wtorek, 23 stycznia 2018

„Dom otwarty” (2018)

Po śmierci męża Naomi Wallace dostaje od swojej siostry propozycję czasowego zamieszkania w jej domu w górach. Kobieta przyjmuje ofertę i wraz ze swoim nastoletnim synem Loganem niezwłocznie udaje się do okazałego domostwa, mając na uwadze, że oboje będą musieli dostosować się do niewygodnego warunku postawionego przez właścicielkę. Siostra Naomi szuka kupca na tę nieruchomość, dlatego w niektóre dni dom jest udostępniany każdemu, kto zechce go obejrzeć. W tym czasie Wallace'owie będą musieli przebywać poza domem, organizować sobie czas z dala od swojego tymczasowego lokum, w miasteczku, w którym nikogo nie znają. Ale nie to będzie ich największym problemem. W domu, w którym się zatrzymali wkrótce zacznie dochodzić do zagadkowych incydentów, wskazujących na obecność kogoś bądź czegoś nieproszonego, co nie jest przyjaźnie nastawione do nowych lokatorów.

Udostępniany na platformie Netflix „Dom otwarty”, film w reżyserii i na podstawie scenariusza Matta Angela i Suzanne Coote, zdążył już zebrać tyle krytycznych recenzji (moim zdaniem całkowicie zasłużonych), że firma, która w ubiegłym roku wypuściła takie perełki, jak „Gra Geralda” i „1922” prawdopodobnie już pożałowała tej inwestycji. Niskobudżetowy projekt aktora i początkującej artystki oficjalnie sklasyfikowano jako hybrydę horroru i thrillera, ale w moich oczach „Dom otwarty” ma mocny przechył w jeden z tych dwóch gatunków.

Wielkiego potencjału scenariusz „Domu otwartego” nie miał, ale początkowe partie nie dawały mi jeszcze większych powodów do obaw. Ot, lekki straszak, oddarty z atmosfery grozy, ale zasadzający się na wątku, do którego nie pałam niechęcią. Pomyślałam więc: no dobrze, mocnych wrażeń na pewno nie będzie, ale jest chociaż szansa na bezbolesne wgapianie się w ekran. Bez dużego zaangażowania, ale też bez skrajnej irytacji lub co gorsza bezbrzeżnej nudy. Solidny warsztat Dylana Minnette i Piercey Dalton usytuowanych na pierwszym planie był dodatkowym czynnikiem przemawiającym za teorią, której trzymałam się na początku seansu „Domu otwartego”. Podczas tych bezbolesnych minut, które zleciały jak z bicza strzelił. A potem przyszła pora na pojedynek z samą sobą. Oglądać dalej czy nie? Takie pytanie postawiłam sobie w trakcie pierwszego udostępnienia domu zajmowanego przez Wallace'ów dla każdego, kto miał ochotę go obejrzeć. Dla potencjalnych kupców, przejezdnych i ciekawskich sąsiadów, którzy akurat nie mieli nic lepszego do roboty. Może się to wydać dziwne, że zwątpiłam w sens dalszego oglądania tego filmu akurat wtedy, gdy wprowadzono wątek, który można spokojnie uznać za powiew świeżości w kinematografii grozy. I to w dodatku taki, który wprowadza w fabułę element niebezpieczeństwa, bo przecież swobodne wałęsanie się po domu zgrai obcych ludzi, udostępnianie każdemu wszystkich pomieszczeń bez jakiegokolwiek nadzoru i niesprawdzanie nawet czy wszyscy opuścili dom po zakończeniu okresu otwarcia, musi uruchomić dzwonki alarmowe w umyśle każdego odbiorcy. I ja też je usłyszałam, ale silniejsze od złowróżbnych przeczuć było głębokie rozczarowanie, bo do tego momentu naiwnie sądziłam, że Matt Angel i Suzanne Coote UWAGA SPOILER aż do końca zechcą utrzymywać publikę w niewiedzy co do natury zagrożenia czyhającego na Wallace'ów. Ale wystarczyło jedno zbliżenie na buty osoby, której twarzy nie widzimy, żeby nabrać pewności, że głównych bohaterów nawiedza człowiek z krwi i kości, a nie jakieś byty z zaświatów. Bo wcześniej jeszcze można było zakładać tę drugą możliwość, choćby z powodu obecności motywu przeprowadzki do nowego lokum, który to jest silnie zakorzeniony w tradycji ghost stories KONIEC SPOILERA. W ogóle nie brałam pod uwagę zwykłej zmyłki, wybiegu, który miał odwrócić moją uwagę od tej drugiej ewentualności, bo większą oczywistością twórcy porazić już mnie nie mogli. Szybko rozważyłam więc wszystkie za i przeciw i doszłam do wniosku, że mogę dać jeszcze szansę tej produkcji. Moje podejrzenie, że „Dom otwarty” stanowi sztandarowy przykład nieudolnego podejścia do silnie wyeksploatowanych tematów zaraz potem przeszło w absolutną pewność. Co swoją drogą może dać do myślenia tym wszystkim widzom, którzy niemiłosiernie krytykują każdy ukłon w stronę tradycjonalnych rozwiązań, którzy nie mają żadnej litości dla filmów pozbawionych oryginalności, bo w zestawieniu z tymże wiele konwencjonalnych obrazów może w ich oczach zyskać na wartości. Z aż tak beznamiętnym kalkowaniem spotykam się wszak bardzo rzadko nawet we współczesnym mainstreamie. Na ogól mojej uwadze nie umykają choćby tylko czynione przez twórców próby tchnięcia duszy w ich projekt. A tutaj nie widziałam starań ku temu, tak jakby Angel i Coote nie mieli do tego serca, jakby wręcz zależało im na tkwieniu w szponach nijakości.

Zamiar wydobycia z tej opowieści silniejszych emocji z pewnością był. Slaby, ale był. Uwidacznia się on w długich samotnych wędrówkach czy to nastoletniego Logana, czy jego matki Naomi. Nie da się wtedy nie zauważyć, że twórcy starali się intensyfikować napięcie przed rychłym uderzeniem, stworzyć warunki, które wzmocnią natężenie spodziewanego ataku na wzrok i słuch widza, ale zanim tenże nastąpi (i jeśli w ogóle, bo nie brakuje tutaj wykończeń opartych na niczym, nawet nie na zupełnie niegroźnej dla obserwowanej postaci jump scence) człowieka opuszczają już wszystkie złe przeczucia. Wchodzi w kulminację z całkowitą obojętnością, a potem już tylko prosi w myślach twórców, żeby nie czynili już żadnych prób potęgowania napięcia takimi długimi wstawkami, bo to grozi zaśnięciem oglądającego. A przynajmniej ja tak to odbierałam – musiałam toczyć takie boje z własnymi powiekami podczas rzeczonych scenek, że zaczęłam doceniać te o wiele dłuższe fragmenty całkowicie wyjałowione z emocji, te podczas których twórcy nie czynili żadnych prób wywindowania napięcia. Naprawdę wolałam patrzeć na biegającego Logana, wsłuchiwać się w nudne konwersacje jego matki z nowo poznanym mężczyzną i towarzyszyć czołowym postaciom podczas w zwiedzaniu miasta niźli raczyć swoje oczy bezproduktywnymi próbami zagęszczenia aury niebezpieczeństwa. Żeby tego było mało musiałam zmagać się z tak tanimi i beznamiętnie wklejonymi w całość chwytami, jak głuche telefony, wędrówki do stojącego w piwnicy bojlera, który często „się wyłączał”, dziwaczne rozmowy z sąsiadką i jasne sugestie, że przedmioty należące do Wallace'ów są przenoszone z miejsca na miejsce i to nie przez nich samych. W zestawieniu z tymi wybiegami krótkie ujęcie zakrwawionej twarzy ojca Logana i zarazem męża Naomi urasta do rangi ogromnej atrakcji. Bo jeśli cały czas dostaje się tak dalece ugrzecznione banały to nawet najdelikatniejszy przejaw dosłowności można przywitać z otwartymi ramionami. Szkoda tylko, że na kolejny jasny punkt „Domu otwartego” musiałam czekać, aż do finału, bo wpisuję się w tę, jak na razie, mniejszość, która takie zamknięcie zaprezentowanej historii uznaje za dobry wybór. Oczywiście, dużo lepiej by się ten film prezentował, gdyby scenarzyści postawili na enigmatyczną narrację, gdyby aż do końcówki utrzymywali widzów w niepewności co do natury bytu gnieżdżącego się w tymczasowym domu Wallace'ów, a potem zaatakowali czymś mniej spodziewanym. Ale po skłonieniu się w stronę tak daleko idących oczywistości dla mnie lepszej stacji końcowej wymyślić już nie mogli.

„Domu otwartego” Matta Angela i Suzanne Coote nie odważę się polecać nikomu, nie poczynię żadnych prób wyłowienia jakiejś grupy docelowej tego tworu. Nijakiego, nudnego i irytującego. Nie pamiętam już kiedy aż tak wymęczyłam się na jakimś filmie, kiedy ostatnio z porównywalną zaciętością musiałam walczyć z przemożnym pragnieniem wyłączenia odtwarzacza przed napisami końcowymi. Teraz żałuję, że nie poddałam się tej chęci, bo jak sobie pomyślę ile stron wciągającej powieści mogłabym w tym czasie przeczytać to aż chce mi się płakać. Ale winą za to zmarnotrawienie czasu mogę obarczyć tylko siebie. Nikogo innego.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz