piątek, 24 listopada 2017

„Radius” (2017)

Liam ma wypadek samochodowy. Po odzyskaniu przytomności nie pamięta niczego ze swojego życia. Nie zna nawet swojej tożsamości. W drodze do miasta znajduje martwych ludzi z białymi oczami, tłumacząc to sobie zarazą rozprzestrzeniającą się w powietrzu. Po odnalezieniu swoich dokumentów kieruje się do własnego domu, gdzie wkrótce odkrywa, że to on sprowadził śmierć na wszystkich ludzi, których zwłoki znalazł w drodze do tego miejsca. Każde żywe stworzenie, które przebywa nieopodal niego natychmiast umiera, a Liam nie potrafi kontrolować tej niszczącej mocy. Pewnego wieczora przybywa do niego niezidentyfikowana kobieta, Jane Doe, która twierdzi, że znajdowała się w jego samochodzie, gdy doszło do wypadku i tak samo jak on straciła pamięć. Kobieta może przebywać w pobliżu Liama nie narażając się na śmierć. Posiada też jeszcze jedną zdolność, ale tak samo jak mężczyzna nie wie, w jaki sposób ją nabyła.

Kanadyjski thriller science fiction pod tytułem „Radius” jest dziełem Caroline Labreche i Steeve'a Leonarda, którzy wcześniej, wspólnie, nakręcili tylko jeden film, komedię „Sans dessein”. A już wkrótce ma ukazać się drugi thriller Labreche – telewizyjna produkcja zatytułowana „Second Opinion”. I to tylko jeśli chodzi o dotychczasowe projekty tej dwójki. Doświadczenie bywa bardzo pomocne, ale nie jest czynnikiem niezbędnym do nakręcenia dobrego filmu, ten argument w moim przypadku nie przemawiał więc przeciwko tej produkcji. Za też nie – ot, ta informacja była mi kompletnie obojętna. Natomiast tym, co zachęciło mnie do dania szansy omawianemu obrazu były opinie co poniektórych widzów utyskujących na brak akcji.

Nie jest to pierwszy przypadek filmu, po który sięgnęłam pod wpływem negatywnych, nie pozytywnych recenzji. To, co według jednego odbiorcy zasługuje na potępienie, w oczach innego będzie prezentowało się nad wyraz smacznie. Dlatego właśnie nigdy nie sugeruję się reakcjami osób opiniujących dane dziełko. Nie przykładam większej wagi do subiektywnych ocen recenzentów, zamiast tego skupiając się na samych informacjach na temat danego tworu. Jeśli więc parę osób twierdzi, że film jest słaby, bo nic się w nim nie dzieje to odbieram tę wypowiedź jako okoliczność zachęcającą. Bo w powolnych, minimalistycznych obrazach na ogół łatwiej mi się odnaleźć niż w efekciarskich produkcjach z galopującą akcją. „Radius” faktycznie nie grzeszy dynamiką, mocno rozbudowaną treścią i nadmiarem efektów specjalnych. Tych ostatnich jest „jak na lekarstwo”, a przecież od science fiction przynajmniej część (jeśli nie większość) publiczności oczekuje multum cyfrowych bądź praktycznych ozdobników, w ich oczach ten gatunek musi być nośnikiem tego rodzaju obrazków, bo jak nie jest to pozostaje jedynie wydmuszką, marną podróbą science fiction, na którą nie warto poświęcać swojego wolnego czasu. Na szczęście dla mnie wciąż istnieją osoby, które zgoła odwrotnie zapatrują się na ten gatunek i kinematografię w ogóle – na szczęście, bo inaczej zapewne przestano by kręcić minimalistyczne filmy albo powstawałoby ich tak mało, że musiałabym się porządnie napocić, żeby odnaleźć takie dziełka. W filmie Caroline Labreche i Steeve'a Leonarda króluje prostota i to zarówno w scenariuszu, jak w realizacji. Fabuła zasadza się na motywie, któremu nie można zarzucić rażącego braku oryginalności, który to nie został zapożyczony z niezliczonych utworów science fiction, który nie był wielokrotnie wałkowany czy to na ekranie, czy na kartach dzieł literackich. I co o niebo ważniejsze nie miałam tutaj do czynienia z mocno przekombinowaną koncepcją, z nadmiernie udziwnionym pomysłem, który przedstawia sobą nazbyt uparte dążenie do pokazania czegoś innego. Zamiast toporności, absurdalności, czy denerwującego zagmatwania dostałam coś genialnego w swojej prostocie. Prościutką koncepcję, która była głównym dostarczycielem atmosfery tajemniczości i dramaturgii, która obudziła we mnie uwierającą wręcz ciekawość i pewność, że dalej będzie tylko gorzej. W sensie, że poziom zagrożenia będzie wzrastał, że życie głównych bohaterów będzie coraz trudniejsze, a i bezpieczeństwo jeszcze większej liczby ludności będzie zagrożone. Wspomniany „geniusz w swojej prostocie” to motyw odbierania ludziom życia bez udziału woli – każde żywe stworzenie przebywające w pobliżu Liama (w którego w miarę przekonująco wcielił się Diego Klattenhoff) raptownie umiera. Jego oczy szybko zachodzą bielą, po czym nieszczęśnik pada bez życia na ziemię, a borykający się z amnezją Liam nie ma pojęcia dlaczego tak się dzieje. Zanim ten wątek zostanie szczegółowo wyłuszczony widz towarzyszy głównemu bohaterowi w jego pieszej wędrówce w stronę miasta. Te wstępne ujęcia wręcz przygniatają złowieszczą tajemnicą, wszystko bowiem wskazuje na to, że gdy Liam spoczywał bez przytomności w swoim pogruchotanym samochodzie cała okolica wymarła. A być może nawet cały świat. Stan ludzkich zwłok – ciała są nienaruszona, ale ich wytrzeszczone oczy pokryły się zagadkową mętną bielą – wskazuje na jakąś zarazę, która z jakiegoś niezrozumiałego powodu nie dotknęła Liama. Może jestem uodporniony? - zastanawia się główny bohater. Szybko jednak odkrywa, że to on sprowadza śmierć na ludzi i zwierzęta, że to z niego emanuje niewidoczny destrukcyjny promień, a jedynym sposobem na zapewnienie bezpieczeństwa osobom żyjącym wydaje się być całkowita izolacja. Odcięcie się od społeczeństwa, trzymanie się z dala od ludzi. Za wyjątkiem kobiety (kreacja Charlotte Sulivan jest mniej naturalna od kreacji partnerującego jej Klattenhoffa) , która utrzymuje, że odzyskała przytomność w tym samym samochodzie co on i także doznała amnezji.

„Radius” nie jest filmem idealnym. Nie jest obrazem cechującym się silną intensywnością emocjonalnego przekazu, choć unaocznia się tutaj dążenie w tym kierunku. Akcja nierzadko dosłownie staje, a odbiorca w tych momentach ma okazję nasycić wzrok naturalnym krajobrazem, często utrzymanym w ponurych barwach, ale nieodzierających owych widoczków z całej ich malowniczości. Sęk w tym, że rzeczone zdjęcia, choć same w sobie bardzo efektowne, nie dostarczały mi dodatkowego ładunku emocji, nie emanowały taką intensywnością, jaką powinny. Albo ja zwyczajnie nie potrafiłam zsynchronizować swojego spojrzenia z perspektywą operatorów. Jeszcze słabszy efekt wywierały na mnie sekwencje mające spotęgować napięcie. Wstawki, podczas których nic się nie dzieje, ale daje się nam do zrozumienia, że już za chwilę, za momencik coś się stanie. I nie będzie to przyjemne dla głównych bohaterów bądź ludzi przebywających w ich otoczeniu. Innymi słowy, filmowcy nie wykazali się dużą sprawnością w żonglowaniu napięciem, emocje nasila przede wszystkim treść, warstwa techniczna zauważalnie za nią nie nadąża. Nie zawsze, bo wystarczy choćby ponownie przytoczyć nastrojową pieszą wędrówkę Liama w kierunku miasta zaraz po odzyskaniu przez niego przytomności we wstępnej partii „Radiusa” albo jego późniejsze oględziny miejsca niedawnego wypadku samochodowego w towarzystwie Jane Doe, ale w większość scen nie została niestety nasycona tak potężną złowieszczością, jaką oczekuje się od tego typu sekwencji. Odrobinką owszem, ale gdyby nie trzymający w napięciu scenariusz to z całą pewnością poziom adrenaliny w mojej krwi nie podniósłby się nawet o milimetr. Gdyby nie fabuła, która nie dość, że wciągnęła mnie bez reszty, nie dość, że roznieciła we mnie ogromną ciekawość, którą bardzo chciałam zaspokoić (chociaż miałam swoje podejrzenia), a więc ani razu nie ogarnęła mnie chęć przerwania seansu to na dodatek zaserwowała mi niemałą niespodziankę. Zwrot akcji zaskoczył mnie nie dlatego, że sięgnięto po coś odkrywczego, bo tak naprawdę wykorzystano tutaj mocno wyświechtany motyw, tylko z powodu odnalezienia dla niego miejsca w historii zupełnie innego rodzaju, w konwencji, której zazwyczaj nie łączy się z akurat tym motywem. UWAGA SPOILER Mowa o seryjnym mordercy, nie wyjaśnieniu skąd wzięły się niezwykłe moce Liama i Jane, bo kosmos praktycznie od początku był moim faworytem KONIEC SPOILERA.

Pomimo nie do końca zadowalającej realizacji, a ściślej niezbyt wprawnego przekazywania i potęgowania emocji samą warstwą techniczną, ośmielę się polecić „Radiusa” wielbicielom minimalistycznych thrillerów science fiction opartych na prostych scenariuszach, nieodznaczających się topornymi, zupełnie niepotrzebnymi kombinacjami. Wprowadzających powiew świeżości w ten gatunek w naturalny, niewymuszony, nieprzejaskrawiony sposób. Caroline Labreche i Steeve Leonard ponadto rozłożyli środki ciężkości w treści z na tyle dużym wyczuciem, że nawet niedostatki techniczne nie były w stanie odwieść mnie od dalszego oglądania. Takie nieefekciarskie, nienadmiernie dynamiczne, nieskomplikowane, a i tak zaskakujące opowieści mogę oglądać nawet w dużo słabszej realizacji. I podejrzewam, że część sympatyków science fiction także przekona się do tej produkcji. Aczkolwiek moim zdaniem większą szansę na to mają miłośnicy niszówek z niewielką ilością efektów specjalnych niż fani wysokobudżetowych filmów trafiających na wielkie ekrany, a ściślej tych których akcje pędzą do przodu z prawie że prędkością światła.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz