John
mieszka wraz z dziewczyną Rosie w miasteczku Cutter, gdzie trudni
się przemytem, organizowanym przez jego wujka, szefa jednej z
tutejszych grup przestępczych. Para zamierza niedługo na stałe
opuścić Cutter w tajemnicy przed krewnym Johna. Ale w dzień
planowanego wyjazdu, podczas chwilowej nieobecności ukochanego Rosie
widzi, jak ich sąsiad Troy zabija młodego mężczyznę przed swoim
domem. Kiedy po powrocie John nie zastaje Rosie postanawia przeszukać
lokum sąsiada, wiedząc, że mężczyzna zajmuje się jakimiś
szemranymi interesami i znajdując w swoim lokum ślad karzący mu
podejrzewać Troya. W jego piwnicy znajduje pomieszczenie służące
do przetrzymywania ludzi i odkrywa, że w tym procederze bierze
udział większa liczba osób.
Marcus
Dunstan zasłynął przede wszystkim jako reżyser „The Collector”
i „The Collection” oraz współscenarzysta czwartej, piątej,
szóstej i siódmej odsłony „Piły”. Jego najnowszy film, „The
Neighbor”, powstał na kanwie scenariusza spisanego przez samego
Dunstana i jego stałego współpracownika Patricka Meltona.
Gatunkowo tegoroczne przedsięwzięcie obu panów najbardziej
przystaje do thrillera, ale jak przypuszczam przez wzgląd na kilka
krwawych ujęć klasyfikuje się go również jako horror, co
zważywszy na duży umiar twórców w warstwie gore uważam za
lekką przesadę.
Myślę,
że dla poszukiwaczy wszelkich innowacji, czy chociażby jakichś
zaskakujących rozwiązań fabularnych „The Neighbor” okaże się
pozycją niemożliwą do zaakceptowania. Bo tak na dobrą sprawę w
scenariuszu Marcusa Dunstana i Patricka Meltona nie przewidziano
miejsca na żadne wbijające się w pamięć niespodzianki, stawiając
wyłącznie na prostotę i wykorzystując schemat znany choćby z
„The Collector”, aczkolwiek w znacznie ugrzecznionej odsłonie.
Początkowych sekwencji nie przyjęłam ze zbytnim entuzjazmem tylko
dlatego, że koncentrowano się na wątku przestępczości
zorganizowanej – grupie przemytników, do której przynależy
główny bohater, John, przekonująco wykreowany przez Josha
Stewarta. Thrillery traktujące o wszelkiego rodzaju organizacjach
przestępczych na ogól nie dostarczają mi żywszych emocji, ale
zdecydowałam się przebrnąć przez niezachęcające pierwsze partie
„The Neighbor”z dwóch powodów. Po pierwsze główni bohaterowie
filmu wydawali mi się bardzo sympatyczni, nawet wziąwszy pod uwagę
niechlubną profesję mężczyzny. Małomówny, ale konkretny John
oraz niepozostająca w jego cieniu, mająca w sobie jakąś
zadziorność Rosie (również bardzo dobrze wykreowana przez Alex
Essoe), która znajduje upodobanie w obserwowaniu domu i podwórka
sąsiada, Troya, przez lunetę na przekór Johnowi, który widzi w
tym zwykłe wścibstwo. I w tym momencie przechodzimy do drugiego
elementu, który skłonił mnie do dania szansy temu obrazowi, a
mianowicie aluzji do motywu znanego choćby z „Okna na podwórze”
i „Niepokoju” - w tychże produkcjach wykorzystano mocno
emocjonujący przewodni wątek sąsiada czołowych postaci,
skrywającego jakieś mroczne tajemnice. Miałam nadzieję, że
Dunstan i Melton rozbudowali ten znany motyw w dalszych partiach „The
Neighbor”, również decydując się zaserwować widzom mocno
trzymające w napięciu widowisko o niebezpiecznym sąsiedzie, przez
większość seansu obserwowanym przez głównych bohaterów, ale jak
się okazało scenarzyści obrali inny kierunek. Wątek podglądactwa
szybko został sfinalizowany podejrzeniem przez Rosie morderstwa
młodego mężczyzny przed domem Troya (w którego zadowalająco
wcielił się Bill Engvall). Zakończenie tego ustępu było zarazem
początkiem innego rozgrywającego się w domu antagonisty, w czym
widać naleciałości home invasion, ale nie w takiej
odsłonie, do jakiej przywykliśmy. Bowiem John nieproszony
przekracza próg sąsiada i myszkuje wewnątrz podczas nieobecności
właściciela, ale nie w celu obrabowania go, czy pastwienia się nad
nim tylko z pragnienia odnalezienia swojej dziewczyny. Moment, w
którym John odnajduje ogromną piwnicę Troya i uświadamia sobie,
że znajdujące się tam pomieszczenia z klatkami służą do
przetrzymywania porwanych ludzi, sprawił, że winszowałam sobie za
wytrwałość, za silne postanowienie wytrwania przed ekranem, bo
trudno znaleźć tak silnie trzymające w napięciu sekwencje we
współczesnych filmowych thrillerach. Piwniczny korytarz skąpany w
gęstych ciemnościach rozpraszanych głównie wąskim snopem światła
rzucanym z latarki Johna i ciasne izdebki, w których stoją małe
klatki wiadomego przeznaczenia same w sobie może i nie podniosłyby
poziomu adrenaliny w mojej krwi, gdyby nie sposób, w jaki twórcy
podeszli do filmowania pierwszej przeprawy Johna przez to swoiste
miejsce kaźni. Powolne, żeby nie rzec ślamazarne najazdy kamer na
wszystkie szczegóły owej złowieszczej scenerii podczas bardzo
długiego rekonesansu poczynionego przez głównego bohatera wespół
z przekonaniem, że właściciel w każdej chwili może wrócić do
domu i zaatakować intruza, sprawiły, że autentycznie „siedziałam,
jak na szpilkach”, w myślach upraszając Johna, żeby jak
najszybciej opuścił to miejsce. Innymi słowy kibicowałam
przemytnikowi, człowiekowi, którego przestępcze działania mogły
w przeszłości przyczynić się do krzywdy niewinnych ludzi (i tak
zapewne było biorąc pod uwagę prolog), a więc podobnie jak to
miało miejsce w „The Collector”. Równie mocno drżałam jednak
o los jego dziewczyny, twardej Rosie (która nie była jedynie ozdobą
dla głównego bohatera, jak to często ma miejsce w tego typu
obrazach), dlatego też w pełni rozumiałam jego niechęć do
odwrotu przed wydostaniem ukochanej. Raz co prawda wrócił do domu,
ale nie po to, żeby wezwać pomoc tylko celem zdobycia broni i
narzędzia, którym mógłby przeciąć kłódki w klatkach, co tak
samo jak niezrozumiałe porzucenie pistoletu (a ściślej zbyt pobieżne rozejrzenie się za nim) mogło świadczyć na
przykład o dużym stresie, w jakim się znajdował, bądź
zwyczajnym niedopracowaniu scenariusza. Wszak na jego miejscu
większość ludzi wezwałaby policję, albo przynajmniej
poinformowała wuja o całym zdarzeniu i raczej dłużej szukałaby
broni upuszczonej podczas starcia z jednym z napastników. Swoją
drogą całkiem pomysłowego, bo rozgrywającego się w dole pełnym
zakrwawionych trucheł królików / zajęcy. Litościwie przyjmijmy
jednak, że John był prawdziwym twardzielem, któremu zależało na
czasie, dlatego też uznał za konieczne stawienie czoła wrogom w
pojedynkę, oczywiście do czasu uwolnienia zakładników, w których
upatrywał swoich sprzymierzeńców.
