemy przypadek
mocno zaburzonej jednostki, która może nasuwać skojarzenia z
„Maniakiem” Williama Lustiga (poprzez wspomniane towarzystwo
manekinów). Charakterystyka pani Garrett, pomimo być może celowych
zbieżności ze wspomnianym kultowym horrorem może i brzmi
zachęcająco, gdy się o niej czyta, ale sposób w jaki twórcy
artykułowali drzemiące w niej szaleństwo nie ma w sobie nic
pozytywnego. A przynajmniej mnie wielce irytowała egzaltacja,
nieudolny montaż, chaotyczna praca kamer i jaskrawa kolorystyka, nie
tylko w przypadku sekwencji skupiających się na pani Garrett, ale w
ogóle wszystkich. Jednak na amatorskiej oprawie wizualnej nie kończą
się mankamenty tej produkcji, niemalże równie irytująco wypada
fabuła. W ogólnym zarysie może i mogąca pochwalić się jakimś
minimalnym potencjałem, ale w szczegółach w najlepszym wypadku
wpadająca w śmieszność, a w najgorszym wywołująca zażenowanie.
„All
Through the House” zauważalnie miał być produkcją ściśle
trzymającą się konwencji filmów slash, oddanej w realiach
przedświątecznych, a więc w otoczeniu kolorowych i święcących
ozdóbek, trącących swoistą jarmarcznością. Nikogo nie powinno
więc dziwić, że już podczas umawiania się młodej Rachel Kimmel
z sąsiadką, panią Garrett, nie ma się wątpliwości, że układna
dziewczyna właśnie sprowadza na siebie wielkie niebezpieczeństwo.
I rzecz jasna na swoje dwie najlepsze przyjaciółki, bo to właśnie
z nimi przybywa do pani Garrett. Do tego czasu widzowie zostają już
zapoznani z szaleństwem gospodyni, dlatego zapewne nawet dla
najmniej domyślnych widzów, którym wcześniej jakimś cudem to
umknie, będzie jasne, że jej dom wkrótce stanie się pułapką dla
trzech młodych kobiet. Wcześniej jednak twórcy pokuszą się o
kilka czytelnych ukłonów w stronę tradycji filmów slash,
głównie w formie przesadnego akcentowania głupoty ofiar mordercy
przebranego za Świętego Mikołaja, przykładem czego choćby
„przyklejenie się” do drzwi, za którymi czyha oprawca, czy
zignorowanie przez kobietę faktu, że łóżko na którym spoczywa
właśnie się zatrzęsło. Ta druga sekwencja z czasem zaserwuje nam
motyw znany z „Alone in the Dark”, czyli przebijanie łóżka od
spodu ku przerażeniu manierycznej aktoreczki tępo wpatrującej się
w ostre narzędzie. Nieprzemyślane, podyktowane paniką zachowania
protagonistów w obliczu zagrożenia bądź zwyczajnie będące
wyrazem ich niskiej inteligencji są częstym elementem slasherów,
ale na ogół ich twórcy starają się uniknąć przerysowania,
który mógłby wpaść w groteskę. W „All Through the House”
wręcz przeciwnie: uwypuklono nielogiczne postępowanie pozytywnych
bohaterów, co być może miało być wyrazem dążenia Nunesa do
nakręcenia slashera komediowego, a nie czegoś co miałoby
mieć poważniejszy wydźwięk. Co tłumaczyłoby również bzdurne
kwestie bohaterów filmu, miejscami mające chyba rozbawić widzów,
ale raczej wątpię, żeby kogokolwiek rozśmieszył tak toporny,
nachalny humor. W każdym razie osoby, którym dane będzie dobrnąć
do końcówki (co dla mnie nie było łatwe) zostaną skonfrontowani
z „brudnymi” rodzinnymi sekretami, których istotę szczerze
mówiąc przewidziałam dużo wcześniej, mnóstwem rażąco
sztucznych pogoni i zauważalnie markowanymi walkami wręcz, a to
wszystko tak samo jak wcześniej przedstawione zostanie bez choćby
„grama” odczuwalnego napięcia, o mrocznym klimacie już nie
wspominając. A fanom slasherów zapewne nasunie skojarzenia z
pewną kultową produkcją wpisującą się w ten nurt, a ściślej
jeden konkretny motyw, który swoją drogą w „All Through the
House” raz, że był przewidywalny, a dwa w irytująco chaotyczny
sposób wtłoczony w całość.
Już
dawno nie oglądałam slashera, który byłby tak dalece
pozbawiony smaku, jak „All Through the House”, który w tak
amatorski, przerysowany sposób podchodziłby do prezentowanej
historii, i który z porównywalnym brakiem wyczucia nawiązywałby
do tradycji owego podgatunku. Seans tej produkcji był dla mnie
prawdziwą męką. Sytuacji nie uratowały nawet niektóre pomysłowe
sposoby okaleczania i pozbawiania życia ofiar, bo to zdecydowanie za
mało, żeby bezboleśnie dotrwać do napisów końcowych. Dlatego
też polecać nikomu nie będę, choć być może znajdą się osoby,
które zaufają paru recenzentom chwalącym owe dokonanie Todda
Nunesa. Nie wykluczam nawet, że niektórym z nich ten obraz
przypadnie do gustu, ale ja nie zamierzam ryzykować rekomendacji
komukolwiek, nawet wieloletnim wielbicielom slasherów.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz