Amanda,
jej mąż i syn zostają zamordowani we własnym domu przez
mężczyznę, który sam oddaje się w ręce policji. Siostra Amandy,
Julia, dziennikarka pisząca o nieruchomościach, po pogrzebie
ponownie udaje się na miejsce zbrodni wraz z zaprzyjaźnionym
policjantem, Gradym. Na miejscu odkrywają, że ktoś rozebrał
pokój, w którym doszło do zbrodni, co wydaje się Julii bardzo
podejrzane. W kolejnych dniach kobieta odnajduje kilka innych
nieruchomości pozbawionych pomieszczeń, w których w przeszłości
miało miejsce jakieś makabryczne wydarzenie. Rozmowa z mordercą
jej bliskich uświadamia Julii, że owe zagadkowe incydenty łączą
się z małym miasteczkiem, z którego pochodzi. Postanawia więc
poszukać odpowiedzi w tym nieprzyjaznym dla przyjezdnych miejscu.
Nazwisko
Darrena Lynna Bousmana powinno być doskonale znane wielbicielom kina
grozy, ponieważ już od dłuższego czasu realizuje się w tym
gatunku. Wyreżyserował między innymi drugą, trzecią i czwartą
część „Piły”, „Powrót zła”, „The Barrens” oraz
„11:11:11. Liczbę przeznaczenia”, pracując również nad
scenariuszami między innymi paru wymienionych produkcji. „Dom
umęczonych dusz” Bousman reżyserował w oparciu o scenariusz
początkującego w pełnym metrażu, Christophera Monfette'a, który
z kolei wzorował się na serii komiksów zainicjowanej przez Darrena
Lynna Bousmana – pierwszy numer ukazał się w Stanach
Zjednoczonych w 2010 roku. Mimo chłodnego przyjęcia „Domu
umęczonych dusz” przez amerykańską opinię publiczną pojawiły
się informacje, że planuje się wypuszczenie jego sequela, który
przede wszystkim skupiałby się na sylwetce znanego z jedynki
antagonisty.
Z
kilku wypowiedzi osób angażujących się w ten projekt wnioskuję,
że są pełni entuzjazmu, że naprawdę wierzą, iż uda im się
stworzyć serię horrorów, która da światu złoczyńcę mogącego
stanąć w jednym rzędzie z Michaelem Myersem i Jasonem Voorheesem.
No cóż, na deficyt optymizmu na pewno narzekać nie mogą, obawiam
się jednak, że srogo się zawiodą. Recz jasna jeśli kolejne
odsłony (zakładając, że takowe w ogóle powstaną) będą
poziomem zbliżone do „Domu umęczonych dusz”. Główną rolę w
tym... hmm... tworze powierzono Jessice Lowndes. I w moim pojęciu
jest ona jednym z nielicznych pozytywów owej produkcji. Aktorka
dysponuje na tyle dobrym warsztatem, żeby obserwowanie jej wysiłków
nie wywoływało swoistego dyskomfortu, aczkolwiek co poniektórych
widzów mogą razić jej miejscowe raptowne zmiany nastroju. A
ściślej błyskawiczne „przepoczwarzanie się” ze zdruzgotanej,
zalanej łzami istotki w przepełnioną czystą wściekłością
ofiarę niecnych knowań czarnego charakteru. Lowndes partneruje Joe
Anderson, wcielający się w rolę detektywa z wydziału zabójstw,
Grady'ego, w kreacji którego nie zauważyłam większych uchybień,
aczkolwiek nie da się ukryć, że scenarzysta nieco zmarginalizował
tę postać. Tak jakby przez większą część seansu Grady miał
być jedynie „tłem” dla głównej bohaterki, swego rodzaju
ozdobą. Czyli innymi słowy odwrócono znaną głównie z kilku
sensacji i thrillerów tendencję do wykorzystywania przedstawicielki
płci pięknej w roli swoistego ozdobnika pierwszoplanowego
mężczyzny. Nie przeszkadzało mi to zbytnio, bo z dużą
przyjemnością patrzyło mi się na Julię, nie tylko przez wzgląd
na udaną kreację Lowndes, ale również dzięki silnej,
intrygującej osobowości tej postaci. Główna bohaterka jest
dziennikarką zajmującą się nieruchomościami, która marzy o
zajmowaniu się sprawami kryminalnymi. W sferze zawodowej może
poszczycić się dużymi ambicjami, upartym dążeniem do obranego
celu, ale jej życie prywatne jest raczej ubogie. Ogranicza się
jedynie do kontaktów z siostrą i jej rodziną, gdyż Julia
postanowiła nie zakładać własnej familii, odrzucając nawet
zaloty detektywa Grady'ego, którego zauważalnie darzy głębokim
uczuciem. Fabułę dynamizuje początkowe potrójne morderstwo
bliskich głównej bohaterki, tak samo jak pozostałe tego typu
ustępy bardzo oszczędnie podchodzące do wizualizacji makabry. I w
sumie dobrze, bo kilka szybkich migawek wystarczyło, aby porazić
mój wzrok różową (nie czerwoną) substancją imitującą posokę.
W każdym razie w warstwie tekstowej „Dom umęczonych dusz”
wykazał się iście bezkompromisowym wstępem, dającym nadzieję na
prawdziwie bezpardonowe, nieugrzecznione kino grozy, które będzie
przede wszystkim bazować na silnych emocjach. Chciałoby się, żeby
tak było, ale po wstępnym uderzeniu w postaci potrójnego
brutalnego mordu przychodzi pora na standardowe śledztwo, w ogólnym
zarysie poruszające się w ramach thrillera, ale w szczegółach
urozmaicone nutką niesamowitości. Motywu paranormalnego upatruje
się w zagadkowych kradzieżach pomieszczeń, w których w
przeszłości miały miejsce jakieś makabryczne wydarzenia. Ktoś
„wynosi” z nieruchomości owe pokoje, aby wykorzystać je do
jakichś niecnych celów. Jakich - dowiemy się na końcu. Moim zdaniem
na swoje nieszczęście, bo szczerze powiedziawszy już dawno nie
spotkałam się z tak infantylnym pomysłem – oryginalnym, to na
pewno, ale czy inteligentnym albo chociaż niewywołującym śmiechu?
Tutaj bym polemizowała. Ale tak to już jest, jak za wszelką cenę
pragnie się wymyślić coś innowacyjnego, a nie dysponuje się
bogatą wyobraźnią – na ogół takie dążenia kończą się
niepotrzebnym przekombinowaniem, które w tym przypadku „osuwa się
w otchłań” komizmu.
Abstrahując
jednak od końcowych partii „Domu umęczonych dusz” (które tak
na marginesie uraczą nas również nieudolnymi, wręcz wpadającymi
w animację efektami komputerowymi oraz bez cienia ironii naprawdę
udanym finałem) i przechodząc do śledztwa Julii, wspieranej przez
detektywa Grady'ego trudno nie zauważyć licznych, nudnych
przestojów. Twórcom udałoby się uniknąć monotonii, gdyby na
początku nie poprzestali jedynie na tajemniczych incydentach z
pomieszczeniami, w których niegdyś doszło do jakichś tragedii i
pokusili się o kilka innych ciekawych tropów bądź zwyczajnie
skrócili te sekwencje, a później bardziej zdecydowanie
wygenerowali klimat spowijający małe, senne miasteczko wydłużając owe ustępy. Jedyne, co w moim mniemaniu im wyszło, jeśli chodzi o
warstwę wizualną to dbałość o atmosferę rodem z filmów noir,
widoczną już wcześniej, ale spotęgowaną dopiero podczas pobytu
Julii, a później również Grady'ego w domu starszej kobiety
mieszkającej w podejrzanym miasteczku, w którą wcieliła się jak
zwykle znakomita Lin Shaye. Wystrój jej domu, mnóstwo staroci,
wprowadza przyjemną aurę retro. Szkoda tylko, że w warstwie
tekstowej nic ciekawego z tego nie wynika. Chyba, że za ciekawe
uznać grzechy mieszkańców popełniane (teraz i w przeszłości)
pod wpływem demonicznego kaznodziei, Jebediaha Crone'a (niezła
kreacja Daytona Calliego). Nie sądzę jednak, żeby tak szczątkowo
ujęty, wyświechtany motyw szaleńca manipulującego „zagubionymi
owieczkami” zachwycił długoletnich miłośników kina grozy.
Pomijając na poły zabawną, a na poły żałosną końcówkę „Domu
umęczonych dusz” najbardziej mam za złe Bousmanowi i jego ekipie
brak dbałości o złowieszczy, małomiasteczkowy klimat w dalszej
części seansu. Ilekroć w horrorach wykorzystuje się tego typu
hermetyczną scenerię, jakąś stroniącą od reszty świata
niewielką społeczność, skrywającą mroczne tajemnice oczekuję
od twórców przede wszystkim nieśpiesznego budowania atmosfery
wyalienowania i zaszczucia oddanej w ciemnej kolorystyce. Co prawda
operatorzy i oświetleniowcy uraczyli mnie kilkoma mrocznymi
zdjęciami, parę razy eksperymentując nawet z ciekawym nachyleniem
kamer, nasuwającymi na myśl zachwianie rzeczywistością, a pod
koniec montażyści zaoferowali mi kilka udanych szybkich przejść,
ale to nie wystarczyło, żebym mogła w pełni wtopić się w świat
przedstawiony. Nie czułam wyobcowania protagonistów, a widmo
zagrożenia, jakie nad nimi zawisło, z chwilą pojawienia się w
miejscu, w którym wszystko się zaczęło nie zdążyło się
należycie wykrystalizować, bo twórcy w swojej mądrości uznali,
że nie warto dłużej portretować ich pobytu w miasteczku, z
dbałością o potęgowanie napięcia i atmosfery zaszczucia, że
najlepiej jak najszybciej przejść do efekciarskiej końcówki. A
wystarczyło skrócić sekwencje rozgrywające się w mieście i
wydłużyć pobyt protagonistów w miasteczku – to na pewno nie
zrobiłoby z tego filmu arcydzieła, ale może przynajmniej na
początku uniknęłabym nudy, a później nie miałabym tak dużego
poczucia niedosytu.
Nie
wykluczam, że „Dom umęczonych dusz” znajdzie swoich
entuzjastów, ludzi gustujących w takich (moim zdaniem nadmiernie
wydumanych) pomysłach i tego rodzaju narracjach, ale nie sądzę,
żeby takich osób było wiele. Jakoś nie chce mi się wierzyć,
żeby najnowszy projekt Darrena Lynna Bousmana mógł dostarczyć
szerokiej grupie odbiorców niezapomnianej rozrywki, nie wspominając
już o jakimś jego wpływie na cały gatunek, choć z niektórych
wypowiedzi twórców „Domu umęczonych dusz” można wnioskować,
że taki cel im przyświecał... pobożne życzenie.
Komiksowy, nie trzymający w napięciu, mimo niezłego otwarcia. Zbyt szybki a zarazem z dłużyznami, przegadany. Od pewnego momentu zdaje się, że miejscem akcji i "osią" uczyni małe, tajemnicze miasteczko. Po pięciu minutach tego miasteczka już praktycznie nie zobaczymy, za to nasłuchamy się różnych postaci lejących natchnione ekspozycje. Antagonista jak katarynka, partner naszej dziarskiej dziennikarki, detektyw MusimyIść/ZostańTu przyprawia o spazmy samym wyrazem twarzy. Z filmu napewno zapamiętam fragment w którym detektyw po obowiązkowym wydaniu towarzyszce komendy zostań wbiega między krzaki w pościgu. Laska w przeciągu ostatniej minuty 3 razy zignorowała jego gadanie więc co tam. Zrywa się, robi 3 kroki i nagle na jej twarzy pojawia się totalne zagubienie, rozgląda się i woła mena. Przeszła 1,5 metra i się zgubiła? Chwila napięcia, wybiega nasz Max Payne, mówi "musimy iść do lasu by odnaleźć tajemnicze miejsce!". Establishing shot lasu, 5 sekund później nasi bohaterowie odnajdują tajemnicze miejsce. Masakra, cała ta sekwencja jest wspaniała.
OdpowiedzUsuńMimo wszystko to nie jest beznadziejny film, kojarzy mi się trochę z "13 Duchów" i "The Veil", nie jest niepotrzebnie wulgarny czy głupi, nie jest o nastolatkach, sam pomysł i ostatni akt mają taki barwny urok, jak i antagonista. Ale nie działa to jako horror a po seansie można raczej powzdychać na to co poszło nie tak.