Osoby
znudzone pierwszymi partiami „The Neighbor” nie powinny narzekać
na tempo akcji w dalszej części seansu. Zresztą takie samo
przypuszczenie odważę się wysnuć w odniesieniu do widzów
gustujących przede wszystkim w długim budowaniu napięcia, bo i
scen bazujących na takowych emocjach nie zabrakło podczas
portretowania wątku przewodniego. Co prawda wolałabym, żeby
czarnymi charakterami kierowały inne, bardziej powiedzmy egzotyczne
motywy, które zapewne silniej akcentowałyby ich szaleństwo, ale
Dunstan i Melton zadbali przynajmniej o chwytliwą otoczkę ich
działalności: wspomnianą generującą naprawdę mroczny klimat
piwnicę oraz fantazyjne maski sklecone z kartek wyrwanych z gazet,
które jawiły się całkiem demonicznie i pomysłowo. Ponadto nie
potrafiłam przejść obojętnie obok ustępów gore, głównie
przez wgląd na śmiałe duże zbliżenia i zgrabny montaż
podkreślony przynajmniej w jednej sekwencji przyjemnie kontrastującą
z makabrą ścieżką dźwiękową. Twórcy nie przedobrzyli w tej
kwestii, nie zaserwowali mi znacznie rozciągniętych w czasie ciągów
okaleczeń i mordów, ale w tych nielicznych krwawych ustępach
pokazali dość szczegółów, abym nie miała poczucia tchórzliwego
wycofania filmowców, zwłaszcza podczas zdecydowanie najmocniejszej
sekwencji pozbywania się kajdanków poprzez zdzieranie skóry z
własnych nadgarstków. Oglądając rozpaczliwe próby protagonistów
wydostania się z domu pełnego dybiących na ich życie przestępców
byłam zaskoczona swoimi pozytywnymi reakcjami. Bo w końcu „The
Neighbor” nie zaoferował mi niczego odkrywczego, ani
zaskakującego, niczego co wyraźnie wyrywałoby scenariusz z
wyświechtanej konwencji i tym samym było dowodem dużej inwencji
jego autorów. Pogonie po mrocznych pomieszczeniach i okolicznym
podwórzu, strzelanki i walki wręcz to właściwie standard w tego
typu kinie, ale wyważona, nastawiona na budowanie emocji narracja
sprawiła, że całkiem nieźle się bawiłam. A jeszcze lepiej
przyjęłam odważne narażanie się na bolesne obrażenia przez
przedstawicielki płci pięknej byle tylko przechytrzyć przeciwnika.
Ustępy świadczące o naprawdę silnej psychice ofiar, które nie
boją się przejąć inicjatywy w przeciwieństwie do zazwyczaj
spotykanych w tego typu obrazach płaczliwych kobiet czekających, aż
jakiś dzielny mężczyzna wybawi je z opresji, były doprawdy
diablo widowiskowe. Praktycznie automatycznie wywoływały mój
podziw dla tych filigranowych kobietek, a co za tym idzie wprost nie
potrafiłam nie zapałać do nich ogromną sympatią, skłaniającą
do głośnego dopingowania im w tej nierównej walce. Zakończenie
natomiast na miejscu scenarzystów bym poprawiła, bo szczerze
powiedziawszy już gorzej tej historii zamknąć nie mogli. Finał
niezmiernie mnie rozczarował, choć w sumie po tak konwencjonalnej
akcji powinnam spodziewać się właśnie takiego końcowego akcentu.
„The
Neighbor” wbrew „wszystkim znakom na niebie i ziemi” oglądało
mi się niemalże wyśmienicie. Niemalże, bo początkowe partie i
finał niezbyt przypadły mi do gustu. Natomiast środkowa partia to
w moim odczuciu kawał naprawdę solidnego kina, głównie za sprawą
umiejętnego przemieszania akcji z powolnie budowanym napięciem i
dzięki wzbudzającym sympatię protagonistom. Nigdy bym nie
pomyślała, że współczesny thriller o przestępczości
zorganizowanej dostarczy mi tyle czystej rozrywki i silnych emocji, a
skoro mnie, osobie niegustującej w tego typu fabułach, „The
Neighbor” dostarczył tylu pozytywnych wrażeń to fani takich
fabuł nawet nie powinni zastanawiać się, czy dać szansę tej
produkcji. Arcydziełem bym jej nie nazwała, ale w moim mniemaniu w
kategoriach czysto rozrywkowego kina sprawdza się bardzo dobrze,
dlatego też polecam tę pozycję przede wszystkim mniej wymagającym
miłośnikom gatunku.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz