wtorek, 25 października 2016

„Dom umęczonych dusz” (2016)

Amanda, jej mąż i syn zostają zamordowani we własnym domu przez mężczyznę, który sam oddaje się w ręce policji. Siostra Amandy, Julia, dziennikarka pisząca o nieruchomościach, po pogrzebie ponownie udaje się na miejsce zbrodni wraz z zaprzyjaźnionym policjantem, Gradym. Na miejscu odkrywają, że ktoś rozebrał pokój, w którym doszło do zbrodni, co wydaje się Julii bardzo podejrzane. W kolejnych dniach kobieta odnajduje kilka innych nieruchomości pozbawionych pomieszczeń, w których w przeszłości miało miejsce jakieś makabryczne wydarzenie. Rozmowa z mordercą jej bliskich uświadamia Julii, że owe zagadkowe incydenty łączą się z małym miasteczkiem, z którego pochodzi. Postanawia więc poszukać odpowiedzi w tym nieprzyjaznym dla przyjezdnych miejscu.

Nazwisko Darrena Lynna Bousmana powinno być doskonale znane wielbicielom kina grozy, ponieważ już od dłuższego czasu realizuje się w tym gatunku. Wyreżyserował między innymi drugą, trzecią i czwartą część „Piły”, „Powrót zła”, „The Barrens” oraz „11:11:11. Liczbę przeznaczenia”, pracując również nad scenariuszami między innymi paru wymienionych produkcji. „Dom umęczonych dusz” Bousman reżyserował w oparciu o scenariusz początkującego w pełnym metrażu, Christophera Monfette'a, który z kolei wzorował się na serii komiksów zainicjowanej przez Darrena Lynna Bousmana – pierwszy numer ukazał się w Stanach Zjednoczonych w 2010 roku. Mimo chłodnego przyjęcia „Domu umęczonych dusz” przez amerykańską opinię publiczną pojawiły się informacje, że planuje się wypuszczenie jego sequela, który przede wszystkim skupiałby się na sylwetce znanego z jedynki antagonisty.

Z kilku wypowiedzi osób angażujących się w ten projekt wnioskuję, że są pełni entuzjazmu, że naprawdę wierzą, iż uda im się stworzyć serię horrorów, która da światu złoczyńcę mogącego stanąć w jednym rzędzie z Michaelem Myersem i Jasonem Voorheesem. No cóż, na deficyt optymizmu na pewno narzekać nie mogą, obawiam się jednak, że srogo się zawiodą. Recz jasna jeśli kolejne odsłony (zakładając, że takowe w ogóle powstaną) będą poziomem zbliżone do „Domu umęczonych dusz”. Główną rolę w tym... hmm... tworze powierzono Jessice Lowndes. I w moim pojęciu jest ona jednym z nielicznych pozytywów owej produkcji. Aktorka dysponuje na tyle dobrym warsztatem, żeby obserwowanie jej wysiłków nie wywoływało swoistego dyskomfortu, aczkolwiek co poniektórych widzów mogą razić jej miejscowe raptowne zmiany nastroju. A ściślej błyskawiczne „przepoczwarzanie się” ze zdruzgotanej, zalanej łzami istotki w przepełnioną czystą wściekłością ofiarę niecnych knowań czarnego charakteru. Lowndes partneruje Joe Anderson, wcielający się w rolę detektywa z wydziału zabójstw, Grady'ego, w kreacji którego nie zauważyłam większych uchybień, aczkolwiek nie da się ukryć, że scenarzysta nieco zmarginalizował tę postać. Tak jakby przez większą część seansu Grady miał być jedynie „tłem” dla głównej bohaterki, swego rodzaju ozdobą. Czyli innymi słowy odwrócono znaną głównie z kilku sensacji i thrillerów tendencję do wykorzystywania przedstawicielki płci pięknej w roli swoistego ozdobnika pierwszoplanowego mężczyzny. Nie przeszkadzało mi to zbytnio, bo z dużą przyjemnością patrzyło mi się na Julię, nie tylko przez wzgląd na udaną kreację Lowndes, ale również dzięki silnej, intrygującej osobowości tej postaci. Główna bohaterka jest dziennikarką zajmującą się nieruchomościami, która marzy o zajmowaniu się sprawami kryminalnymi. W sferze zawodowej może poszczycić się dużymi ambicjami, upartym dążeniem do obranego celu, ale jej życie prywatne jest raczej ubogie. Ogranicza się jedynie do kontaktów z siostrą i jej rodziną, gdyż Julia postanowiła nie zakładać własnej familii, odrzucając nawet zaloty detektywa Grady'ego, którego zauważalnie darzy głębokim uczuciem. Fabułę dynamizuje początkowe potrójne morderstwo bliskich głównej bohaterki, tak samo jak pozostałe tego typu ustępy bardzo oszczędnie podchodzące do wizualizacji makabry. I w sumie dobrze, bo kilka szybkich migawek wystarczyło, aby porazić mój wzrok różową (nie czerwoną) substancją imitującą posokę. W każdym razie w warstwie tekstowej „Dom umęczonych dusz” wykazał się iście bezkompromisowym wstępem, dającym nadzieję na prawdziwie bezpardonowe, nieugrzecznione kino grozy, które będzie przede wszystkim bazować na silnych emocjach. Chciałoby się, żeby tak było, ale po wstępnym uderzeniu w postaci potrójnego brutalnego mordu przychodzi pora na standardowe śledztwo, w ogólnym zarysie poruszające się w ramach thrillera, ale w szczegółach urozmaicone nutką niesamowitości. Motywu paranormalnego upatruje się w zagadkowych kradzieżach pomieszczeń, w których w przeszłości miały miejsce jakieś makabryczne wydarzenia. Ktoś „wynosi” z nieruchomości owe pokoje, aby wykorzystać je do jakichś niecnych celów. Jakich - dowiemy się na końcu. Moim zdaniem na swoje nieszczęście, bo szczerze powiedziawszy już dawno nie spotkałam się z tak infantylnym pomysłem – oryginalnym, to na pewno, ale czy inteligentnym albo chociaż niewywołującym śmiechu? Tutaj bym polemizowała. Ale tak to już jest, jak za wszelką cenę pragnie się wymyślić coś innowacyjnego, a nie dysponuje się bogatą wyobraźnią – na ogół takie dążenia kończą się niepotrzebnym przekombinowaniem, które w tym przypadku „osuwa się w otchłań” komizmu. 

Abstrahując jednak od końcowych partii „Domu umęczonych dusz” (które tak na marginesie uraczą nas również nieudolnymi, wręcz wpadającymi w animację efektami komputerowymi oraz bez cienia ironii naprawdę udanym finałem) i przechodząc do śledztwa Julii, wspieranej przez detektywa Grady'ego trudno nie zauważyć licznych, nudnych przestojów. Twórcom udałoby się uniknąć monotonii, gdyby na początku nie poprzestali jedynie na tajemniczych incydentach z pomieszczeniami, w których niegdyś doszło do jakichś tragedii i pokusili się o kilka innych ciekawych tropów bądź zwyczajnie skrócili te sekwencje, a później bardziej zdecydowanie wygenerowali klimat spowijający małe, senne miasteczko wydłużając owe ustępy. Jedyne, co w moim mniemaniu im wyszło, jeśli chodzi o warstwę wizualną to dbałość o atmosferę rodem z filmów noir, widoczną już wcześniej, ale spotęgowaną dopiero podczas pobytu Julii, a później również Grady'ego w domu starszej kobiety mieszkającej w podejrzanym miasteczku, w którą wcieliła się jak zwykle znakomita Lin Shaye. Wystrój jej domu, mnóstwo staroci, wprowadza przyjemną aurę retro. Szkoda tylko, że w warstwie tekstowej nic ciekawego z tego nie wynika. Chyba, że za ciekawe uznać grzechy mieszkańców popełniane (teraz i w przeszłości) pod wpływem demonicznego kaznodziei, Jebediaha Crone'a (niezła kreacja Daytona Calliego). Nie sądzę jednak, żeby tak szczątkowo ujęty, wyświechtany motyw szaleńca manipulującego „zagubionymi owieczkami” zachwycił długoletnich miłośników kina grozy. Pomijając na poły zabawną, a na poły żałosną końcówkę „Domu umęczonych dusz” najbardziej mam za złe Bousmanowi i jego ekipie brak dbałości o złowieszczy, małomiasteczkowy klimat w dalszej części seansu. Ilekroć w horrorach wykorzystuje się tego typu hermetyczną scenerię, jakąś stroniącą od reszty świata niewielką społeczność, skrywającą mroczne tajemnice oczekuję od twórców przede wszystkim nieśpiesznego budowania atmosfery wyalienowania i zaszczucia oddanej w ciemnej kolorystyce. Co prawda operatorzy i oświetleniowcy uraczyli mnie kilkoma mrocznymi zdjęciami, parę razy eksperymentując nawet z ciekawym nachyleniem kamer, nasuwającymi na myśl zachwianie rzeczywistością, a pod koniec montażyści zaoferowali mi kilka udanych szybkich przejść, ale to nie wystarczyło, żebym mogła w pełni wtopić się w świat przedstawiony. Nie czułam wyobcowania protagonistów, a widmo zagrożenia, jakie nad nimi zawisło, z chwilą pojawienia się w miejscu, w którym wszystko się zaczęło nie zdążyło się należycie wykrystalizować, bo twórcy w swojej mądrości uznali, że nie warto dłużej portretować ich pobytu w miasteczku, z dbałością o potęgowanie napięcia i atmosfery zaszczucia, że najlepiej jak najszybciej przejść do efekciarskiej końcówki. A wystarczyło skrócić sekwencje rozgrywające się w mieście i wydłużyć pobyt protagonistów w miasteczku – to na pewno nie zrobiłoby z tego filmu arcydzieła, ale może przynajmniej na początku uniknęłabym nudy, a później nie miałabym tak dużego poczucia niedosytu.

Nie wykluczam, że „Dom umęczonych dusz” znajdzie swoich entuzjastów, ludzi gustujących w takich (moim zdaniem nadmiernie wydumanych) pomysłach i tego rodzaju narracjach, ale nie sądzę, żeby takich osób było wiele. Jakoś nie chce mi się wierzyć, żeby najnowszy projekt Darrena Lynna Bousmana mógł dostarczyć szerokiej grupie odbiorców niezapomnianej rozrywki, nie wspominając już o jakimś jego wpływie na cały gatunek, choć z niektórych wypowiedzi twórców „Domu umęczonych dusz” można wnioskować, że taki cel im przyświecał... pobożne życzenie.

1 komentarz:

  1. Komiksowy, nie trzymający w napięciu, mimo niezłego otwarcia. Zbyt szybki a zarazem z dłużyznami, przegadany. Od pewnego momentu zdaje się, że miejscem akcji i "osią" uczyni małe, tajemnicze miasteczko. Po pięciu minutach tego miasteczka już praktycznie nie zobaczymy, za to nasłuchamy się różnych postaci lejących natchnione ekspozycje. Antagonista jak katarynka, partner naszej dziarskiej dziennikarki, detektyw MusimyIść/ZostańTu przyprawia o spazmy samym wyrazem twarzy. Z filmu napewno zapamiętam fragment w którym detektyw po obowiązkowym wydaniu towarzyszce komendy zostań wbiega między krzaki w pościgu. Laska w przeciągu ostatniej minuty 3 razy zignorowała jego gadanie więc co tam. Zrywa się, robi 3 kroki i nagle na jej twarzy pojawia się totalne zagubienie, rozgląda się i woła mena. Przeszła 1,5 metra i się zgubiła? Chwila napięcia, wybiega nasz Max Payne, mówi "musimy iść do lasu by odnaleźć tajemnicze miejsce!". Establishing shot lasu, 5 sekund później nasi bohaterowie odnajdują tajemnicze miejsce. Masakra, cała ta sekwencja jest wspaniała.
    Mimo wszystko to nie jest beznadziejny film, kojarzy mi się trochę z "13 Duchów" i "The Veil", nie jest niepotrzebnie wulgarny czy głupi, nie jest o nastolatkach, sam pomysł i ostatni akt mają taki barwny urok, jak i antagonista. Ale nie działa to jako horror a po seansie można raczej powzdychać na to co poszło nie tak.

    OdpowiedzUsuń