wtorek, 31 stycznia 2017

„Mała dziewczynka, która mieszka na końcu drogi” (1976)

Trzynastoletnia Rynn niedawno przeprowadziła się wraz z ojcem z Anglii do małego miasteczka w stanie Maine. Właścicielkę wynajmowanego przez nich domu, panią Hallet, z czasem zaczynają niepokoić częste nieobecności ojca Rynn i fakt, że dziewczynka nie uczęszcza do szkoły. Martwi ją również zainteresowanie, jakie jej dorosły syn Frank żywi w stosunku do dziewczynki, ponieważ w miasteczku ma opinię mężczyzny odczuwającego niezdrowy pociąg do nieletnich. Rynn zdaje sobie sprawę z niebezpieczeństwa, jakie grozi jej ze strony Franka, ale nie informuje o tym ojca. Koncentruje się natomiast na próbach zniechęcania wścibskiej pani Hallet do niezapowiedzianych wizyt. Gdy w jej domu dochodzi do tragedii Rynn zaprzyjaźnia się z trochę starszym od siebie Mario, który pomaga jej ukryć prawdę przed resztą świata. Największym zagrożeniem jest nieprzejednany Frank, który nie może oprzeć się pragnieniu zbliżenia się do trzynastoletniej dziewczynki.

W 1974 roku w Stanach Zjednoczonych ukazała się powieść Lairda Koeniga pt. „The Little Girl Who Lives Down the Lane”. Dwa lata później pojawiła się filmowa wersja tej historii w reżyserii Nicolasa Gessnera, na podstawie scenariusza napisanego przez autora literackiego pierwowzoru. Rolę główną powierzono młodziutkiej Jodie Foster, która jeśli wierzyć doniesieniom medialnym nie pała wielką sympatią do produkcji Gessnera. Z jej wypowiedzi można wręcz wnosić, że uważa ten film za najsłabszy twór, w jakim dane jej było wystąpić. Zupełnie inaczej zapatruje się na niego opinia publiczna – kanadyjsko-francuska „Mała dziewczynka, która mieszka na końcu drogi” (w Polsce rozpowszechniana również pod tytułem „Dziewczynka z sąsiedztwa”) nakręcona za trochę ponad milion dolarów kandyjskich, zaskarbiła sobie wielu fanów, również wśród krytyków. Dziełko Nicolasa Gessnera nominowano do Saturna w pięciu kategoriach. Zdobył dwie statuetki: dla najlepszego horroru i najlepszej aktorki (Jodie Foster). W 1997 roku miała miejsce premiera sztuki teatralnej na podstawie powieści „The Little Girl Who Lives Down the Lane”, którą na te potrzeby dostosował sam autor książki.

Tłumacząc swoją niechęć do „Małej dziewczynki, która mieszka na końcu drogi” Jodie Foster zdradziła w jednym z wywiadów, że film tworzono z obowiązku, bez pasji, co jak zazwyczaj w takich przypadkach zaowocowało mierną jakością. Nie będę polemizowała z jej obserwacjami z planu, bo to Foster tam była, nie ja, więc jest lepiej zorientowana, ale w przeciwieństwie do niej nie uważam, żeby wspomniane „mechaniczne podejście do procesu tworzenia” uwidaczniało się na ekranie. Gdybym nie znalazła zapisu tej wypowiedzi aktorki, z samego seansu nigdy nie wywnioskowałabym, że twórcom brakowało pasji. Wręcz przeciwnie: wydawało mi się, że dosłownie każdy kadr jest przepełniony żarliwością, niebotyczną emocjonalnością i czystą radością tworzenia. A więc z mojego punktu widzenia beznamiętne podejście twórców do stojącego przed nimi zadania, o którym wspomina Jodie Foster, nie rzutowało w widoczny sposób na efekt końcowy. „Mała dziewczynka, która mieszka na końcu drogi” to jeden z tego rodzaju dreszczowców, który stara się (moim zdaniem skutecznie) przyciągnąć uwagę widza swoistym niedookreśleniem, nieustannie czającą się pod powierzchnią groźbą koszmaru, zamiast celować w nieskrępowaną dosadność. Już wstępna sekwencja portretująca pierwsze spotkanie trzynastoletniej Rynn z obleśnym Frankiem Halletem (odtwórcy obu tych ról, Jodie Foster i Martin Sheen, moim skromnym zdaniem wspięli się na wyżyny swojej profesji) wprowadza zapowiedź zagrożenia, za sprawą czytelnych znaków wskazujących na przypadłość Franka. Albo raczej zboczenie. Uwidaczniający się już wówczas niezdrowy pociąg mężczyzny do małych dziewczynek może i kazałby nam sądzić, że scenariusz w całości skoncentruje się na problematyce pedofilskiej, gdyby nie zastanawiające zachowanie głównej bohaterki. Zanim Rynn otworzy drzwi nieproszonemu gościowi zapala papierosa celem zadymienia salonu – ma to bowiem utwierdzić Franka w przekonaniu, że niedawno siedział w nim jej ojciec, który obecnie przebywa na piętrze. Po co to robi? Odpowiedź na to pytanie właściwie nasuwa się sama przez się. Śmiem podejrzewać, że Laird Koenig celowo naprowadzał widza na rozwiązanie największej zagadki zamieszczonej w swoim scenariuszu. Taka narracja przynosi odbiorcy zarówno korzyść, jak i stratę. Przez to, że wstępne sekwencje obserwuje się z pozycji osoby całkiem nieźle zorientowanej w ogólnym zarysie tej bądź co bądź niecodziennej sytuacji, incydent mający miejsce mniej więcej w trzydziestej minucie traci na elemencie zaskoczenia. Z drugiej strony muszę jednak zauważyć, że choć scenarzysta zdradza zbyt wiele, żeby móc ukryć przed nawet najmniej domyślnym widzem istotę prezentowanych wydarzeń to jednak przez długi czas nie pozwala domyślić się szczegółów, które doprowadziły małą Rynn do tego punktu. Co więcej, taka wiele mówiąca narracja sprawia, że właściwie od początku żywimy podejrzenia do głównej bohaterki - wypatrujemy w niej źródła owej doskonale wyczuwalnej groźby. Niniejszy wydźwięk nie byłby tak głośny, gdyby scenarzysta nie naprowadził nas na naturę tajemnicy małej dziewczynki, która to przez długi czas jest bodaj najpotężniejszym nośnikiem złowieszczości. Nie postać pedofila (on będzie miał „swoje pięć minut” później), nachodzącego małą Rynn, głównie po to, żeby czynić jej nieprzyzwoite aluzje, sprawić, aby poczuła się niepewnie i prawdopodobniej wybadać, czy może kontynuować „zaloty”, bez obawy, że dziewczynka komukolwiek o nich doniesie.

Oprócz ważkiej informacji o położeniu trzynastoletniej Rynn zasugerowanej widzom już na początku „Małej dziewczynki, która mieszka na końcu drogi” w thrillerze (z elementami dramatu) Nicolasa Gessnera ważną rolę w kształtowaniu aury tajemnicy i w budowaniu ostrożnego podejścia do głównej bohaterki, odgrywa jej rys psychologiczny. Trzynastoletnia Rynn bowiem wydaje się nieco odrealniona, tak jakby jej miejsce znajdowało się w jakimś utworze fantasy, a nie filmie, który w największej mierze przystaje do gatunku thrillera. Pewnie znajdą się widzowie, którzy uznają ten typ bohaterki za tak śmiały, że wręcz ocierający się o wydumanie podkopujące poziom wiarygodności prezentowanych wydarzeń, ale ja potrafiłam jedynie przyklasnąć takiemu hipnotyzującemu podejściu do czołowej postaci owej produkcji. Czułam się jakbym świadkowała czemuś z pogranicza dwóch światów, jakbym towarzyszyła osóbce, która nie do końca przynależy do znanej mi rzeczywistości. To tylko wrażenie, bo oczywiście małą Rynn w istocie nic nie łączy z żadnym fantastycznym uniwersum - jest człowiekiem z krwi i kości, egzystującym w zwyczajnej rzeczywistości. Tyle, że całkiem nietypowym. Rynn jest nad wiek rozwiniętą, właściwie to zachowującą się jak dorosła kobieta, dźwigająca na swoich barkach ogromne doświadczenie życiowe, elokwentną trzynastoletnią dziewczynką, uwielbiającą poezję Emily Dickinson i większość czasu spędzającą w samotności w przytulnym domku w stanie Maine, usytuowanym w zadrzewionym, zacisznym zakątku oddalonym od wścibskich sąsiadów. Jej ociec jest poetą, który lwią część czasu spędza w rozjazdach i w zamkniętym gabinecie na piętrze – nie przeszkadza mu, że córka w tym czasie musi sama się o siebie zatroszczyć, wziąć na siebie obowiązek prowadzenia domu. Nie widzi również problemu w tym, że trzynastolatka nie uczęszcza do szkoły, którą notabene uważa za całkowicie zbędną z tego prostego powodu, że według niej tam jedynie uczy się teorii na temat życia, jednocześnie zabierając młodym umysłom możliwość przeżywania wszystkiego na własnej skórze. Kolejną ciekawą cechą wchodzącą w skład zadziwiającej osobowości trzynastolatki jest jej pogarda do wszelkiego rodzaju autorytetów, a nawet niechęć do systemu, który według niej narzuca większości pozostawanie pod dyktatem innych, głupszych od siebie. Trzynastolatka jest więc nonkonformistką – pomimo młodego wieku zdaje się doskonale wiedzieć, jak skonstruowany jest otaczający ją świat i co jeszcze bardziej zadziwiające wykazuje gotowość przeciwstawienia się narzuconym normom społecznym. Obiera własną ścieżkę życiową, która w jej mniemaniu da jej pełnię wolności. Podsumowanie Rynn słowem „niegłupia” byłoby wielkim niedopowiedzeniem, wszak cechuje się ona taką błyskotliwością jakiej nie powstydziłby się niejeden profesor w podeszłym wieku. A moim zdaniem nawet przewyższa inteligencją wielu z nich, bo zna prawdziwy, a nie podręcznikowy kształt rzeczywistości i dostrzega wady systemu, których zdaje się nie zauważać część tak zwanych ekspertów (albo udają, że ich nie widzą, byle tylko podtrzymywać w ludziach kłamstwo, które przecież im służy). W każdym razie z charakterystyki Rynn, tak samo jak z poszczególnych sytuacji przebija pewna groźba, bo nie można wykluczyć, że tak silnie zakorzeniony sprzeciw wobec systemu mógł w końcu sprowadzić małą osóbkę na drogę występku. Wziąwszy pod uwagę jej zastanawiające zachowanie wskazujące na ukrywanie jakiegoś brudnego sekretu i gęsty mroczny klimat (wzbogacany przepiękną ścieżką dźwiękową skomponowaną przez Christiana Gauberta) spowijający dom, w którym osiadła, intensyfikowany coraz to bardziej czytelnymi podejrzeniami żywiony do jej osoby przez panią Hallet i miejscowego policjanta, które mocno potęgują napięcie przy maksymalnej minimalizacji technicznej dosłowności, widz chwilami powinien wyzbywać się wszelkich wątpliwości - nabierać miejscowej pewności, że mała Rynn nie jest niewinnym, inteligentnym aniołkiem tylko potworem w ludzkiej skórze. Któremu zagraża nieoczekiwany przeciwnik w osobie odczuwającego odrażający pociąg do małych dziewczynek, Franka Halleta. Sceny z jego udziałem, a zwłaszcza wstrząsający moment z chomikiem tchną taką dramaturgią i niemalże nieznośnym napięciem, że wprost nie można powstrzymać napływu adrenaliny do krwi. Jednak równie emocjonująco, co konfrontacje z czarnym charakterem wypadają wolniejsze sekwencje ukazujące codzienne życie małej Rynn, z czasem w towarzystwie nieco starszego od niej Mario, z którym połączy ją głębsze uczucie, oddane w taki sposób, żeby nie przysłonić zapowiedzi rychłego niebezpieczeństwa. Z tego prostego powodu, ze zachęcają one do ciągłego zastanawiania się kto tutaj tak naprawdę jest większym oprawcą? Bezczelny pedofil, czy elokwentna trzynastolatka? Długo nie otrzymujemy odpowiedzi na to pytanie, przez co dopóki twórcy nie uznają za stosowne rozwiać mgiełki tajemnicy jesteśmy zmuszani przez nich do częstego weryfikowania swoich zapatrywań na całą intrygę - moja ocena Rynn zmieniała się, jak w kalejdoskopie, przechylając się ze skrajności w skrajność, więc można chyba rzec, że twórcy idealnie wywiązali się z bodaj najważniejszego zadania (przynajmniej jeśli chodzi o moją osobę). Zresztą zbliżony efekt osiągnęli we wszystkich pozostałych składowych tej produkcji. No może z wyłączeniem przesłania kiełkującego młodzieńczego romansu, które jak dla mnie za bardzo posłodzono.

„Mała dziewczynka, która mieszka na końcu drogi” to thriller z elementami tożsamymi dla dramatu, który w pierwszej kolejności powinien zainteresować osoby doceniające trudną sztukę żonglowania emocjami widza z wykorzystaniem minimalnych nakładów. Zamiast upiornych efektów specjalnych i nieustającej akcji dostajemy psychologiczną, niezwykle klimatyczną, wciągającą i do pewnego stopnia tajemniczą opowieść, pełną tak różnorodnych emocji, że właściwie nie sposób całkowicie w nią nie wsiąknąć. A przynajmniej nie wówczas, gdy jest się sympatykiem obrazów, krzewiących zasadę, że mniej znaczy więcej, że fabuła tylko zyskuje na minimalizacji efekciarskich dodatków i dynamicznych zrywów, zwłaszcza jeśli osnuje się ją tak mroczną atmosferą, jak w tym przypadku i oczywiście z wyczuciem przeprowadzi się widza przez proces tworzenia i potęgowania napięcia, co dla Nicolasa Gessnera zdaje się żadnym wyzwaniem nie było.

niedziela, 29 stycznia 2017

„Underworld: Wojny krwi” (2016)

Rosnąca w siłę armia Lykanów, na czele której stoi potężny Marius dążący do skrzyżowania obu ras i tym samym zakończenia trwającej od setek lat wojny, zmusza wampirów do poczynienia odpowiednich przygotowań do nieuchronnego starcia. Przynależąca do jednego z dwóch wciąż istniejących klanów wampirów, członkini Rady, Semira, przekonuje pozostałych do sprowadzenia Seleny. Według niej jest ona najlepszą osobą zdolną wyszkolić kandydatów do nowej armii Handlarzy Śmiercią, wojowników mających stanąć do walki z wilkołakami. Przebywająca w towarzystwie Davida Selena przystaje na propozycję wysłanników klanu, do którego należy ojciec jej kompana Thomas i przybywa do posiadłości krwiopijców. Tymczasem Marius stara się dotrzeć do Seleny, ponieważ jest przekonany, że tylko ona wie, gdzie przebywa jej córka Eve, której krew jest konieczna do wprowadzenia jego planu w życie.

Piąta odsłona głośnej filmowej serii zapoczątkowanej przez Lena Wisemana w 2003 roku jest reżyserskim dziełem debiutującej w pełnym metrażu Anny Foerster, scenariusz zaś napisał Cory Goodman, który pracował przy takich produkcjach, jak „Ksiądz” (2011) i „Łowca czarownic” (2015). Doświadczenie tego ostatniego prawdę powiedziawszy nie nastroiło mnie pozytywnie na spotkanie z kolejną częścią sagi „Underworld”. Nie byłam również przekonana do wyboru pani reżyser – będąc świadoma faktu, że dotychczas Foerster pracowała jedynie przy serialach spodziewałam się drastycznego spadku formy i na takowy w sumie się przygotowałam. Efekt okazał się jednak lepszy od moich przypuszczeń – twórcom piątej odsłony serii „Underworld” w moim mniemaniu udało się przebić poprzednią, czwartą część (którą po odświeżeniu sobie całej sagi zaczęłam uważać za najsłabszy twór wśród wszystkich wchodzących w jej skład – tak, tak, zmieniłam zdanie), aczkolwiek do poziomu pierwszych dwóch filmów o wampirzycy Selenie trochę jej jeszcze brakuje.

Nie ulega wątpliwości, że celem scenarzysty „Underworld: Wojen krwi” był powrót do korzeni sagi. Tak więc jednym z motywów przewodnich piątej odsłony są knowania w szeregach krwiopijców i Lykanów, również te opierające się na współpracy z zaciekłymi wrogami swojej rasy, a zagrożenie ze strony ludzkości, tak szeroko omówione w poprzedniej części przestaje istnieć – albo raczej scenarzysta nie uznaje za stosowne o nim wspomnieć. Nie jest to zresztą jedyny wątek z „Przebudzenia”, który zdecydowano się opuścić, bo podobny los spotkał również postać Eve, córki Seleny i Michaela. Jej istnienie ma znaczenie dla rozwoju fabuły „Wojen krwi”, ale nie jest ona aktywnym uczestnikiem prezentowanych wydarzeń tylko „wielką nieobecną”, poszukiwaną przez Lykanów. Selena tymczasem jest... hmm istotą, która przez długi czas nie do końca przypomina bohaterkę, do której przywykli fani serii. Z wojowniczki zmuszonej do ciągłego stawiania czoła zarówno wilkołakom, jak i członkom własnej rasy przekształciła się w zmęczone nieustannymi wojnami i osobistymi tragediami, zrezygnowane stworzenie, które pragnie jedynie świętego spokoju. W sumie trudno się dziwić jej pragnieniu „przejścia na emeryturę” po setkach lat krwawych pojedynków, niemniej nie jestem przekonana, czy taki żywy obraz „zmęczenia materiału” sprosta wymaganiom oddanych wielbicieli serii, pragnących ponownie zobaczyć na ekranie niezwyciężoną wampirzycę. W każdym razie ja nie byłam zadowolona z takiego podejścia do postaci Seleny, tym bardziej, że nie mogłam oprzeć się wrażeniu, iż została mocno zmarginalizowana. Zepchnięta na dalszy plan, tak jakby jej czas powoli dobiegał końca. Finalne sekwencje co prawda wyprowadziły mnie z tego przekonania, ale to wcale nie zmienia faktu, że obserwując poprzedzające je wydarzenia często odczuwałam dotkliwy brak walecznej wampirzycy zdolnej egzystować w dziennym świetle. Nie zawsze, bo jednak Anna Foerster wtłoczyła w akcję swojego debiutanckiego obrazu kilka widowiskowych scen starć Seleny z jej wrogami (inna sprawa, że nie wychodziła z nich zwycięsko), w których idealnie zrównoważono ujęcia walk wręcz z efekciarskimi strzelankami, nie pozwalając, żeby to drugie przesłoniło wszystko inne. W dodatku w scenariuszu znalazło się miejsce dla nowej pasjonującej przedstawicielki płci żeńskiej, reprezentującej typ filmowej bohaterki, który zawsze najsilniej mnie hipnotyzował. W tę rolę wcieliła się Lara Pulver, która warsztatem moim zdaniem nie odstawała od znakomitej Kate Beckinsale, co było o tyle dużym osiągnięciem, że postawiono przed nią nieco trudniejsze zadanie. Podczas gdy Beckinsale przez długi czas musiała jedynie pilnować, aby na jej twarzy gościł smutek zamiast zwykłej zaciętości i co jakiś czas dać się pobić jakiemuś wrogowi (tak, w tym filmie Kate dostaje większy wycisk niż w „Kontrabandzie”), Pulver musiała zmierzyć się z prawdziwym wyzwaniem polegającym na zogniskowaniu złych przeczuć widza na jej osobie. Co uczyniła w zaskakująco charyzmatycznym stylu – z jej arystokratycznej, wyniosłej postawy nieustannie emanowała ogromna moc, z prezentowanego dostojeństwa przebijała jakaś groźba, ale również niebywale porywająca klasa. Szczerze powiedziawszy nijak nie potrafiłam znienawidzić tej bohaterki (swoją drogą zapewne wbrew zamierzeniom scenarzysty) - pewnie na tę reakcję miała duży wpływ moja sympatia do fikcyjnych kobiecych czarnych charakterów, ale nie bez znaczenia było również bezbłędne aktorstwo Lary Pulver, więc pozostaje mi jedynie powinszować wyboru ludziom odpowiadającym za casting do „Wojen krwi”. Kolejnym ważnym bohaterem piątej odsłony „Underworld” jest Marius, przywódca Lykanów, który okazuje się kopią Luciana. Tak samo, jak wspomniany bohater sagi wdaje się on w romans z członkinią wrogiej rasy i tak samo jak Lucian stara się zażegnać toczącą się od pokoleń wojnę pomiędzy wampirami i Lykanami poprzez zmieszanie obu gatunków. A w realizacji planu ma mu dopomóc krew córki Seleny i Michaela, problem jedynie w tym, że nie wie, gdzie dziewczyna aktualnie przebywa. Skopiowanie portretu psychologicznego Luciana w osobie Mariusa może i było „pójściem na łatwiznę”, dowodem braku inwencji scenarzysty, ale osobiście takie odniesienie do korzeni „Underworld” przyjęłam z dużą przyjemnością. Która jednak byłaby większa, gdyby postaci Mariusa poświęcono więcej miejsca, nieco szerzej ją omówiono, równocześnie uszczuplając udział znanego z czwartej części Davida, w którego ponownie wcielił się Theo James. Zapełniający lukę po Michaelu, w „Wojnach krwi” wzbogacony o nowe cechy, o tyle interesujące, bo zgrabnie nawiązujące do poprzednich odsłon sagi. Aczkolwiek częste podkreślanie jego bezgranicznego oddania Selenie, niemalże uzależniania od jej osoby zaczęło mnie już odrobinę męczyć. Tym bardziej, że łatwo zauważyć, w jakim kierunku zmierza ich relacja – i nie jest to punkt, którego z utęsknieniem wyczekuję. Mam raczej nadzieję, że w szóstej, zapowiedzianej już przez Lena Wisemana części „Underworld” David usunie się w cień i tym samym spodziewany romans zostanie zastąpiony czymś wywołującym mniejsze mdłości...

Wspomniałam już, że fabułę „Wojen krwi” w dużej mierze oparto na knowaniach obu zwaśnionych ras, manipulacjach potężnych istot, które mają dopomóc im w osiągnięciu obranego celu. W czwartej części ten element nieco zaniedbano, albo raczej nie przedstawiono go w tak emocjonującym stylu, żeby nieustannie „wybijał się na pierwszy plan”. Inaczej sprawa przedstawia się w propozycji Anny Foerster – tutaj zauważanie starano się nie dopuścić do tego, aby szatańskie spiski straciły na wyrazistości. Efekciarskie, widowiskowe pojedynki są bardziej dodatkiem niźli motywem przewodnim – środkiem służącym do dynamizowania fabuły w najbardziej pożądanych momentach. Spiski reprezentantów wampirów i Lykanów napędzają tę falę przemocy, to one są czołowym elementem scenariusza i to one oferują miłośnikom sagi najwięcej niespodzianek. Bo jak się okazuje scenarzysta obmyślił kilka ciekawych zwrotów akcji, może nie miażdżąco zaskakujących, ale z pewnością dodających całości sporo smaczku, również przez wzgląd na przemyślane nawiązanie do poprzednich odsłon. Nie bez znaczenia był również klimat filmu – dbałość o szczegóły w tworzeniu znanego fanom serii uniwersum (metaliczna, mroczna kolorystyka) moim zdaniem zasługuje na pochwałę samego Lena Wisemana, bo oprawa wizualna właściwie nie odbiega od tej zaprezentowanej w dwóch pierwszych częściach. Ale i tak największe wrażenie robią sekwencje rozgrywające się w nieprzyjaznej, śnieżnej scenerii z udziałem białowłosych wampirów, których wprowadzenie znacznie urozmaiciło fabułę, udowadniając, że Cory Goodman miał w zanadrzu coś swojego, niepojawiającego się w powstałych wcześniej obrazach wchodzących w skład tej sagi. A niedoświadczona w pełnym metrażu pani reżyser potrafiła tak pokierować ekipą, żeby widz miał okazję prawie poczuć na własnej skórze trzaskający mróz bijący z poszczególnych kadrów i pozachwycać się przytłaczającymi szarościami spowijającymi ową oddaloną od cywilizacji krainę. A przynajmniej ja byłam mile zaskoczona atmosferą, w której skąpano wspomniane wstawki – nie mogłam nie docenić również mrocznej oprawy wizualnej pozostałych sekwencji, aczkolwiek zważywszy na fakt, że przywykłam już do tej estetyki większą niespodzianką był dla mnie portret śnieżnych ostępów. Z entuzjazmem przyjęłam również finalny akcent, głównie z powodu interesującej obietnicy jaką niesie dla kolejnej odsłony. Mam tylko nadzieję, że jej twórcy nie uciekną od myśli podrzuconej przez Cory'ego Goodmana – bo w końcu jeśli weźmie się pod uwagę kierunek, jaki obrała piąta część, niewykorzystanie pomysłów podrzuconych przez twórców poprzedniej części, nie można wykluczyć takiej możliwości.

Amerykańscy krytycy prześcigają się w wypunktowywaniu negatywnych elementów „Underworld: Wojen krwi”. W mniemaniu wielu z nich pełnometrażowy debiut Anny Foerster i zarazem piąta odsłona głośnej serii o dwóch zwaśnionych rasach składa się z samych wad i właściwie zasługuje jedynie na zmasowaną krytykę. Szersza opinia publiczna, tak zwani zwykli widzowie, do których ja również się zaliczam, nieporównanie bardziej pozytywnie zapatruje się na projekt Anny Foerster, choć oczywiście jak to zwykle bywa również wśród nich można znaleźć zdecydowanych przeciwników tego obrazu. Ja jednak nie zasilę ich grona – nie będę nikogo odżegnywać od seansu. Zwłaszcza oddanych miłośników sagi, bo wydaje mi się, że twórcy piątej części zrobili wiele, żeby sprostać oczekiwaniom fanów „Underworld” (co nie oznacza, że absolutnie każdego to przekona), pchnąć tematykę na interesujące tory, choć oczywiście nie obyło się bez kilku w moim mniemaniu słabszych akcentów, z których wybaczyć nie potrafię twórcom jedynie (albo aż) rozczarowującego podejścia do postaci Seleny.

piątek, 27 stycznia 2017

„The Rezort” (2015)

Pandemia i wojna z ofiarami zarazy, żywymi trupami, które przyniosły dwa miliardy ofiar niedawno dobiegły końca. Ludzkości udaje się wyjść zwycięsko z tej próby, ale Ziemia nie zostaje całkowicie oczyszczona z agresywnych zombie. Ci którzy przetrwali wojnę zostają umieszczeni na wyspie Rezort, na której organizuje się odpłatne polowania. Śmiałkowie mogą w kontrolowanych warunkach zabijać nieumarłych i zrelaksować się w ośrodku wypoczynkowym. Borykająca się ze wspomnieniami tragicznej śmierci ojca, Melanie, ma nadzieję, że pobyt na wyspie w towarzystwie ukochanego Lewisa, pomoże jej odzyskać równowagę wewnętrzną. Jednak gdy wraz z pozostałymi członkami najnowszej grupy zostają wysłani w głąb wyspy w system wkrada się błąd, co skutkuje uwolnieniem żywych trupów, które szybko opanowują teren. Melanie i jej towarzysze nie tylko będą musieli stanąć do walki z mięsożernymi nieumarłymi, ale również znaleźć sposób na szybkie wydostanie się z wyspy, która ze względów bezpieczeństwa za parę godzin zostanie zniszczona.

Wydawać by się mogło, że po zombie movie produkcji brytyjsko-hiszpańsko-belgijskiej można spodziewać się czegoś nieco odstającego od tego, do czego przyzwyczaili nas Amerykanie. A przynajmniej ja miałam nadzieję, że „The Rezort” (znany też pod tytułem „Generación Z”) w reżyserii Steve'a Barkera (który do tej pory miał na swoim koncie dwie pełnometrażowe produkcje, „Eksperyment SS” i jego sequel) będzie taką w miarę przyjemną odskocznią od amerykańskiego spojrzenia na ten nurt kina grozy (tego najbardziej rozpowszechnianego). Ale najwidoczniej scenarzysta Paul Gerstenberger uznał, że schematyczny rozwój akcji przysłuży się produkcji, a reżyser doszedł do wniosku, że fani tego typu obrazów oczekują przede wszystkim dynamicznej narracji, wyjałowionej z klimatu grozy, ale za to tchnącej atmosferą rodem z filmów akcji. A szkoda, bo pomysł wyjściowy obiecywał widowisko w nieporównanie bardziej klimatycznym wydaniu.

Malownicza wyspa, na której czai się jakieś zagrożenie to zdecydowanie jedna z najbardziej atrakcyjnych scenerii dla filmowego horroru. Wybór takiego miejsca akcji gwarantuje twórcom wprowadzenie aury wyalienowania i swoistego pozostawania protagonistów w śmiertelnie niebezpiecznej pułapce, z której nie sposób szybko się wydostać. Istnieją artyści, którym to nie wystarczy, którzy zamiast obarczać całym „atmosferycznym ciężarem” chwytliwe miejsce akcji pilnują, aby zdjęcia emanowały przygniatającą mrocznością, a oprawa dźwiękowa szarpała nerwy widza mocnymi tonami, podkreślającymi tragizm sytuacyjny i odgrywającymi ważną rolę w stopniowaniu napięcia w sekwencjach poprzedzających rychłą manifestację zagrożenia. Steve Barker nie miał takich ambicji – jemu w pełni wystarczyła aura wyobcowania i zaszczucia wprowadzona poprzez wykorzystanie minimalnych środków tj. wspomnianego miejsca akcji i żywych trupów, które nieoczekiwanie uwalniają się spod kontroli ludzi. W dodatku w bardzo delikatnym wydaniu, bo w końcu ze zdjęć nieustannie przebija plastik, czyli istne przekleństwo niezliczonych reprezentantów współczesnego kina grozy. Pomimo tych utrudnień natury realizacyjnej sceny zawiązujące akcję „The Rezort” dają nadzieję na historię nieco odstającą od wyświechtanego schematu zombie movies, uderzającą w rzadziej spotykany przekaz, choć jestem daleka od nazywania tego nowatorskim. Paul Gerstenberger już na początku swojego scenariusza daje odbiorcom do zrozumienia, że w „The Rezort” to rasa ludzka zasłużyła sobie na miano potworów. Nie mięsożerne żywe trupy, odizolowane od społeczeństwa poprzez umieszczenie ich na niewielkiej wyspie. Niejaka Valerie Wilton dostrzegła w tym sposób na biznes – świadoma traumy, jaką przeżyli członkowie jej gatunku, kobieta doszła do wniosku, że wielu z nich chętnie zapłaci za możliwość strzelania do osobników, którzy zgotowali im ten koszmar. Wraz z zatrudnionymi pracownikami przystosowała wyspę Rezort do potrzeb owych śmiałków, gwarantując im w pełni skomputeryzowany system bezpieczeństwa i ekskluzywny ośrodek wypoczynkowy. Spotkałam się z opiniami forsującymi pogląd, że „The Rezort” to taki „Park Jurajski” w zombiastycznej odsłonie, w recenzjach często przewija się zwrot „zombie safari” i w pewnym stopniu rzeczywiście z czymś takim mamy tu do czynienia – w myśliwskich nie turystycznych realiach. W świecie stworzonym przez twórców „The Rezort” ludzkość zatraciła proporcje. Po wyniszczającej wojnie z żywymi trupami wielu przedstawicieli naszej rasy zapomniała o wartościach, które powinny przyświecać osobnikom, którzy uważają się za tych dobrych. Po zażegnaniu kryzysu wielu z nich oddało się niemoralnej rozrywce organizowanej na wyspie pełnej rozkładających się żywych trupów, które prezentują się tak samo plastikowo, jak i cała praca operatorów oraz oświetleniowców. Jedni, jak na przykład główna bohaterka Melanie (zadowalająco wykreowana przez Jessicę De Gouw, choć bez zapadających w pamięć rewelacji), decydują się na polowanie w nadziei, że dzięki temu pozbędą się traumy, wywołanej koszmarami niedawnej wojny z nieumarłymi. Inni pragną zemsty, a jeszcze inni dobrej zabawy, bo przecież nic nie dostarcza takiej uciechy, jak strzelanie do ruchomych celów... „The Rezort” nie poprzestaje na półśrodkach, twórcy nie pozostawiają widzom pola do namysłu, do własnej interpretacji prezentowanych wydarzeń, do samodzielnego wyłapywania przesłań. Wręcz przeciwnie: jak przystało na efekciarski, niewymagający myślenia twór wtłaczają w usta protagonistów kwestie, które nie pozostawiają absolutnie żadnej wątpliwości co do tego, kto zasługuje na większe potępienie widzów. Żeby tego było mało dają nam one do zrozumienia, w jakim kierunku zmierza niniejszy proceder, a nawet pozwalają bez jakiegokolwiek wysiłku rozszyfrować dwie zagadki zawarte w scenariuszu. I to już w trakcie wstępnych scen.

Po obiecującym początku (choć bez przesady) przychodzi pora na właściwą akcję „The Rezort”, czyli utrzymaną w survivalowej konwencji przeprawę przez wyspę pełną łaknących ludzkiego mięsa, bezrozumnych istot i niebywale nudnych strzelanek. Lwia część akcji rozgrywa się za dnia, dzięki czemu możemy skupić się na malowniczych widoczkach rozpościerających się za plecami bohaterów, którzy akurat ścierają się z hordą zombie. A przynajmniej mnie to uradowało, bo mam wątpliwości, czy udałoby mi się wytrwać do końca seansu, gdybym była zmuszona przyglądać się tym wszystkim pojedynkom i strzelaninom, gdybym nie miała możliwości zawieszania oka na czymś mniej usypiającym. Senności oczywiście nie udało mi się tak do końca odpędzić, bo jednak byłabym bardziej kontenta, gdyby zdjęcia choćby odrobinę przybrudzono (pastelowe barwy uważam za zgoła mniej atrakcyjne od przygniatających szarości), ale jak to mówią „na bezrybiu i rak ryba”, więc starałam się zadowolić tym, co dostałam. Do fabuły nawet nie próbowałam się przekonać, bo stosunkowo szybko uświadomiłam sobie, że Steve Barker nakręcił film nijak nieprzystający do mojego gustu filmowego. Miałką akcyjkę pełną szybko zmontowanych ujęć eliminacji tak żywych trupów, jak i niezarażonych osobników (którzy nagle przestali być myśliwymi, a stali się zwierzyną), podczas których nie sposób dokładnie przyjrzeć się odniesionym obrażeniom, a co za tym idzie docenić wkładu twórców krwawych efektów specjalnych. Zamiast długich zbliżeń na odstręczające dodatki wizualne dostajemy wydawać by się mogło niekończącą się serię pościgów i strzelanek, urozmaiconą właściwie dwoma zwrotami akcji, których charakter nawet najmniej domyślny widz powinien rozszyfrować dużo wcześniej. Niemniej jeden z tych motywów zasługuje na pochwałę, nawet biorąc pod uwagę jego mocno przewidywalny wymiar, bo nie dość że odnosi się do aktualnego problemu społecznego to w dodatku czyni to w całkiem błyskotliwy sposób. Na wyznanie kolegi, że nie ujdzie im to na sucho, Melanie ze smutkiem stwierdza, że już uszło, bo tak naprawdę nikogo to nie obchodzi. Ta konstatacja w moim pojęciu stanowi trafne podsumowanie zapatrywań niezliczonych przedstawicieli tak zwanego cywilizowanego świata na jeden z problemów, z którym obecnie się borykają. Pytanie tylko, czy owe przekonania doprowadzą ludzkość do punktu, w którym znaleźli się bohaterowie „The Rezort”, tj. całkowitego wyparcia się humanizmu z potrzeby zysku i/lub zażegnania kryzysu? Zdaniem twórców „The Rezort” istnieje dużo prawdopodobieństwo, że tak będzie, z czym zresztą nie mogę się nie zgodzić.

Miejsce akcji i przesłanie to w sumie jedyne elementy „The Rezort”, na które udało mi się spojrzeć „łaskawszym okiem”. Ale to niestety za mało, abym mogła dopisać tę produkcję przynajmniej do grona przeciętniaków. Wynudziłam się niemiłosiernie, ale pewnie dlatego, że dynamiczna akcja, zasadzająca się na długich pościgach i strzelaninach nie jest tym, czego oczekuję od kina grozy. Po współczesnym zombie movies pewnie powinnam się tego spodziewać, ale przyznam się, że w swojej naiwności miałam nadzieję, że Steve Barker odetnie się od tego efekciarskiego sznytu, którym raczy nas tylu współczesnych twórców owego nurtu horroru. Zdążyłam się już bowiem nauczyć, że filmy o żywych trupach powstałe poza Stanami Zjednoczonymi częściej od tychże odstępują od wyświechtanych, nużących mnie zagrywek, zwłaszcza na płaszczyźnie technicznej. Ale jak się okazało, ku mojemu ubolewaniu, projekt Barkera do tego grona się nie wpisuje.

środa, 25 stycznia 2017

„Ukąszenie” (1989)

Młoda para, Clark Newman i Lisa Snipes, zmierzając do Kalifornii znajduje mało uczęszczaną drogę skrótową. Jak się wkrótce przekonują ta okolica została zdominowana przez węże, jednak udaje im się przeprawić przez niebezpieczny odcinek szosy. Gdy docierają do zaludnionych terenów Clark zostaje ukąszony w dłoń przez węża ukrywającego się w bagażniku jego samochodu. Miejscowy lekarz, Harry Morton, podaje mu antidotum, ale nazajutrz po odjeździe Clarka i Lisy mężczyzna uświadamia sobie, że zaaplikował chłopakowi niewłaściwy środek. Morton rusza śladami podróżującej parki, która tymczasem boryka się z poważnymi problemami. Clark nagle staje się agresywny, a nieświadoma przyczyn jego zachowania Lisa zaczyna rozważać porzucenie chłopaka. Newman stara się ukryć przed nią głowę węża, która wyrosła w miejscu jego dłoni, jednocześnie próbując powstrzymać gada przed atakowaniem napotkanych ludzi.

W 1987 roku pojawiła się filmowa adaptacja opowiadania „Kolor z przestworzy” H.P. Lovecrafta w reżyserii Davida Keitha pt. „The Curse”. Film zyskał swoich fanów, ale nie odniósł jakiegoś spektakularnego sukcesu, co jednak nie przeszkodziło ludziom z branży filmowej podpiąć trzech horrorów powstałych w kolejnych latach pod ten tytuł. Omawiany film Frederico Prosperiego (stworzony pod pseudonimem: Fred Goodwin) początkowo miał być dystrybuowany, jako oddzielna produkcja, niepowiązana z żadnym wcześniejszym obrazem, ale dystrybutorzy w swojej mądrości uznali, że korzystniejsze będzie rozpowszechnianie jej pod tytułem „Curse II: The Bite”. Horror Seana Bartona z 1991 roku w Stanach Zjednoczonych nosił tytuł „Curse III: Blood Sacrifice”, a powstałemu jeszcze przed obiema tymi pozycjami obrazowi Davida Schmoellera nadano między innymi miano „Curse IV: The Ultimate Sacrifice”, choć akurat w tym przypadku czołowy tytuł brzmiał: „Catacombs”. W Polsce nie zabawiano się w podpinanie trzech wymienionych pozycji pod dziełko Davida Keitha i słusznie, bo fabularnie do niego nie nawiązują. U nas niniejsze pozycje są znane pod tytułami: „Klątwa”, „Ukąszenie”, kolejna „Klątwa” i „Katakumby”.

Amerykańsko-włosko-japońskie „Ukąszenie” powstało w oparciu o scenariusz Susan Zelouf i Frederico Prosperiego, który był odpowiedzialny również za reżyserię. To jedyny film tego artysty, ale patrząc na efekt jego pracy przykro się robi, że nie kontynuował swojej przygody z reżyserią w gatunku, w którym pokazał się opinii publicznej pod koniec lat 80-tych XX wieku. Do seansu skłoniła mnie absurdalna myśl przewodnia tego obrazu – motyw głowy węża wyrosłej w miejscu dłoni dwudziestoparoletniego mężczyzny. Z takim kuriozalnym założeniem jeszcze się nie spotkałam, a że lubię wszystko, co dziwne zapragnęłam czym prędzej zapoznać się z tym mało znanym dziełkiem klasy B. I jak się okazało dokonałam słusznego wyboru, bo Frederico Prosperi wykazał się w „Ukąszeniu” dużą znajomością gatunku, nie pozwalając aby niski budżet był przeszkodą w stworzeniu naprawdę zacnego widowiska. „Ukąszenie” to horror drogi, zdecydowanie nieodpowiedni dla osób zmagających się z ofidiofobią, a przynajmniej nie dla tych z nich, którzy nie są w stanie znieść widoku węży nie tylko w rzeczywistości, ale również na ekranie. W filmie wykorzystano prawdziwe gady, ale to nie one były nośnikiem największej grozy – twórcy wszak nie ograniczyli się do czegoś tak pospolitego, jak ujęcia z wężami atakującymi jakichś nieszczęśników. Horror Frederico Prosperiego nie jest animal attackiem z gadami w rolach głównych, choć na początku może się tak wydawać. Widzimy wówczas młodą zakochaną parę kreowaną przez J. Eddiego Pecka i Jill Schoelen (warsztat mężczyzny bardziej mniej przekonał – kobieta bowiem zwykła nieco przesadzać z ekspresją również w scenach, w których była ona niepożądana), przemierzającą szosę, która ma ich doprowadzić do Kalifornii. Jałowe, skąpane w wyblakłym świetle tereny rozciągające się po obu stronach szosy już na początku atakują widza aurą wyalienowania, doprawioną nutką czającego się zagrożenia, wprowadzaną wówczas głównie dzięki nastrojowej oprawie muzycznej doskonale zharmonizowanej z delikatnie przybrudzoną kolorystyką. Ale nie bez znaczenia jest również prolog, który miał dać widzom do zrozumienia, że na tym terenie przeprowadzało się jakieś eksperymenty z wężami. Szczerze powiedziawszy nie spodziewałam się tak klimatycznych ujęć po filmie bazującym na takim absurdalnym pomyśle. Nastawiałam się raczej na czystą groteskę z przewagą akcentów komediowych. Tymczasem twórcy „Ukąszenia” już na wstępie wyprowadzili mnie z mylnego przekonania, udowadniając, że tak dziwaczny koncept może doskonale współgrać z gęstą atmosferą zaszczucia, umiejętnie potęgowaną w miarę rozwijania się akcji. Byłam wręcz oczarowana przyblakłymi zdjęciami i rozciągającymi się wszędzie jak okiem sięgnąć wyludnionymi, skąpanymi w gorących promieniach słonecznych pustynnymi terenami. Na początku scenarzyści zdecydowali się na lekki ukłon w stronę znanego motywu kina grozy – jeden z miejscowych przestrzega wówczas protagonistów przed wybieraniem skrótowej trasy, doradzając trzymanie się głównej drogi. Jak to zwykle w takich przypadkach bywa młodzi ludzie postanawiają zignorować tę radę. Ich decyzja zapewne zaalarmuje dobrze obeznanych z gatunkiem odbiorców, natchnie ich przekonaniem, że to posunięcie zaowocuje jakimś zagrożeniem. Rozjechanie niezliczonych węży wylegujących się na rozgrzanym asfalcie to jedynie przedsmak koszmaru, z jakim przyjdzie im się zmierzyć, ale już wówczas twórcy „Ukąszenia” udowadniają, że potrafią w doskonałym stylu przeprowadzić odbiorców przez chwile szczytowej grozy, wykrzesać maksimum napięcia nawet z ujęć, w których protagonistom bezpośrednio nic nie zagraża, ponieważ podczas owej szaleńszej przeprawy znajdują się wewnątrz zamkniętego pojazdu. No może poza gadem ukrywającym się z tyłu pojazdu, z którego obecności zdajemy sobie sprawę i tylko czekamy na jego rychły atak.

Kiedy Clark i Lisa docierają do obskurnej stacji benzynowej, samotnej przystani pośrodku pustkowia, scenarzyści poświęcają chwilę mało odkrywczemu przesłaniu, w którym jednak próżno szukać przekłamania. Podejrzanie się zachowujący właściciel tego chylącego się ku upadkowi przybytku informuje wówczas Clarka, że rasa ludzka szkodzi całej planecie, że nasza destrukcyjna natura w niedalekiej przyszłości zaowocuje zniszczeniem dóbr naturalnych, że przetrwają tylko najsilniejsi przedstawiciele homo sapiens, którzy najpewniej będą kontynuować ten niszczący proces. Zaraz po tym apokaliptycznym wyznaniu twórcy przechodzą do wydarzenia, które ma na celu nieco uchylić rąbka tajemnicy, odnośnie zagrożenia, jakie zawisło nad bohaterami filmu. I porazić odbiorców realistycznymi efektami specjalnymi. Makabra mająca miejsce w piwnicy z udziałem wymyślnej, doskonale oddanej na ekranie krzyżówki psa i węża niesie za sobą dwa przekazy. Po pierwsze twórcy dają nam do zrozumienia, że nie będą ukrywać przed wzrokiem widza szczegółów umiarkowanie krwawych, acz pomysłowych mordów, a po drugie zdradzają, że wbrew wcześniejszym aluzjom Clark i Lisa nie będą zmuszeni do stawienia czoła czemuś tak pospolitemu, jak zwyczajne węże. Bo główny antagonista z całą pewnością nie ma w sobie nic zwyczajnego – można mu zarzucić nieco kiczowatą aparycję, ale chyba nie znajdzie się nikt, kto wytknie mu pospolitość. Zanim jednak twórcy pozwolą nam zobaczyć w całej oślizgłej okazałości to kuriozum wyrastające z ręki głównego bohatera, które znajduje upodobanie w wyciąganiu wnętrzności z ciał ludzi poprzez ich otwór gębowy (tak, kamera nie ucieka również przed taką dosadnością) fabuła przez dłuższy czas będzie skoncentrowana na płaszczyźnie psychologicznej, obicie podlaną gęstą atmosferą grozy oraz sporadycznie urozmaicaną akcentami komediowymi z udziałem lekarza Harry'ego Mortona, w którego w idealnym stylu wcielił się Jamie Farr. Osoby nastawiające się na długi spektaklu przemocy prawdopodobnie poczują się rozczarowani środkową partią „Ukąszenia”, ale z mojego punktu widzenia scenarzyści dokonali właściwego wyboru. Skupienie na zmianach zachodzących w osobowości Clarka, częste najazdy kamer na jego chorobliwe, spocone oblicze i wzrok, z którego czasami bije czysta wściekłość sprawiły, że w stanie najwyższego napięcia wyczekiwałam uderzeń nietypowej kończyny. Gdyby Frederico Prosperi zastąpił owe złowieszcze sekwencje mnogością krwawych mordów najprawdopodobniej szybko by mi to spowszedniało, a los protagonistów całkowicie przestałby mnie obchodzić. Obranie takiego kierunku zaowocowało przywiązaniem do głównych bohaterów i oczywiście pozostawaniem w stanie ciągłej gotowości na rzeź, która wcześniej, czy później musi nastąpić. A kiedy to już się dzieje nie pozostaje nic innego, jak pogratulować scenarzystom inwencji i pochwalić nieoceniony wkład ludzi odpowiedzialnych za efekty specjalne, z których wyraźnie przebijało zamiłowanie do body horrorów. Okropieństwa, którymi raczy nas dynamiczna końcówka i kilka mordów zaserwowanych wcześniej tchną takim realizmem i pomysłowością, że aż trudno uwierzyć, że „Ukąszenie” cieszy się tak małym zainteresowaniem wielbicieli nieprzesadnie krwawego kina grozy klasy B. Zresztą zdumiewa mnie również, że tak klimatyczna oprawa audiowizualna została doceniona jedynie przez nielicznych odbiorców „Ukąszenia”, bo moim zdaniem ten element wypada tak samo dobrze, jak bardziej zachwalana warstwa gore.

Poszukiwaczy osobliwych motywów (które notabene pomimo swojej kuriozalności nie osuwają się w otchłań kiczowatej groteski) do seansu „Ukąszenia” powinna zachęcić przede wszystkim informacja, że oto będą mieć do czynienia z historią chłopaka, który w miejscu dłoni ma głowę węża. Podejrzewam, że tej grupie widzów nie trzeba zdradzać wiele więcej, aby dali szansę tej produkcji, ale dobrze by było, gdyby przedsięwzięciem Frederico Prosperiego zainteresowała się szersza grupa odbiorców, również ta gustująca w bardziej klimatycznych horrorach, bo wymyślne efekty specjalne to tylko jedno z dobrodziejstw, jakie ta produkcja ma do zaoferowania. Arcydziełem kina grozy zdecydowanie nie jest, ale moim zdaniem wyróżnia się na tle wielu horrorów klasy B lat 80-tych. Co zważywszy na moją sympatię do tego typu obrazów jest naprawdę dużym komplementem.

niedziela, 22 stycznia 2017

„Sobota czternastego” (1981)

John otrzymuje w spadku po wujku stary dom, do którego wprowadza się wraz z żoną Mary, nastoletnią córką Debbie i dziesięcioletnim synem Billym. Ich nowym lokum interesuje się para wampirów, przez wzgląd na wiekową księgę znajdującą się w środku, która może dać znalazcy nieograniczoną władzę nad światem. Trafia ona w ręce Billy'ego. Nieświadomy niebezpieczeństwa chłopiec odczytuje kilka zdań znajdujących się na jej kartach, co skutkuje przywołaniem wszelkiej maści potworów. Przez jakiś czas Billy'emu udaje się ukrywać ich obecność przed pozostałymi domownikami, choć chłopiec zdaje sobie sprawę, że niszcząca moc księgi objawi się w pełni sobotę czternastego, która niebawem nastąpi. Próbuje więc znaleźć sposób na cofnięcie zaklęcia, co może uczynić jedynie po odnalezieniu przeklętej książki, która gdzieś zaginęła. Tymczasem jego ojciec zaniepokojony obecnością nietoperzy na strychu wzywa tępiciela Van Helsinga, który jak się okazuje zdaje sobie sprawę z zagrożenia, jakie zawisło nad całym światem.

„Sobota czternastego” to, jak można domyślić się już po samym tytule, parodia horrorów wyreżyserowana przez debiutującego Howarda R. Cohena, na podstawie jego własnego scenariusza. Współfinansowana przez Julie Corman, żonę osławionego reżysera, aktora i producenta Rogera Cormana. Chociaż projekt nie odniósł komercyjnego sukcesu Cohen wrócił do tej koncepcji w 1988 roku, dokręcając kontynuację zatytułowaną „Saturday the 14th Strikes Back”, która zainteresowała jeszcze mniejszą grupę widzów. Obecnie „Sobota czternastego” jest znana tylko nielicznym zapaleńcom tj. fanom gatunku wytrwale poszukującym takich zapomnianych obrazów bądź osobom, które przypadkiem natknęły się na ten tytuł. Wśród nich znajdują się zarówno widzowie wprost zachwyceni debiutanckim dokonaniem Cohena, jak i jego zdecydowani przeciwnicy – ja natomiast jestem daleka od obu tych skrajności.

Scenariusz „Soboty czternastego” (tytuł jest mylący, ponieważ brakuje tu nawiązań do „Piątku trzynastego” Seana S. Cunninghama) w przeciwieństwie do późniejszych „Strasznych filmów”, nieporównanie bardziej popularnych parodii kina grozy, nie bazuje na praktycznie nieprzerwanej kompilacji wątków „wyrwanych” z głośnych horrorów i oddanych w swego rodzaju „krzywym zwierciadle”. Główna oś fabularna nasuwa skojarzenia z „Martwym złem”, ale wziąwszy pod uwagę fakt, że owe arcydzieło Sama Raimiego miało swój premierowy pokaz zaledwie dwa tygodnie przed pojawieniem się „Soboty czternastego” nie jestem pewna, czy zbieżności były zamierzone, czy był to raczej zwykły przypadek. Bardziej skłaniam się ku tej drugiej ewentualności, a więc teorii, że wątek przewodni był owocem wyobraźni Cohena lub pomysłodawcy historii Jeffa Beguna, a nie satyrycznym ujęciem „Martwego zła”. W scenariuszu pojawia się jeszcze jeden dłuższy wątek, który bez wątpienia miał stanowić karykaturalne ujęcie kultowego „Draculi”, ale najwięcej nawiązań do znanych horrorów pojawia się w formie krótkich przerywników, czy to sytuacyjnych, czy zaledwie tekstowych, które mogą umknąć osobom mniej zaznajomionym ze starszym kinem grozy, szczególnie, że niektóre z nich wyartykułowano w tak subtelnym stylu, że nie można być w pełni przekonanym, czy Cohen rzeczywiście coś w tych momentach parodiował, czy to jedynie wynik usilnego doszukiwania się podobieństw przez nas samych. Za przykład niech posłużą ujęcia z nietoperzami, które przywiodły mi na myśl niezapomniane „Ptaki” Alfreda Hitchcocka, ale sama agresywność tych stworzeń nie musi przesądzać o tym, że Cohen rzeczywiście skłaniał się w tę stronę. Dużo bardziej czytelny był moim zdaniem najzabawniejszy i najsilniej trzymający napięciu incydent w łazience z nastoletnią Debbie w roli głównej, podczas którego kamera co jakiś czas kieruje się w stronę wanny wypełnionej wodą, której taflę przebija płatwa rekina. W tym miejscu chyba nikt nie powinien mieć wątpliwości, że scenarzysta w doprawdy cudacznym stylu, tak typowym dla wszystkich parodii, odnosił się do „Szczęk” Stevena Spielberga. Kolejną dosadną aluzją do innego osławionego horroru jest stwierdzenie, jakie pada z ust Van Helsinga podczas kolacji z rodziną urządzającą się w nowym domu. Gdy John wyraża przypuszczenie, że jego żona Mary może być w ciąży tępiciel szkodników informuje ją, że Rosemary też spodziewała się dziecka, co jest bezpośrednim nawiązaniem do ponadczasowej produkcji Romana Polańskiego. I niewątpliwą przestrogą, której zdecydowanie nie powinno się kierować w stronę kobiety jakoby znajdującej się w stanie brzemiennym... Widz tymczasem wyjaśnienia stanu Mary będzie doszukiwał się w działalności parki wampirów, a ściślej mężczyzny, który skosztował jej krwi, tym samym zdobywając władzę nad jej umysłem. Tak jak wspomniany Van Helsing owy krwiopijca jest karykaturalnym wydaniem kultowej postaci znanej czytelnikom „Draculi” Brama Stokera i wielbicielom jej licznych adaptacji filmowych. Choć Cohen poświęcił sporo miejsca prześmiewczemu ujęciu wyrywka tej ponadczasowej historii, nie ograniczał się jedynie do krwiopijców. W przeklętym domu zajmowanym przez czteroosobową rodzinkę pojawiają się również między innymi takie osławione persony, jak mumia, potwór Frankensteina (a ściślej jego cień, co może umknąć mniej uważnym widzom), wilkołak i coś co przypomina potwora z Czarnej Laguny, ale też cravenowskiego potwora z bagien, który miał swoją premierę kilka miesięcy po „Sobocie czternastego”, więc podobieństwo z całą pewnością jest przypadkowe. Tak samo, jak wydarzenie mające miejsce w pokoju małego Billy'ego podczas pierwszej nocy spędzanej w feralnym domostwie. Widzimy wówczas fantazyjne cienie przemykające po suficie, które jak się okazuje rzuca potwór przemykający po pomieszczeniu. Patrząc na to nie można oprzeć się skojarzeniom z „Duchem” Tobe'a Hoopera, który przecież również pojawił się kilka miesięcy po premierze obrazu Howarda R. Cohena. Żeby tego było mało dowiadujemy się, że przeklęty dom stoi na ulicy Wiązów – chyba nie muszę objaśniać jaki horror to przypomina. Sęk jednak w tym, że niniejszy fenomenalny slasher wszedł na ekrany dużo później, a więc w tym przypadku również o celowym zabiegu scenarzystów nie może być mowy.

Punktując kilka nawiązań do znanych i lubianych obrazów grozy zawartych w „Sobocie czternastego” nie można pominąć jednej z najbardziej czytelnych aluzji do ponadczasowego serialu zatytułowanego „Strefa mroku”. Otóż, jak szybko się okazuje telewizor znajdujący się w salonie starego domostwa odbiera tylko to widowisko. Ilekroć któryś z domowników włączy odbiornik, wybierając obojętnie jaki kanał, w pomieszczeniu rozlega się głos narratora komentującego kolejny odcinek. W jego słowach można wychwycić złowróżbną zapowiedź niedalekiej przyszłości nieszczęsnych lokatorów, którzy w domyśle podobnie jak cała plejada bohaterów serialu znaleźli się w tytułowej strefie mroku. Mocno kiczowatej i dalece przejaskrawionej, co w przeważającej mierze czyniono bez na tyle zadowalającej biegłości, żeby wywołać choćby uśmiech na mojej twarzy, o wybuchach głośnego śmiechu już nie wspominając. Poza wspomnianą sekwencją z domniemaną rekinią płetwą w „Sobocie czternastego” nie pojawiło się nic, co podniosłoby kąciki moich ust choćby odrobinę w górę. Może dlatego, że z dowcipnych sytuacji i dialogów przebijała zbyt duża naiwność, której zdecydowanie brakowało nutki szaleństwa na miarę choćby późniejszych „Strasznych filmów” - dosadnego, nieokrzesanego natrząsania się ze znanych horrorów. Howard R. Cohen większą wagę przyłożył do budowania spójnej, znacznie ugrzecznionej, choć nieco osobliwej fabuły kręcącej się wokół tematu przeklętego domostwa i zbliżającego się upadku znanego nam świata, traktując stricte parodystyczne akcenty bardziej jako ozdobnik niźli myśl przewodnią. Takie ujęcie tematu niekorzystnie wpływa na warstwę komediową, tym bardziej, że niebywale sztuczne, miejscami nawet wpadające w czystą animację, nieśmieszne efekty specjalne nadzwyczaj rozczarowują. Inna sprawa, że taka bardziej liniowa narracja sprzyja generowaniu napięcia i klimatu może nie czystej, ale chwilami dobrze odczuwalnej grozy, co twórcy w paru zrywach osiągnęli głównie dzięki ujęciom niszczejącego, mrocznego domostwa tak z zewnątrz, jak i wewnątrz, sztucznej mgle spowijającej podwórze (choć miejscami zdecydowanie przesadzali z jej ilością) i nieśpiesznej pracy kamer w sekwencjach poprzedzających manifestację jakiegoś zagrożenia. Co równie ważne wątki skupiające się przede wszystkim na młodszych członkach rodziny, Debbie i Billym, poprowadzono na tyle zgrabnie, żebym przynajmniej w pierwszej połowie nie miała problemów z zaangażowaniem się w akcję, pomimo swego rodzaju familijnej otoczki towarzyszącej wydarzeniom z ich udziałem (widocznej również w wielu innych ustępach). Pomocne okazały się charakterologie tych postaci – sympatyczne ujęcie inteligentnego chłopca starającego się ocalić świat przyjemnie kontrastowało z portretem jego zrzędliwej siostry, która w chwilach największego zagrożenia nie waha się całkowicie zdawać na błyskotliwość młodszego krewniaka. W pełni usatysfakcjonowana jednak nie byłam, bo odtwórcy tych ról tak samo jak pozostali członkowie obsady w swoich kreacjach byli nazbyt usztywnieni. Z czasem perypetie z udziałem nieletnich zostają zastąpione zdecydowanie mniej wciągającymi sekwencjami z udziałem bezbarwnego tępiciela szkodników i nudnawym przyjęciem zorganizowanym w przeklętym domostwie, sfinalizowanym zaskakującym zwrotem akcji i tak bzdurnym ostatecznym pojedynkiem, że aż trudno uwierzyć, iż komukolwiek mogło coś takiego zaświtać w głowie – podejrzewam, że pięciolatek byłby w stanie wymyślić nieporównanie mniej infantylny pojedynek, ale cóż widać scenarzysta uznał, że taki akcent na pewno rozśmieszy widzów. Mnie zażenował, ale nie wykluczam, że moje poczucie humoru jest za mało wyrafinowane, żebym mogła pojąć na czym tak naprawdę polegał dowcip. Bo chyba nie na pożałowania godnej durnocie – a właśnie tak podsumowałabym to nieszczęsne starcie potężnych bohaterów filmu.

Nie dziwi mnie, że „Sobota czternastego” nie odniosła spektakularnego sukcesu w latach 80-tych XX wieku, bo choć produkcja może się pochwalić kilkoma zaletami to z mojego punktu widzenia ich ilość jest zdecydowanie niewystarczająca. Howardowi R. Cohenowi zabrakło wprawy zarówno na etapie pisania scenariusza, jak i podczas procesu przekładania go na ekran, zwłaszcza w warstwie stricte komediowej, na której przede wszystkim powinni skupiać się twórcy parodii znanych produkcji. Wziąwszy jednak pod uwagę wzmiankowane superlatywy nie jestem w stanie całkowicie spisać na straty tego przedsięwzięcia. Film ma swoje momenty, choć nie jestem przekonana, czy powinny po niego sięgać osoby nastawiające się na ogrom doskonałej, wielce zabawnej rozrywki. Bo nie wydaje mi się, żeby poczucie humoru twórców „Soboty czternastego” było podzielane przez wielu widzów, aczkolwiek jako taką ciekawostkę i z braku innych propozycji można obejrzeć, choćby po to, żeby pobawić się w wychwytywanie nawiązań do znanych filmów grozy i nasycić oczy klimatem, z którego emanuje magia kina lat 80-tych.

piątek, 20 stycznia 2017

Kimberly McCreight „Outliersi”

Szesnastoletnia Wylie Lang zmaga się ze stanami lękowymi, które znacznie nasiliły się po śmierci jej matki w wypadku samochodowym. Dziewczyna od jakiegoś czasu nie jest w stanie przekroczyć progu swojego domu, ale to się zmienia, gdy dostaje wiadomości od swojej przyjaciółki Cassie z prośbami o pomoc. Nie zastanawiając się długo Wylie postanawia wyruszyć w odległe leśne tereny Maine, w których aktualnie przebywa jej przyjaciółka. Chłopak Cassie, Jasper, który również odebrał alarmującego sms'a ma dowieźć ją na miejsce, czym nastolatka nie jest zachwycona przez wzgląd na swoje przekonanie, że miał on swój udział w sprowadzeniu Cassie na złą drogę. Wkrótce oboje przekonują się, że wyruszyli w śmiertelnie niebezpieczną podróż, nie zdając sobie nawet sprawy, z jakim konkretnie zagrożeniem przyszło im się zmierzyć. Nie wiedzą kim są ludzie, którzy przetrzymują Cassie i w jakim celu to robią. Pewni mogą być jedynie tego, że wmieszali się w sprawę, która dla nich wszystkich może skończyć się tragicznie.

Amerykańska pisarka, Kimberly McCreight, debiutowała w 2013 roku powieścią „Zrozumieć Amelię”, która odniosła spory międzynarodowy sukces. Niedługo potem ukazała się druga książka jej autorstwa zatytułowana „Where They Found Her”, która jeszcze nie doczekała się polskiego wydania. Na naszym rynku pojawiła się natomiast trzecia powieść McCreight – pierwszy tom trylogii, której kontynuacja w Stanach Zjednoczonych ma mieć swoją premierę w lutym bieżącego roku. „Outliersi” to thriller skierowany przede wszystkim do nastoletnich czytelników, który oczywiście ma szansę sprostać również oczekiwaniom niektórych starszych odbiorców, ale moim zdaniem do poziomu głośnej „Zrozumieć Amelię” sporo mu brakuje. Zdecydowanie nie jest to jakość, której spodziewałam się po autorce debiutującej w tak dobrym stylu – w porównaniu do „Zrozumieć Amelię” jej najnowsze przedsięwzięcie wypada blado, ale za to na tle sobie podobnych, lżejszych dreszczowców w moim odczuciu prezentuje się całkiem znośnie.

Pierwszym elementem odróżniającym „Outliersów” od „Zrozumieć Amelię”, który rzucił mi się w oczy był styl. Swój powieściowy debiut McCreight zbudowała na całkiem dojrzałym warsztacie, unikając pobieżnych rysów psychologicznych i szczątkowego podejścia do poszczególnych wydarzeń. Zamiast krążyć wokół tematu, jedynie zarysowując jakiś wątek, wolała drobiazgowo się w niego zagłębiać. W „Outliersach” mamy do czynienia z odwrotną sytuacją, ze zgoła odmiennym podejściem do narracji, które prawdopodobnie znajdzie swoich zwolenników przede wszystkim wśród osób niemających cierpliwości do długich, szczegółowych opisów tak miejsc i wydarzeń, jak i rysów psychologicznych wszystkich bohaterów. Konstrukcja czołowych postaci „Outliersów” sprzyja sympatyzowaniu z nimi, ale przez wspomniane ogólnikowe ujęcie ich sylwetek właściwie nie sposób „wniknąć w ich skórę”, utożsamić się z którymś z nich w takim stopniu, żeby dzielić z nim wszystkie przeżycia. Innymi słowy dostałam parkę sympatycznych protagonistów, których towarzystwo znosiłam bez bolesnych zgrzytów, ale brakowało mi głębi, która ułatwiłaby silne zżycie z nimi. Początkowe partie książki natchnęły mnie nadzieją na wyraźnie zarysowaną warstwę psychologiczną, nawet wziąwszy pod uwagę mocno uproszczony styl autorki. Wszak narratorką jest szesnastolatka borykająca się z problemami psychicznymi – stanami lękowymi, które po śmierci jej matki w wypadku samochodowym znacznie się nasiliły. Wylie Lang od jakiegoś czasu boi się wyjść z domu, z czego można wysnuć wniosek, że aktualnie zmaga się z agorafobią, która odizolowała ją od rówieśników. Jej jedynymi towarzyszami są brat Gideon, z którym nie łączą jej bliższe relacje, ojciec Benjamin, badacz i profesor uniwersytecki oraz psychiatra, która od lat prowadzi jej terapię. Do niedawna główną bohaterkę powieści łączyły bliskie stosunki z przebojową Cassie – dziewczęta połączyła przyjaźń, która jednak zaczęła wygasać po śmierci matki Wylie. Cassie znalazła sobie nowe towarzystwo, które dzieliło z nią zamiłowanie do obficie zakrapianych alkoholem imprez i chłopaka Jaspera, który w mniemaniu Wylie miał największy udział w sprowadzeniu Cassie na złą drogę. Problem natury psychicznej, z którym zmaga się główna bohaterka oraz jej relacje z dziewczyną, która prostą drogą podąża ku zatraceniu i chłopakiem, do którego jest silnie uprzedzona obiecywały iście dojrzałą, wielowątkową płaszczyznę psychologiczną. Jak się jednak okazało McCreight zdecydowała się poprzestać na ogólnikach, które pozwoliły mi jedynie jako tako rozeznać się w sytuacji i sylwetkach protagonistów, uniemożliwiając kompleksowe objęcie całego tematu. Nawet liczne retrospekcje, które miały na celu między innymi zbliżyć odbiorcę do głównej bohaterki, oferując szerszy przekrój jej egzystencji, nie zostały sportretowane w tak wyczerpujący sposób, żeby autorce udało się osiągnąć spodziewany efekt. Dystans do głównej bohaterki pozostał, choć muszę przyznać, że McCreight mimo wszystko udało się wykrzesać ze mnie zalążki sympatii do wykreowanej przez nią postaci. Mogły się z czasem przekształcić w coś większego, ale ku mojemu ubolewaniu autorka nie była zainteresowana szczegółowym procesem tworzenia wielowymiarowej postaci. Najbardziej skoncentrowała się na budowie akcji, która charakteryzowała się na tyle dużą pomysłowością, że odrobinę zrekompensowała mi rozczarowanie pobieżną płaszczyzną psychologiczną i tym nieszczęsnym maksymalnie uproszczonym warsztatem.

Kimberly McCreight największą wprawą wykazała się w tworzeniu aury tajemnicy, którą intensyfikują coraz to bardziej zagadkowe wydarzenia rozgrywające się na kartach „Outliersów”. Właściwą akcję powieści zawiązują złowieszcze wiadomości tekstowe wysłane przez Cassie do jej przyjaciółki Wylie i chłopaka Jaspera. Można wysnuć z nich wniosek, że nastolatka jest przetrzymywana gdzieś w lasach Maine przez tajemniczych osobników, którzy zamierzają wyrządzić jej jakąś krzywdę. Tyle możemy się domyślać, ale niczego nie możemy być pewni, zresztą tak samo jak Wylie i Jasper, którzy decydują się wybawić przyjaciółkę z opresji, zgodnie z jej prośbą nie informując o jej położeniu ani rodziców, ani przedstawicieli organów ścigania. Przez długi czas trudno rozsądzić, czy zachowanie dwójki nastolatków cechuje się zbytnią lekkomyślnością, czy takim pochopnym postępowaniem niejako nie proszą się o kłopoty. Bo w końcu tak samo jak my nie wiedzą, z czym tak naprawdę mają do czynienia i komu mogą zaufać. Czytelnik ma powody przypuszczać, że młodzi bohaterowie znaleźli się w centrum zakrojonego na dużą skalę spisku, w którym mogą brać udział ludzie z różnych szczebli władzy, ale równie dobrze mogą oni mieć do czynienia z grupą zwyczajnych rzezimieszków, którzy z jakiegoś sobie tylko znanego powodu przetrzymują nastolatkę w leśnej głuszy stanu Maine. Cassie, co również wydaje się mocno podejrzane, nie uznaje za stosowne przybliżyć Wylie i Jasperowi wszystkich okoliczności całej sprawy, ograniczając się jedynie do próśb o przyjście jej z odsieczą bez informowania osób trzecich i wskazówek o aktualnym miejscu swojego pobytu. Gdyby McCreight cały ciężar budowania tajemnicy „zrzuciła na barki” enigmatycznych sms'ów Cassie atmosfera zagrożenia z czasem stałaby się słabiej wyczuwalna – podróż Wylie i Jaspera byłaby swego rodzaju niepożądanych przystankiem, który wystawiałby na próbę cierpliwość nawet najmniej wymagającego czytelnika. Autorka jednak przytomnie zdecydowała się urozmaicić podróż nastolatków incydentem, który znacząco spotęgował klimat realnego zagrożenia, jednocześnie intensyfikując aurę tajemnicy – najsilniej w momencie nazwijmy to dekonspiracji, kiedy to zaskakująca rewelacja podrzucona przez autorkę właściwie bezwiednie dostarcza naszej wyobraźni iście makabrycznych wizji. Więcej zdradzić nie mogę, bo fabuła „Outliersów” została skonstruowana na zasadzie swoistej układanki, której poszczególne elementy z czasem mają połączyć się w zaskakującą całość. Stopniowo, dzięki czemu nie dostajemy jednego niespodziewanego zwrotu akcji tylko kilka. Być może nie tyle, ile chciałaby autorka, bo jednak uważny czytelnik powinien łatwo domyślić się charakteru niektórych przewrotnych akcentów, głównie przez zbyt dużą ilość tropów podrzuconych wcześniej przez McCreight, ale wątpię, żeby znalazł się odbiorca, który nie da się absolutnie niczym zaskoczyć. Natura tytułowych outliersów, choć niecharakteryzująca się zbytnią innowacyjnością, również powinna znaleźć swoich zwolenników wśród czytelników szukających czegoś niosącego obietnicę odprężającej rozrywki, a przy tym nieprzekombinowanego w stopniu wykraczającym poza wszelką logikę. Zamiast bzdurnego efekciarstwa i silenia się na spektakularną oryginalność dostajemy spójną, stricte rozrywkową historyjkę, która pozostawia nas w silnej niepewności, co do dalszego rozwoju wydarzeń i skali zdolności tytułowych outliersów. Ale równocześnie forma tej powieści w kolejnych tomach każe nam nie spodziewać się niczego, co wykraczałoby poza ramy „zwykłego wypełniacza wolnego czasu”, niewymagającego myślenia rozrywkowego utworu, przy którym można się odprężyć po ciężkim dniu, pewnie nawet dać się zaskoczyć, ale nie w stopniu, który miałby szansę skutkować czystym podziwem.

Wolałabym, żeby Kimberly McCreight pozostała przy warsztacie zaprezentowanym w „Zrozumieć Amelię” i żeby kontynuowała swoją przygodę z thrillerem psychologicznym zamiast skręcać w stronę stricte młodzieżowych dreszczowców skonstruowanych w oparciu o maksymalnie uproszony język, w których nie ma miejsca na dogłębne charakterologie poszczególnych postaci. Jej najnowsza powieść nie jest całkowicie pozbawiona walorów, wszak niektóre rozwiązania fabularne oraz całkiem przyzwoicie rozwijana aura tajemnicy przy odpowiednim nastawieniu mogą się podobać. Niemniej od autorki debiutującej nieporównanie bardziej emocjonującym dziełem, miałam nadzieję dostać zdecydowanie więcej.

Za książkę bardzo dziękuję wydawnictwu

wtorek, 17 stycznia 2017

„Macki” (1977)

W nadmorskim mieście ludzie zaczynają padać ofiarami stworzenia, którego lokalna policja nie potrafi zidentyfikować. Sprawą zaczyna interesować się dziennikarz, Ned Turner, który ma powody przypuszczać, że za agresję morskiej istoty odpowiada firma budowlana omijająca przepisy, aby przyśpieszyć prace. Władze zwracają się z prośbą o pomoc w zażegnaniu kryzysu do miejscowego oceanografa, Willa Gleasona, który większość czasu poświęca trenowaniu dwóch orek. Wbrew obiekcjom żony, Vicky, mężczyzna postanawia wraz ze swoimi ludźmi przystąpić do poszukiwań tajemniczego stworzenia. Stosunkowo szybko odkrywa, że agresorem jest wielka ośmiornica, którą Gleason postanawia odnaleźć i zniszczyć.

Włosko-amerykańskie „Macki” to animal attack powstały na fali popularności kultowych „Szczęk” Stevena Spielberga. Reżyser Ovidio G. Assonitis przystępując do prac nad omawianą produkcją miał już na koncie jeden horror stworzony wspólnie z Robertem Barrettem pt. „Chi sei?” - w kolejnych latach nakręcił jeszcze dwie pozycje wpisujące się w ten gatunek, „There Was a Little Girl” i wspólnie z Jamesem Cameronem „”Piranię II: Latających morderców”. Assonitis nie ukrywał, że „Macki” powstały z pragnienia zmierzenia się z popularnymi „Szczękami”, co mogło mieć jakiś wpływ na negatywną ocenę większości widzów i krytyków. Nakręcony za 750 tysięcy dolarów obraz odniósł spory komercyjny sukces (szacuje się, że w sumie zarobił trzy miliony dolarów), ale dominowały chłodne i skrajnie krytyczne opinie - z niektórych przebijało również rozczarowanie nieudolnym podpieraniem się scenariuszem „Szczęk”. Jerome Max, Tito Carpi i Steven W. Carabatsos zamierzenie dostosowali się do konwencji rozpropagowanej przez dzieło Stevena Spielberga, w dodatku Assonitis podszedł do tego przedsięwzięcia, jak do swego rodzaju pojedynku z osławionym animal attackiem. Co moim zdaniem musiało rozgniewać wielu fanów „Szczęk” wychodzących z założenia, że każda próba przebicia tego ponadczasowego dzieła musi skończyć się fiaskiem.

Wielką miłośniczką „Szczęk” nigdy nie byłam, choć przyznaję, że obraz Stevena Spielberga to jeden z lepszych animal attacków, jakie do tej pory udało mi się obejrzeć. Nie zasilam jednak dużego grona wieloletnich miłośników kina grozy, którzy uznają ten obraz za najlepszego przedstawiciela tego podgatunku, niekwestionowanego króla animal attacków. Dlatego też do „Macek” mogłam podejść bez żadnych uprzedzeń, a pamiętając zjawiskową „Orkę – Wieloryba zabójcę” nawet z nadzieją, że dostanę coś, co z mojego subiektywnego punktu widzenia okaże się ciekawsze od filmu, którym zainspirowali się scenarzyści omawianego obrazu. Okazało się jednak, że trochę zapędziłam się z oczekiwaniami, bo ostatecznie nie mogę uznać, że dziełko Assonitisa choćby dorównało dokonaniu Stevena Spielberga, ale też nie sądzę, żeby film zasłużył sobie na taką zajadłą krytykę, jaka na niego spadła. Nakręcony w drugiej połowie lat 70-tych za zaledwie 750 tysięcy dolarów animal attack prawie wcale się nie zestarzał, co można uznać za spory sukces twórców. Powiem nawet więcej: czarny charakter prezentuje się nieporównanie bardziej realistycznie od wygenerowanych komputerowo zwierząt pojawiających się we współczesnych animal attackach, a klimat „Macek” deklasuje właściwie wszystkie tego typu obrazy powstałe w XXI wieku. Atmosfera, jak to często w animal attackach bywa, chwilami przywodzi na myśl kino familijne, ale złowieszcze nuty uwidaczniają się zdecydowanie częściej. Twórcy bardzo pilnowali, aby pozorna sielskość nie przysłoniła rzeczywistej aury zagrożenia, żeby to drugie przez cały czas było mniej lub bardziej dobitnie wyczuwalne. Nawet wówczas gdy obserwujemy sceny z udziałem starszej kobiety spędzającej czas ze swoim synem i jego przyjacielem mieszkającym w sąsiedztwie, z których przebijała niemalże czysta beztroska. Niemalże, bo zaalarmowany wcześniejszymi wydarzeniami widz doskonale będzie zdawał sobie sprawę z grożącego im niebezpieczeństwa, zwłaszcza w chwili wyjawiania widzom, że chłopcy zamierzają wziąć udział w regatach juniorów organizowanych na wodach, w których grasuje oszalałe morskie stworzenie. Wcześniejszy atak na maleńkie dziecko sugerował, że w dalszych partiach seansu twórcy nie będą mieć oporów przed „zabijaniem nieletnich”, że nie będą bali się dodawać nutki dramatyzmu poprzez sekwencje bazujące na eliminacji dzieci. Dlatego też można domniemywać, że zbliżające się regaty skończą się tragicznie dla ich uczestników, przy czym biorąc pod uwagę wcześniejsze ataki agresywnej ośmiornicy, na odstręczającą rzeź nie ma co liczyć. Twórcy „Macek” nie zawracali sobie głowy warstwą gore – drastyczne szczegóły skrzętnie ukrywali przed wzrokiem widza, czasem finalizując daną sekwencję wpadającymi w oko zdjęciami ośmiornicy oplatającej swoimi mackami jakiegoś nieszczęśnika, a w innych razach poprzestając na raptownych cięciach i natychmiastowych przeskokach w stronę innych bohaterów filmu. Moim zdaniem produkcji dobrze by zrobił mały ukłon w stronę gore – sprawiłby, że z nieco większym zaciekawieniem oczekiwałabym rezultatu prac ludzi odpowiadających za efekty specjalne. Ale samej ośmiornicy nie sposób niczego zarzucić. Bardzo pomocny w wytworzeniu realistycznego obrazu głowonoga okazał się dynamiczny montaż. Szybkie migawki obrazujące oślizgłe cielsko, ze szczególnym wskazaniem na grube ramiona i nieforemną, gąbczastą głowę ośmiornicy sprawiły, że napastnik jawił się naprawdę przekonująco. Powolne najazdy kamer być może uwidoczniłyby liczne niedostatki w wyglądzie agresora (poza finalnymi ujęciami, w których wykorzystano prawdziwą choć martwą ośmiornicę), ale twórcom udało się uniknąć owej demaskacji takim, a nie innym montażem, który co najważniejsze nie uniemożliwiał dostrzeżenia najbardziej widowiskowych cech morskiego stworzenia.

W mojej ocenie największym mankamentem „Macek” jest szkielet fabularny, który charakteryzuje się taką nierównością, że emocje widza zmieniają się, jak w kalejdoskopie. A przynajmniej ja tak reagowałam na warstwę tekstową. Atmosfera spowijająca poszczególne kadry była na tyle złowieszcza, żebym przez cały czas spodziewała się jakiejś tragedii, ale chwilami moja cierpliwość była wystawiana na ciężką próbę. Niepotrzebnie rozciągnięte w czasie konwencjonalne losy podstarzałego dziennikarza i oceanografa połączonego rozczulającą więzią z dwiema orkami momentami mocno mnie nużyły. Może dlatego, że postacie wykreowane przez Johna Hustona i Bo Hopkinsa nakreślono zbyt pobieżnie, co nie ułatwiało utożsamiania się z którymś z nich, pomimo przekonujących kreacji aktorskich. Może gdyby scenarzyści skoncentrowali się na jednym mężczyźnie zamiast dzielić narrację udałoby mi się zżyć z choćby jedną postacią, a co za tym idzie bardziej zaangażować się w jej dzieje, nawet pomimo schematycznego podejścia do fabuły. Chociaż gwoli ścisłości do dwóch bohaterów zapałałam wielką miłością – tak ogromną, że z prawdziwą trwogą, w stanie najwyższego napięcia śledziłam pomysłowe finalne starcie z oszalałą ośmiornicą. Wspomnianą sekwencję dodatkowo uatrakcyjnił wpadający w ucho, potęgujący dramatyzm sytuacyjny utwór muzyczny skomponowany przez Stelvio Cipriani. Ten pan miał również swój niemały udział we wcześniejszym akcentowaniu zagrożenia, co czynił z dużo mniejszym rozmachem niż pod koniec seansu, ale jak się okazało kilka prostych dźwięków również może znacząco spotęgować napięcie. Wcale nie potrzeba do tego wymyślnych kompozycji. Wracając jednak do przywar scenariusza należałoby jeszcze odnotować niekonsekwencję jego autorów. Wątek firmy budowlanej, której lekkomyślne postępowanie sprowadziło niebezpieczeństwo na ludność nadmorskiego miasta oraz informacja, że radia i krótkofalówki wabią ośmiornicę, aż prosiły się o większe rozbudowanie, bo w takim skrótowym wydaniu wyglądało to tak, jakby scenarzyści nie mieli pomysłu na przekonujące wyjaśnienie osobliwego zachowania morskiego stworzenia. Zamiast więc pokusić się o przekonującą, dogłębną analizę rzucili kilka ogólników, którymi nijak nie potrafiłam się zadowolić. Za to na plus muszę odnotować tragedię, jaka dotknęła Willa, która nadała tempa fabule i wprowadziła lekko przygnębiający wydźwięk. Ten i kilka innych wyżej wspomnianych przerywników przyczyniły się do tego, że nie potrafię całkowicie zdyskredytować pracy scenarzystów, ale to wcale nie oznacza, że zasłużyli sobie na „pieśni pochwalne”, bo niestety nie udało im się uniknąć kilku kardynalnych błędów, które nieco zepsuły mi odbiór całości.

Drugi film Ovidio G. Assonitisa wbrew nastawieniu samego reżysera moim zdaniem nie może konkurować ze „Szczękami” Stevena Spielberga. To zdecydowanie nie ta liga. Niemniej nie sądzę, żeby owa pozycja zasłużyła sobie na wzmożoną krytykę, bo może pochwalić się kilkoma superlatywami, które sprawiają, że seans upływa w miarę bezboleśnie, a chwilami nawet dostarcza sporo emocji. Scenarzystom co prawda nie udało się uniknąć potknięć, które owszem wpływają negatywnie na jakość filmu, ale jestem daleka od twierdzeń, że „Macki” składają się z samych mankamentów. To moim zdaniem gruba przesada.

niedziela, 15 stycznia 2017

„SiREN” (2016)

Z okazji zbliżającego się ślubu Jonaha jego brat Mac organizuje kawalerski wypad, na który zaproszeni zostają również przyjaciele przyszłego pana młodego, Rand i Elliott. Mężczyźni trafiają do podrzędnego baru ze striptizem, który nie zaspokaja ich oczekiwań. Mac zostaje zagadnięty przez jednego z klientów, który proponuje mu rozrywkę na najwyższym poziomie w dużo lepszym miejscu, dostępnym tylko dla wybranych. Czterech mężczyzn decyduje się pojechać za nieznajomym, który doprowadza ich do okazałego budynku położonego na odludziu, pełnego pięknych kobiet pilnowanych przez zamaskowanych ochroniarzy. W barze zastają kilku stałych bywalców oraz poznają właściciela tego przybytku, niejakiego Nyxa, który proponuje Jonahowi spotkanie z jego największą dumą, młodą kobietą imieniem Lily. W zamian oczekuje jedynie jednego wspomnienia od każdego z jego towarzyszy. Po hipnotyzującym spotkaniu z kobietą Jonah dochodzi do wniosku, że jest ona więźniem Nyxa. Postanawia ją uwolnić, co sprowadza na niego i jego kompanów ogromne niebezpieczeństwo.

„SiREN” to trzeci pełnometrażowy obraz Gregga Bishopa, powstały na podstawie „Amateur Night” jednego z segmentów wchodzących w skład głośnej filmowej antologii pt. „V/H/S”. Bishop miał już do czynienia z tym tytułem, gdyż w trzeciej jego odsłonie znalazła się nakręcona przez niego krótkometrażówka, aczkolwiek to nie ona doczekała się swojej pełnometrażowej wersji. Reżyser i współscenarzysta „Amateur Night”, David Bruckner, ograniczył swój udział w tym projekcie do roli producenta wykonawczego. Opracowanie scenariusza pozostawiono w gestii Bena Collinsa i Luke'a Piotrowskiego, którzy rzecz jasna podpierali się pierwotnym tekstem.

„SiREN” to jeden z tych horrorów, których nie potrafię jednoznacznie ocenić. Obiecujący początek nieprzyjemnie kontrastuje z rozczarowującym rozwojem akcji, podczas którego nie wykorzystano w pełni pomysłów zarysowanych wcześniej, a żeby tego było mało sprawę dodatkowo komplikuje nierówna warstwa techniczna. Operatorzy pod wodzą Gregga Bishopa wystarali się o ziarniste, lekko przybrudzone zdjęcia, nieprzystające do tak powszechnych we współczesnej kinematografii grozy silnie skontrastowanych, wygładzonych obrazków, nazywanych przeze mnie plastikowymi. Ale choć mroczny klimat konsekwentnie budowany w pierwszych partiach filmu sprawił, że właściwie bezwiednie, bez żadnego wysiłku ze swojej strony zsynchronizowałam się z ponurym spojrzeniem twórców, wtopiłam w ich iście nastrojową propozycję to z biegiem trwania seansu coraz bardziej utwierdzałam się w przekonaniu, że nie byli oni w stanie w pełni wykorzystać potencjału drzemiącego w tych przytłaczających kadrach, a chwilami nawet z niezrozumiałych dla mnie powodów znacznie łagodzili ich wydźwięk. Najczęściej dowcipnymi odzywkami wydobywającymi się z ust bohaterów (jedna wypadła całkiem zabawnie, a mianowicie niepoprawna politycznie wymiana zdań pomiędzy Jonahem i jego bratem, kiedy to ten pierwszy mówi, że to nie jest dziewczyna tylko coś innego, a ten drugi pyta, czy chodzi mu o transseksualistę) i co gorsza nadmiernym zdynamizowaniem fabuły. Początkowe, jakże zgrabnie stopniujące napięcie sekwencje, z czasem zostają niemalże całkowicie wyparte przez nieustającą akcję, na którą składają się pościgi po lesie oraz starcia protagonistów z nieoczekiwanymi przeciwnikami. Właściwie to czułam się, jakbym oglądała zbitkę dzieł dwóch inaczej zapatrujących się na kino grozy reżyserów. Jakościowy rozdźwięk pomiędzy pierwszą i drugą połową seansu był dla mnie aż nazbyt wyraźny, aczkolwiek nie wykluczam, że znajdą się odbiorcy zgoła inaczej zapatrujący się na tę propozycję. Może nawet tacy, którzy z większym entuzjazmem podejdą do dalszych partii seansu, którzy w końcu doczekają momentu, w którym jak to się mówi „wreszcie zaczyna się coś dziać”. Coś o wiele ciekawszego od portretu jednego z najbardziej standardowych motywów kina grozy, czyli wypadu grupki młodych ludzi za miasto. Nie przeczę, że scenarzyści nie wysilili się zbytnio podczas zawiązywania akcji, że postawili na jeden z najbardziej wyświechtanych wątków, ale jako że bardziej cenię sobie prostotę od bzdurnych kombinacji i wprost przepadam za motywem wyjazdu grupki zaprzyjaźnionych ludzi na jakieś pustkowie, z przyjemnością przyjęłam brak większej inwencji w tej kwestii. Nawiązań do znanej konwencji, wykorzystywanej głównie we wszelkiego rodzaju rąbankach można upatrywać również w dialogach czterech mężczyzn zamierzających zabawić się w barze ze striptizem – niemalże wszystkie ich konwersacje sprowadzają się do tego, jak zamierzają spędzić wolny czas, czego spodziewają się po tym męskim wypadzie. A spodziewają się głównie widoku pięknych, roznegliżowanych kobiecych ciał i hektolitrów alkoholu. Na szczęście jednak scenarzyści nie przeszarżowali, nie rozciągnęli tych mało produktywnych rozmówek do ilości, która zaczęłaby wytrącać mnie z równowagi. Dosyć szybko przeszli do akcentowania zagrożenia, jakie zawisło nad pozytywnymi bohaterami „SiREN”. Początkowo subtelnie, acz wyczuwalnie – każdego wielbiciela kina grozy powinna zaalarmować propozycja, jaką przedstawia Macowi pewien nieznajomy, bo jak wiemy w tym gatunku tacy tajemniczy osobnicy zazwyczaj sprowadzają na bohaterów jakieś nieszczęście. Natomiast położony na odludziu okazały budynek pełen ponętnych kobiet powinien z miejsca wzmóc czujność widza, niejako utwierdzić go w przekonaniu, że lekkomyślni młodzi mężczyźni właśnie stanęli u progu istnego koszmaru. Jak tylko zobaczyłam ten przybytek od razu pomyślałam o kultowym dziele pt. „Od zmierzchu do świtu” - tam też mieliśmy bar pełen podejrzanych typów, który okazał się „wylęgarnią potworności”, aczkolwiek zupełnie innej natury.

Wziąwszy pod uwagę podpięcie się pod mocno wyeksploatowaną konwencję i oczywiście znając krótkometrażówkę Davida Brucknera, byłam przekonana, że propozycja Gregga Bishopa nie jest w stanie niczym mnie zaskoczyć, że wszystko będzie podążało utartym, łatwym do przewidzenia torem. I w przeważającej mierze dokładnie tak było, niemniej udało mi się znaleźć również akcenty, które odstają od standardowych rozwiązań fabularnych. Pierwszym jest osobliwa zapłata, jaką towarzysze Jonaha (przyzwoita kreacja Chase'a Williamsona) muszą uiścić właścicielowi klubu, Nyxowi (wpadająca w oko, nieco kuriozalna rola bezbłędnego Justina Welborna), za jego spotkanie z młodą kobietą, będącą największą atrakcją tego przybytku. Otóż, Nyx żąda od nich najprzyjemniejszego wspomnienia o ich matkach. Za ich zgodą zabiera je, tym samym napawając nadzieją spragnionego wrażeń widza na jakieś interesujące komplikacje tego osobliwego wydarzenia. Drugim ożywczym akcentem pojawiającym się w „SiREN” jest drink z pijawką, którego wypicie skutkuje swoistym oderwaniem od rzeczywistości. Owe stworzenia później pojawią się w innym miejscu, przyciągając wzrok wymyślną widowiskowością, ale podobnie jak wspomniana wcześniej transakcja wymienna te pomysłowe przerywniki nie zostaną wykorzystane w należyty sposób. Zamiast pociągnąć je dalej, zamiast na ich szkielecie zbudować jakieś zaskakujące motywy scenarzyści jakby o nich zapominają w swoim skupieniu nad wątkiem przewodnim. A w jego centrum, jak można się domyślić, tkwi młoda kobieta, Lily, przetrzymywana przez Nyxa, której Jonah postanawia zwrócić wolność. W tej roli wystąpiła Hannah Fierman i bynajmniej nie było to jej pierwsze spotkanie z tą postacią (kreowała Lily również w „Amateur Night”). MOŻLIWE SPOILERY Wyłupiaste oczy tej aktorki idealnie wpasowały się w upiorną rolę, którą jej powierzono. Co ważniejsze charakteryzatorzy nie przedobrzyli z dodatkami, no może poza wielkimi skrzydłami. Ogonek, który okazał się bardzo przydatny w trakcie stosunku z mężczyzną, zakrwawione usta i broda oraz nieprzesadna deformacja górnej części twarzy dawały całkiem zgrabny efekt. Myślę jednak, że byłby lepszy, gdyby twórcy „SiREN” albo pozostali przy nastrojowości widocznej w pierwszych partiach filmu i skoncentrowali się na próbach straszenia widza ową postacią, albo skręcili w stronę stylistyki gore. Zamiast tego wybrali jak dla mnie najgorszą możliwą opcję – obniżyli siłę rażenia mrocznego klimatu, ukryli najdrobniejsze szczegóły mordów przed wzrokiem odbiorcy pozostawiając jedynie dynamiczne zdjęcia z pogoni za ostałymi przy życiu nieszczęśnikami oraz mało widowiskowe starcia z agresorami. Szybko następujące po sobie urywki z pościgów i potyczek, czy to z ludźmi Nyxa, czy ze skrzydlatą bestią hipnotyzującą swoim śpiewem, urozmaicone wymyślnym wybiegiem właściciela feralnego klubu dążącego do ponownego schwytania swojej ulubienicy śledziłam bez większego zaangażowania KONIEC SPOILERÓW. Nie mogę powiedzieć żebym cierpiała patrząc na to, ale po klimatycznym wstępie spodziewałam się zdecydowanie większych emocji, nieporównanie bardziej zapadającego w pamięć horroru. Na plus mogę natomiast odnotować finał, który może i nie należy do zbytnio odkrywczych, ale wydaje mi się, że scenarzyści dokonali najlepszego wyboru ze wszystkich możliwych.

Nie mogę oprzeć się wrażeniu, że „SiREN” miał dużą szansę wpisać się w poczet lepszych horrorów ostatnich lat, gdyby tylko scenarzyści nadali inny kierunek fabule i gdyby dopracowano warstwę techniczną w dalszych partiach filmu. Produkcja, która na początku tak wiele obiecywała z czasem zamienia się w typową akcyjkę, w której próżno szukać emocji tożsamych dla czy to krwawego, czy nastrojowego horroru. Moim zdaniem twórcom zabrakło wizji i cierpliwości koniecznej do intensyfikowania napięcia i klimatu. Wybrali łatwiejszą drogę, która może i ma coś tam do zaoferowania, ale czy aż tyle, żeby można uznać, że ich twór wybija się ponad przeciętność? Moim zdaniem nie, ale to już kwestia indywidualnych zapatrywań na kino grozy.